
Znaleziono 122 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania
- Jazz freelaksacyjny, czyli Expanding to one Zespołu Phi-Psonics
„ Żyjemy w coraz mroczniejszych czasach więc chcę, aby chociaż nasza muzyka była balsamem dla tych, którzy się z nią utożsamiają, pragnę również, aby kontekst naszych muzycznych rozmów obejmował zarówno nasz świat zewnętrzny, jak i wewnętrzny ” - tymi słowy Seth Ford-Young, basista, który w 2016 roku powołał do życia Phi-Psonics, opisuje ostatni, niezwykły projekt muzyczny wydany na płycie pod nazwą "Expanding To One". To już trzecia płyta grupy. Oto wydarzyła się rzecz niezwykła: otóż w ciągu kilkunastu dni, w sklepie płytowym Healing Force Of The Universe w Pasadenie, spotykali się ludzie, którzy chcieli zagrać wspólnie pieśni ukojenia, pieśni spokoju, pieśni życia, ale również pieśni niesprawiedliwości i tragedii. I zrobili to, zmieniając się na żywo, współtworząc bezpośrednio 14 cudownych utworów. Każdego wieczoru publiczność siedząca na workach sako, z zamkniętymi oczami, dryfowała z łagodnymi falami muzyki, a realizując materiał Seth Ford-Young wyznaje, że chciałby bardzo , aby słuchacze d oświadczając „Expanding To One” w zaciszu własnego domu, mogli zanurzyć się w łagodnym pięknie muzycznego świata Phi-Psonics. I wyszło cudownie! To jest kochani magia, ta muzyka jest jak powrót do domu, jak przyjacielski uścisk ukojenia, jak obietnica: wszystko będzie dobrze i niezależnie od tego, czy to życzenie ma szansę realizacji, poddajemy się mu, płyniemy wraz z niespiesznym rytmem, bajecznymi, melodyjnymi pasażami, błogą aranżacją. Improwizacje saksofonów wsparte są wurlitzerami, meandrują spokojnym nurtem wytyczonym rytmem perkusjonaliów, zaś obok unoszą się jak piórka podniebne zagrywki fletu, muśnięcia harfy czy gitary. Daj ę wam słowo, że niczego piękniejszego dziś nie usłyszycie. Ta muzyka jest jak słoneczne niebo z płynącymi w dal obłokami. Jeszcze raz oddajmy głos Ford-Youngowi: "W Expanding To One zastosowaliśmy inne, nowe podejście do tworzenia albumu Phi-Psonics. Wiedziałem, że chcę rozszerzyć paletę dźwięków, emocji i osobowości. Wiedziałem również, że chcę stworzyć swobodne, improwizacyjne podejście, co moim zdaniem ma sens zwłaszcza przy nagrywaniu na żywo z publicznością." PHI-SONICS Źródło zdjęcia: strona zespołu, https://phi-psonics.com/ Jeśli jeszcze was nie przekonałem to dodam na koniec: płytę wydała Gondwana Records, Mateusza Halsalla, specjaliści od łączenia muzyki improwizowanej z duchowością, wydawcy m.in . Jasmine Myra. Skład jest ogromny, występuje aż 15 muzyków. Sam i zobaczcie: Seth Ford-Young - bas akustyczny, perkusja Sylvain Carton - saksofon tenorowy, saksofon barytonowy, flet, flet altowy, flet bambusowy, perkusja Randal Fisher - saksofon tenorowy, flet Mitchell Yoshida - pianino elektryczne Wurlitzer 140b Zach Tenorio - pianino elektryczne Wurlitzer 200a Gary Fukushima - pianino elektryczne Wurlitzer 140b Dylan Day - gitara Dave Harrington - gitara Rocco DeLuca - pedal steel guitar Minta Spencer - harfa Sheila Govindarajan - głos Spencer Zahn - bas akustyczny Josh Collazo - perkusja Jay Bellerose - perkusja, instrumenty perkusyjne Mathias Künzli - perkusja Zajrzyjcie na stronę artystów: https://phi-psonics.com/ Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- Premiera Płyty Tubis Trio Live 25.05.2025
To był doskonały koncert, jeden z najlepszych, które dane mi było przeżywać. Tubis Trio wróciło po przerwie, w składzie pierwotnym i wystąpiło w Łodzi na dwóch marcowych występach. Pierwszy z nich został zarejestrowany i pójdzie jutro w świat zaklęty na wieczność w płytę. Musicie mieć ten album! Zespół zagrał "po bandzie", bardzo energetyczny, nowoczesny europejski jazz, który nie wstydzi się skandynawskich wzorców. Byłem, widziałem, słyszałem i opisałem TUTAJ Tubis Trio jest formacją łódzkiego pianisty Macieja Tubisa, którą współtworzą Marcin Lamch na kontrabasie i Przemysław Pacan na perkusji, która ma na końcie trzy albumy studyjne, jeden live. Od 25.05.2025 będzie miała drugi. I jak zapowiada lider: to nie koniec! Wspaniale. TUBIS TRIO podczas drugiego z koncertów łodzkich Grupa na opisywanym koncercie zagrała znane utwory oraz 6 nowych kawałków. Jeden z nich porwał widownię. Nazywał się SHISA KANKO i teraz, za chwilę możecie go wysłuchać i obejrzeć. Co oznacza tytuł? Odpowiedź nie jest łatwa: jest to japońska metoda skupienia uwagi od stu lat wykorzystywana przez pracowników kolei tokijskiej. Kto był w Japonii, to z pewnością widział ich charakterystyczne gesty: mówienie na głos, wskazywanie palcem nazw pociągu, stacji, kierunku jazdy itp. Dla Europejczyka wygląda to dziwacznie, ale po chwili bacznej obserwacji widzimy, że to doskonała metoda zarówno dla osoby, która wykonuje tę czynność, jak i pasażerów. Opiszmy przykład takiego gestu za "The Japan Times". "(...) powiedzmy, że Twoim zadaniem jest upewnienie się, że zawór jest otwarty. Patrzysz bezpośrednio na zawór i potwierdzasz, że jest otwarty. Krzyczysz wyraźnym głosem: „Zawór otwarty!” Następnie, wciąż patrząc na zawór, cofasz prawą rękę, wskazujesz zawór w przesadny sposób i krzyczysz: „OK!” Teoria głosi, że słyszenie własnego głosu i angażowanie mięśni ust i ramienia stymuluje mózg, dzięki czemu jesteś bardziej czujny. (...) Pracownicy kolei japońskich stosują tę technikę od ponad 100 lat, ale jej dokładne pochodzenie jest nieco niejasne. Jedna z historii wiąże ją z początkiem lat 1900. i maszynistą parowozowym o nazwisku Yasoichi Hori, który rzekomo zaczynał tracić wzrok. Obawiając się, że przez pomyłkę przejdzie przez sygnał, Hori zaczął wykrzykiwać status sygnału jadącemu z nim palaczowi. Palacz potwierdzał to, wykrzykując. Obserwator uznał, że jest to doskonały sposób na zmniejszenie błędów i w 1913 r. zakodowano to w podręczniku kolejowym jako kanko oto („wywołanie i odpowiedź”). Wskazywanie pojawiło się później, prawdopodobnie po 1925 r . " Cały artykuł LINK Świetny koncert, świetny utwór i zapewne doskonała płyta, którą z pewnością będę mieć i wracać do niej bardzo często. Zamówicie ją sobie tutaj: LINK Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- Koń kocha jazz - Efraim Trujillo IV - Heroes
Septym (lat 8) rzucił picie rok temu, również nie pali, ale za to chętnie słucha muzyki. Nie jest na sprzedaż. - Ale ta ostatnia płyta Trujillo, to ci powiem głowę urywa – rzekł biały koń Maurycy Strzebiński, zwany przez ludzi Septymem, sekundę po tym, gdy Kamiński Maciej, syn Ignacego obudziwszy się w swoim łóżku otworzył szeroko najpierw prawe, a potem, lewe oko, gdyż będąc z Podlasia był rasowym prawakiem, który lewego oka nigdy pierwszego rankiem nie otworzy. Biały koń stał pośrodku pokoju ze zwieszonym łbem i gapił się w niego mrugając dwójką brązowych jak klejnoty oczu. Trochę śmierdział koniem, jak to koń. Zapytasz czytelniku: co to znaczy, że śmierdział koniem? A powąchaj sobie świeżo zaparzoną herbatę Pu-Ehr dobrej jakości, to wówczas będziesz wiedział. – Dobrze, żeś się w końcu obudził, masz jedną fajkę na zbyciu? Maciej gwałtownie uniósł się na łóżku. - Ty palisz? – spytał zaskoczony Septyma. - Nieeee, ale Jadźka zaczęła, pociąga w sekrecie, kiedy zostawiasz zapaloną przy robocie fajkę na pieńku – odpowiedział Septym. – Wstydziła się przyjść i poprosić osobiście, to ja przyszedłem. A przy okazji, se myślę, posłuchamy jazzu. Ten Efraim mi strasznie się podoba… Koza Jadźka, która jara szlugasy swego właściciela. Też nie jest na sprzedaż. Jadźka jest kozą Macieja. Generalnie bezużyteczna, ale to nic nie szkodzi. W życiu użyteczność nie jest najważniejsza, a koza z zasady ekonomicznie mości się bardzo chętnie w bilansie ujemnym. Co więc świat czerpie z kozy Jadźki najbardziej? Radość, miłość, czasem mleko – każdy to wie w Puchłach i nikt nie zadaje sobie pytań o zasadność jadźkowego żywota. Maciej gapił się w Septyma, bo jeszcze nigdy nie rozmawiał ze swoim koniem, w sumie to z żadnym koniem jeszcze nie gaworzył. Do teraz w istocie nie wiedział, że konie gadają. Gdyby wiedział, to co innego, mogliby już dawno podyskutować o polityce czy muzyce. Septym mówił czysto, normalnie, nie śledzikował ani nie zaciągał, jak tutejsi, a głos miał donośny, jak górnik przodowy. Z przepony. – Czy konie mają przeponę ? – zadał drugie tego ranka pytanie Maciej swemu koniowi. Septym przewrócił brązowymi oczami, przestąpił z kopyta na kopyto. - No jak nie, jak tak – i zaczął deklamować - Przepona konia jest nie tylko kluczowym mięśniem oddechowym, ale również ważnym elementem wspierającym funkcje innych narządów wewnętrznych. Jej budowa, funkcje i zmieniające się napięcia mają istotne znaczenie dla zdrowia i wydolności konia. Zrozumienie tych aspektów może pomóc w lepszej opiece nad końmi, zarówno w kontekście zdrowia, jak i wydolności fizycznej. - Pierdolisz… - powiedział z niedowierzaniem Maciej. - W dupie tam z przeponą, weź puść „Gato” z tej nowej płyty Efraïma Trujillo, bo to świetny kawałek – odpowiedział koń, kierując po raz kolejny rozmowę na tory krytyczne. – Przecie mówiłem, że przyszedłem właściwie to dla niej przyszedłem, a fajkę wezmę Jadźce przy okazji. Dajesz! Maciej powoli i bez entuzjazmu zwlókł się z wyra wciąż nieco zaskoczony poranną i pierwszą wizytą konia w domu, ale spełnił prośbę Septyma, odpalił swojego NADA C 700 V2, na tajdalu nie było, ale znalazł na spotyfaju „Gato” i puścił muzykę. Przez jego Beolaby osiemnastki popłynął cudny dźwięk saksofonu Efraima. Maciej pomyślał, że NAD i Beolaby zajebiście dają radę bez przewodów. - Bez przewodów? – Zapytał wówczas koń, bo konie od czasu do czasu nieświadomie czytają w ludzkich myślach. - Taaa, zajebiście dają radę – rzekł człowiek, bo ludzie od czasu do czasu nieświadomie czytają we własnych myślach. Zastygli w zasłuchaniu: Maciej siedząc na łóżku, koń Septym stojąc pośrodku pokoju lekko kiwał szyją i głową w takt. W tle Efraim Trujillo z zespołem szaleli w utworze „Gato”, pierwszym, otwierającym album „Heroes”. Nie ma żadnych wątpliwości, że tym razem Efraim popłynął w klasyczną, jazzową nutę. Płyta lśni od mistrzowskiego bebopu, od bezpośrednich i nieskrywanych nawiązań do starych, klasycznych czasów. Całość w dodatku jest utrzymana w energetycznej formule: na siedem, tylko jeden - „Dolphins” - daje słuchaczowi miejsce na wolniejszy oddech. Pozostałe sześć to szalona ekspresja, czysta przyjemność z poddania się strumieniowi muzyki. Słuchając tego chcesz człowieku dokądś gnać bez celu, przed siebie, albo unosić swe największe życiowe ciężary jak smukłe prostokąciki ptasiego mleczka z pudełka do ust. Efraim Trujillo kłania się swoim tytułowym bohaterom: genialnym saksofonistom tenorowym. W siedmiu swych własnych, oryginalnych kompozycjach celebruje mistrzów, takich jak Sonny Rollins, John Coltrane, Stan Getz czy Dexter Gordon. I zdawałoby się, że w tym zacnym gronie nic świeżego nie da się już muzycznie opowiedzieć. Tymczasem Efraim zblazowanym jazzowym malkontentom mówi stanowcze: fuck you! I dodaje: grajmy koledzy, grajmy do utraty sił, jak za dawnych dni, gdy świat cały kochał jazz, kiedy słychać go było niemal na każdym rogu amerykańskiej ulicy. Słuchając numerów z dynamitem: „Training sessions” czy genialny „Dexterocity” wskoczysz słuchaczu w czasoprzestrzenny tunel - i do kroćset diabłów – nie zawiedziesz się! Tylko jeden utwór, pod tytułem „Slow You Roll” nie dźwiga poziomu reszty, brzmi jak kantyczka na potańcówce. Reszta to jazzowe diamenty. Kto je zagrał? Efraimowi towarzyszy solidny skład: Sjoerd van Eijck odpowiadający za harmonizowanie całości fortepianem, Jeroen Vierdag na kontrabasie oraz Dirk de Nijs naparzający z impetem na perkusji. Pomyślisz może: ot plagiator. Furda tam! Artystyczne podejście Trujillo nie ogranicza się do kopiowania stylów swoich idoli – to reinterpretacja, w której tradycja spotyka się z jego własnym, unikalnym alfabetem muzycznym. Ekspresyjna gra na saksofonie, pełna zarówno energetycznej siły, jak i subtelnych, lirycznych momentów, nabiera nowego wymiaru dzięki doskonałej współpracy z resztą zespołu. Każda nuta, każdy rytmiczny akcent jest dowodem nie tylko na głęboką znajomość historii jazzu, ale także na umiejętność wprowadzenia świeżości do klasycznych form. Doskonała, wspaniała płyta! Mimo, że wybrzmiał ostatni takt „Heroes” obaj: Maciej i jego koń Septym trwali zastygnięci z oczami wbitymi w niewidoczną dal, ich wzrok przeszywał ściany i biegł w nieskończoność. Tak właśnie działają na ludzi i konie najlepsi jazzmani świata. W końcu Maciej przerwał ciszę: - Czemu nie siadasz? - Bo nie da się leżeć – rzekł koń. Widząc zaskoczone spojrzenie swojego właściciela dodał: - Koń nie pies, niechętnie siada na zadzie. Maciej zapalił papierosa. Zwrócił się do Septyma proponując papierosa: - A ty od dawna umiesz mówić? – Dociekał Maciej. - Od zawsze. - To czemu nic nie mówiłeś, że mówisz. - A bo nie pytałeś - No tak, rzeczywiście – przyznał Maciej i zaproponował. – To co, może tera po kielichu i posłuchamy se jeszcze jazzu? Koń Septym pobujał łbem. – Dzięki, od roku jestem suchy, nie piję, browar bezalko czasem strzelę, ale teraz już lecę Maciej, bo słyszę, że koza Jaźdźka już drze mordę. Wciągnęła się. Ssie ją głód nikotynowy. - Ona też gada? - Też, ale po arabsku. Nie chcę wiedzieć dlaczego... - I ty to rozumiesz? - Coś tam ogarniam, bo jest we mnie trochę Araba, tak piąte przez dziesiąte. Maciej wsadził do pyska swemu konia zapalonego papierosa, ten rzekł przez zęby „Dżekuje, siemandero” i stukając podkowami ospale sobie poszedł. Maciej chciał wysnuć jakiś sensowny wniosek na koniec tej (anty)recenzji, ale przypomniał sobie, że jeszcze dziś nie pił kawy, więc szybko zapomniał, że chciał coś wysnuć i to olał. Chwilę potem w Puchłach panowała letnia cisza pachnąca świeżą kawą. Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- "Balm" - Syndyba
Dziś wybory. Zachowajcie spokój i zdrowy rozsądek. Pomoże Wam w tym wspaniały, bujający, utwór "Balm" zespołu Syndyba. Syndyba to duet Miłosz Bazarnik na klawiszach i Łukasz Giergiel na bębnach, zaś "Balm" to mój ulubiony kawałek z ich debiutanckiej płyty pod tytułem "Syndyba". Klip na końcu. Płyta jest urocza, melodyjna, refleksyjna, w spokojnych tempach. Brakuje mi takich rzeczy na polskim rynku. Maciej Tubis z Radkiem Bolewskim stworzyli wcześniej podobny projekt, podobnie zerkali ochoczo w stronę szerokiej widowni muzyki pop, jednak myślę, że oba zespoły to wciąż kropla w morzu potrzeb, że jest większa publiczność takich utworów. Już to raz pisałem, ale przypomnę, że tytuł „Syndyba” wziął się od słowa wykrzykiwanego przez 2 letniego synka, Stanisława „jako wyraz niepohamowanej radości i szczęścia”. Kochani, drodzy - posłuchajcie teraz "Balm", wyluzujcie, głosujcie i nie dajcie się dzielić! Wszyscy jesteście wspaniali. Zostawcie w sobie kawałek miejsca na bycie, jak Staś, który dzieli się światem szczęściem wołając "Syndyba". Jazz z Wami! A plytę weźmiecie stąd: https://adm.ffm.to/syndyba
- Playlisty Jazzda po Płytach - Jazzowe NOWOŚCI - kwiecień 2025
Jazzowe nowości płytowe z kwietnia – w zasadzie każdy znajdzie coś dla siebie w tym oceanie muzyki. Zebrałem 115 najciekawszych wedle mnie utworów z płyt nagranych w kwietniu jak świat długi i szeroki. Bierzcie i słuchajcie tego wszyscy. Wyjątek stanowi świetny singiel Joshuy Redmana, bo wielbię grę gościa. Jego nowa płyta w czerwcu. Najpierw tekst, a na jego końcu PLAYLISTA na Spotify, Tidal, Apple Music oraz YouTube. A co było najciekawsze w kwietniu? Jamie Cullum w BBC Radio 3 o jednym z jego utworów: "przepięknie intensywny, wysyłający w podróż do tak wielu różnych miejsc i to w nim najbardziej uwielbiam". Z kolei China Moses w Jazz FM wieszczy mu długą karierę: „ zobaczycie – powiada - jego muzyczna podróż będzie absolutnie piękna". Komu gwiazdy ścielą takie jazzowo-bordowe dywany u stóp? Otóż Nadavowi Schneersonowi, który z kumplami, w dwa dni w Fish Factory Studio w Londynie nagrał płytę-petardę. Nadav Schneerson Jej tytuł „Sheva” oznacza siedem w języku hebrajskim, bo album po prostu zawiera siedem utworów. Został wydany przez wytwórnię Nadeva, czyli Kavana Records . Nadav Schneerson to perkusista, kompozytor i producent jazzowy, który na stałe mieszka w Londynie. Łączy współczesny, przesiąknięty londyńskim stylem jazz z różnorodnymi wpływami muzycznymi z Bliskiego Wschodu . Wśród inspiracji wymienia muzykę diaspory żydowskiej i świata arabskiego , a także takich artystów jak Omer Avital, Avishai Cohen i Don Cherry . Jako perkusista podziwia również legendy hip-hopu, takie jak Madlib, Wu-Tang Clan i A Tribe Called Quest , co tłumaczy otwarte podejście do rytmu i aranżacji. Znakomita, dynamiczna, a na dodatek orientalna płyta. Skoro w schneersonowych inspiracjach padło nazwisko mego ukochanego jazzmana, to nie mogę wspomnieć, że Omer Avital wylądował w kwietniu z koncertówką. Album „New York Now&Then” zawiera 6 utworów z występów w Wilson Live w Bushwick na Brooklynie, czyli po prostu z jazz-klubu Avitala. Poszczególne utwory pochodzą z okresów pandemii i po pandemii i pewnie stąd nazwa "Nowy Jork Teraz i Wtedy". I jak się można przekonać z tego albumu, wszystko się zmienia, ale dobry jazz brzmi zawsze idealnie. Nowości wprawdzie nie ma, ale muza jest cudna, a saksofonowe szaleństwo w kawałku tytułowym, brzmi jak za najlepszych bebopowych czasów! Posłuchajcie koniecznie. Mówi Omer: Ta płyta jest listem miłosnym do dźwięków i rytmów naszego miasta, z udziałem niesamowitego składu muzyków z naszej tętniącej życiem społeczności Nowego Jorku. Każdy utwór niesie ze sobą energię, spontaniczność i duszę tych intymnych nocy... To migawka chwili w czasie, odbicie Teraz i wtedy... Ślę wiele miłości do wszystkich, którzy pomogli ożywić ten album! Inna kwietniowa bomba to jazzrockowy budapesztański New Fossils , który nagrał trzeci album pt. „Ecosphere”. Jest na nim głośno, ale w zamkniętych muzycznych strukturach, bardzo piękna sekcja rytmiczna, szalony improwizujący saksofon w stylu lat 70-tych i chórki jak z Woodstock. Czasem pachnie klimatem bydgoskich szaleństw, czasem muza pobrzmiewa zimną Nową Falą z polskich scen lat 80-tych. Tak czy inaczej Jest to światowy poziom. Bardzo polecam. A teraz płyniemy dalej w oceanie kwietniowych nowości. Uważam, że Szymon Mika jest jednym z najlepszych jazzowych gitarzystów na świecie, co udowadnia na nowiutkim albumie „Agma” (nie byłbym sobą gdybym nie dodał, że o niebo ciekawszym od przecenionego Frisella). Napisze o nie niebawem kilka słów więcej, ale już teraz wspomnę, że absolutnie warta jest waszej uwagi. Mistrz onirycznej gitary w wysokiej twórczo formie. W życiu nie odważę się recenzować tego, co robi Pan Piotr Wojtasik , bo tu chyba powinni raczej muzycy i muzykolodzy się wypowiadać. Zatem tylko o tym, że ukazała się nowa płyta tego arcykonsekwentnego w budowaniu własnego stylu trębacza. To, że została zarejestrowana w legendarnym Van Gelder Studio w New Jersey, to jedno. Drugie, że towarzyszy mu niezły, międzynarodowy skład: Mark Shim na saksofonie tenorowym, Greg Murphy na fortepianie, Joris Teepe na kontrabasie oraz Alvester Garnett na perkusji. Wreszcie trzecie, że muzyka z niej emanuje doświadczeniem, dojrzałością i wyrafinowaniem. "Inscape" to sześć autorskich kompozycji. Wszystkie oscylują wokół jazzu modalnego, nie stroniąc przy tym od współczesnych rytmicznych niuansów. Master class. Jeśli już jesteśmy przy, nazwijmy to, jazzowym jazzie niekombinowanym, warto zatrzymać się na wydanych w kwietniu na albumach: „Steep Steps” - Carl Winther, Richard Andersson Jeff "Tain" Watts; „Puls” - Oriol Vallès – trąbka; Lluc Casares – saksofon tenorowy; Pau Sala – kontrabas; Joan Casares – perkusja; David Kikoski (gość specjalny) – fortepian; „HARMONYOne” – Ken Stubbs. Miłośników ładnych i rytmicznych melodii, a przy okazji łagodnych harmonii z pewnością zadowolą albumy: „Poems for traveller” – Emil Brandqvist Trio; „Life score”- Nils Kugelman; „East by Midwest” – Charlie Ballantine. A to moim freejazzowi ulubieńcy z kwietnia to: „Free Four” – Serge Lazarevitch „The crisis knows no borders” - Gustavo Cortiñas „Who are you sending is this time” - Uli Kempendorff’s Field „Dream suites vol1” = Samo Salommon, Ra Kalam, Bob Moses Swoje nowe płyty wydały też jazzowe gwiazdy: Kamasi Washington (ścieżka do serialu), Yaron Herman i Daniel Herskedal, ale przede wszystkim Hiromi. Ta kobieta przekracza własne granice, jej muzyka jest drapieżna, rozedrgana, drażniąca, wybuchowa. Ona łoi swój instrument, jakby chciała go za coś ukarać! Znowu zostawiła kawał duszy zapisanej dźwiękami – sprawdźcie koniecznie czy do was przemawia ten styl. Ja przy niektórych kawałkach fruwałem jak przy Slayerze. A kto doczytał do końca ten się dowie, że pani Krystyna Prońko wydała reedycję swej najpopularniejszej płyty „Jesteś lekiem na całe zło” na winylu i CD i jest ona dostępna na oficjalnej stronie artystki https://www.pronko.pl/ PLAYLISTY KWIECIEŃ 2025
- Podróż dookoła świata z Confusion Project i Simoną De Rosa
Wspominał Roman Waschko w felietonie „Koncerty Niezapomniane”: Kiedyś, gdy wracałem do hotelu o 2-ej w nocy widziałem na jednej z ulic nowojorskiej Village Greenwich starą Murzynkę śpiewającą spiritualsy i nie ustępującą w niczym niezapomnianej Mahalii Jackson. Nikt jednak nie zwracał na nią uwagi. W niejednym klubie słuchałem orkiestr murzyńskich mogących stać się rewelacją światową. Co to ma do najnowszej płyty grupy Confusion Project, nagranej z wokalistką Simoną de Rosa pt. Feathers? Moim zdaniem bardzo wiele, albowiem jej słuchając, nie mogłem oprzeć się narastającej z utworu na utwór pewności, że poziomem nie odstaje ona od najlepszych światowych płyt jazz-wokalnych, a jedyne, czego jej brakuje, to odpowiednio obszerny budżet promocyjny. Rzecz jasna, wspomniana konstatacja wprawiała mnie w smutną zadumę – na szczęście mogłem nieustająco startować wspomniany album. Na szczęście: bo jest on wypełniony po brzegi jasną radością grania i śpiewania. Ale wpierw cofnijmy się kilka tygodni wstecz. Klip do utworu "Journey" otwierającego album. Jak tłumaczą artyści: To piosenka o radości z ponownego połączenia się z naturą. Żyjąc w mieście, tęsknimy za doświadczaniem tego, co do zaoferowania natura ma, za wszystkimi jej zapachami i smakami nieobecnymi w przestrzeni miejskiej. Tymczasem chodzi o to, aby poznawać świat każdym zmysłem. Dowiedziawszy się od Pana Michała Ciesielskiego z Confusion Project o omawianym muzycznym projekcie, najpierw padłem z wrażenia, gdyż napisał do mnie gość z zespołu, który wielbię za cudowne płyty „Primal” i „LAST” , a ledwiem się zebrał i podniósł szczęśliwy, gdy padłem po raz drugi, ponieważ na płycie pojawiła się… Ona. Wokalistka. „ Cóż za kompletna i zaskakująca nowość! ” pomyślałem, alem się sam zdzielił po mentalnych łapach, ponieważ przypomniałem sobie, że zespół właśnie z tą Panią odbył nie tak dawno tournée po Polsce, a wcześniej po Chinach i że tych wspólnych turne było więcej. „Acha!” – zawnioskowały moje trzy szare komórki, tusząc, że „Feathers” jest efektem tychże. Pani Simona jest Włoszką. Jej drogi z Confusion Project skrzyżowały się w poprzedniej dekadzie i od tamtej pory bardzo często dzielą scenę. Album – mówiąc podniośle – jest wielce udanym ukoronowaniem tej współpracy. To jest płyta podróż. Płyta wędrówka. Płyta wyprawa. Artyści pomieszali style, słuchać wpływy kultur z całego świata, dzięki czemu słuchacz doświadcza barwnej muzycznej mozaiki, łączącej dźwięki z różnych zakątków globu. Każda z ośmiu ścieżek to unikalna historia – od bujnych, zielonych krajobrazów Irlandii, przez rytmiczne pulsacje Kuby, po głębokie, charyzmatyczne brzmienia bułgarskich chórów oraz nasycone emocjami melodie krajów arabskich. To właśnie dzięki tej różnorodności i śmiałemu łączeniu tradycji z nowoczesnością, album stał się wspomnianą podróżą muzyczną, która przenosi słuchacza nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie, w odległe kultury i epoki. Znów oddajmy głos artystom: Utwór Golden Eagle mówi o kierowaniu się w życiu otwartym sercem i umysłem. Inspiracją była nowela "Mewa" Richarda Bacha, opowiadająca o mewie nazywającej się Jonathan Livingston Seagull, która nie chciała wieść typowego mewiego życia. Piosenka to afirmacja przełamywania granic i obejmowania nieznanego, do celebrowania życia jako podróży, podczas której odkrywamy ale też nie brak nam odwagi, aby zmieniać siebie. Proces tworzenia Feathers rozpoczął się jako eksperyment łączenia różnych tradycji muzycznych z nowoczesnymi aranżacjami. Te ostatnie zostały bardzo starannie dobierane, aby oddać charakterystyczną atmosferę zarówno tradycyjnych melodii, jak i najnowszych, eksperymentalnych brzmień, stając się czymś w rodzaju mostu między kulturami. Nad albumem wyraźnie krąży międzynarodowy duch. Ta artystyczna wizja łączy elementy folkloru, jazzu, muzyki etnicznej i eksperymentalnej, tworząc unikalny, globalny pejzaż dźwiękowy. Mam nadzieję, że zainspiruje ona zespół do dalszych podobnych poszukiwań wspólnie z panią Simoną. Klamrując: z tej, silnie ogranej, jak widać kolaboracji, wyszedł album świetnie wyprodukowany i bardzo ciekawie zagrany, w dodatku szeroko uśmiechający się do słuchacza masowego, który w muzyce szuka nie tylko techniki, ale fajnych, melodyjnych lecz niebanalnych tematów muzycznych. Czyli coś na miarę wielu znanych płyt, wspartych wielkimi budżetami. I tych budżetów, dziękując za płytę, grupie życzę. O artystach Confusion Project to doskonale znane fanom jazzu polskie trio, które powstało w 2013 roku w Gdańsku. Zespół w swoim muzycznym alfabecie łączy jazz-fusion z elementami progresywnego rocka, muzyki klasycznej i filmowej. Trio tworzą Michał Ciesielski – pianista, odpowiedzialny za kompozycje i aranżacje, Piotr Gierszewski – gitarzysta basowy. Adam Golicki – perkusista, który potrafi subtelnie budować napięcie, a jednocześnie zaskakiwać energicznymi przejściami i rytmicznymi eksperymentami – patrz bardzo dynamiczny utwór „Journey" z omawianej płyty. Simona De Rosa to wokalistka, kompozytorka i edukatorka jazzowa, urodzona w Neapolu. Już od najmłodszych lat muzyka odgrywała kluczową rolę w jej życiu – zaczynała od nauki gry na fortepianie, a w okresie dojrzewania odkryła swój niezwykły głos, który szybko skierował ją ku jazzowi i improwizacji. Podczas studiów na Uniwersytecie Federico II, Simona równocześnie angażowała się w liczne projekty muzyczne, występując w różnych formacjach – od kameralnych duetów po większe zespoły. Po ukończeniu studiów przeniosła się do Nowego Jorku. Ukończyła studia magisterskie na Queens College w Nowym Jorku z wyróżnieniem. Po artystycznej rezydencji w Hanoi w 2018 roku podjęła decyzję o przeprowadzce do Chin, gdzie w latach 2018–2022 realizowała się jako wykładowczyni w Beijing Contemporary Music Academy, odgrywając aktywną rolę na tamtejszej scenie jazzowej. Jesienią 2024 roku artystka odbyła rezydencję w Almaty w Kazachstanie. Obecnie mieszka w Europie. Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- EDMUND FETTING, KRZYSZTOF KOMEDA TRZCIŃSKI, AGNIESZKA OSIECKA- NIM WSTANIE DZIEŃ
Mało tu jazzu, ale bardzo lubię tę piosenkę. Zastanawiam się jednako czy lubiłbym ją bez filmu, bez tej sennej opowieści o ludzkich charakterach i kontrastowych, czarno-białych wręcz codziennych wyborach ("Spodnie, potrzebne mi są czyste spodnie" - powiada główny bohater, który wprawdzie nie jest kryształowy, ale napotkawszy szekspirowski dylemat staje czynnie po stronie prawa, dobra i porządku, niemniej najbardziej martwią go w filmie gacie). Moim zdaniem pieśń najwięcej zawdzięcza Edmundowi Fettingowi, to on, spokojnym, nieco zmęczonym głosem zrobił z niej nieśmiertelny kawałek. Ale czy istotnie nieśmiertelny? Eee, nieeee. Przesadziłem, bom dziad. Młodsze pokolenia już go nie kojarzą. I dobrze. Mają swoje ewergriny. No ale jest w tym - dziś byśmy powiedzieli projekcie - Krzysztof Komeda. Pierwszy polski wielki, wybitny, uwielbiany, utytułowany i międzynarodowy jazzman - wszak to on skomponował tę balladę, wpadł na pomysł dźwięku charakterystycznych bębenków indiańskich w historii o Ziemiach Odzyskanych, łatwej do zagwizdania melodii. Szczerze mówiąc nie przepadałem za jego jazzem, dopiero w tym roku zaczął mi się podobać, choć słuchając wykonań komedowego zespołu z festiwalu w Sopocie w 1956 roku trudno mi jednak - przyjmując nawet świadomą poprawkę na cezurę czasową - powstrzymać zdziwienia: To? To jest Komeda? To pitu pitu z czwartej klasy szkoły muzycznej? No ale "Nim wstanie dzień" skomponował wyśmienicie. Słowa napisała Agnieszka Osiecka . Jestem z pokolenia skatowanego panią Agnieszką. Obrzydzili mi ją po gardło, więc długo, gdym słyszał piosenki z jej tekstami miałem odruch wymiotny, bo kojarzyły mi się z beznadziejnym pokoleniem moich rodziców - strasznych nudziarzy i bezsensownym szukaniem nadziei w tekstach smętnych nie rockowych piosenek, zamiast wyrywania jej siłą z paszczy komunistycznego potwora. No i jeszcze z pelisami. Ja pierdzielę, pamiętacie te męskie pelisy, których było tak dużo na ulicach jeszcze w latach 80-tych ubiegłego wieku? Kurde, sztuczny lis pod szyją? Kto na to wpadł? To wspaniałe, światłe pokolenie naszych rzekomo cudownych dziadków i babć, które wywołało II wojnę światową. Od pelisy gorszy był dla mnie tylko milicyjny mundur. Czyli kojarzę to tak: Osiecka, pelisa, dziaderskie melodyjki, nuda lat 80tych. Ale znów: tekst zaśpiewany przez Fettinga - zajebisty, wszystko w nim jest po kolei, jak trzeba. Dziś sam jestem starym dziadem i ze smutkiem stwierdzam, że bardzo lubię film "Prawo i Pieść" oraz tę niedżezzową piosenkę. Tymczasem powstawała ot, tak, po prostu, zwyczajnie, na zamówienie. Nikt nie miał przy tej okazji wizji, nie doznał uniesień, nie poczuł wyjątkowości: czasu, wymowy, mocy tekstu, podniosłości. Tak wspomina jej powstanie Agnieszka Osiecka: „ W zasadzie mogliśmy napisać tę piosenkę, siedząc spokojnie w domu, ale panowie reżyserzy uparli się, że musimy przyjechać do Torunia. Nigdy nie zapomnę tej drogi, ponieważ była taka bardzo krzyśkowata, komedowata. On był mrukiem, miał garbusa i jechaliśmy sobie tym volkswagenem z Warszawy do Torunia. Długo było, pusto było, nudno było. Krzyś nie powiedział do mnie ani słowa. To ja też nie powiedziałam do niego ani słowa, bo jakże tak? Przyjechaliśmy tam, byli panowie, którzy kręcą film, byli aktorzy, ale jakoś nikt nam nie umiał wytłumaczyć, o co chodzi. A zasada była taka: przyjedźcie, to poczujecie atmosferę planu. Niczego nie wyczuliśmy, bo też nikt nam niczego ciekawego nie powiedział. Wreszcie Hoffman czy Skórzewski się bardzo spiął: »Mamy dla was pomysł, taką napiszcie piosenkę, żeby było canto i refren<<. Nic z tego nie zrozumieliśmy, wsiedliśmy do tego volkswagena i z powrotem jechaliśmy strasznie nudno. Wreszcie, gdzieś pod Warszawą, Krzyś się odezwał: »Ja ci coś powiem. Ty zrób tekst pod Okudżawę, ja zrobię muzykę pod western i to będzie to, o co im chodzi<<. W ten sposób, po dwóch dniach chyba, powstała nasza piosenka >Nim wstanie dzień<". To wszystko. Zasłuchajcie się Wspomnienie A. Osieckiej zaczerpnąłem z książki Magdaleny Grzebałkowskiej "Komeda - Osobiste życie Jazzu" Wydawnictwo Znak, Kraków 2018 Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- Panzerballett - Ode to Joy
Uwielbiam metalowe granie, jak Michał Anioł nocne sekcje zwłok. Gdy metalowy zespół gra do tego jazz, to padam przed nim na kolana. Jeśli zaś metalowy zespół gra jazzowego Beethovena, to tarzam się w radosnej ekstazie w piachu, niczym mój czworonożny przyjaciel Lucky. Oto Panzerballet - Ode to Joy! I dziś nadarza się okazja, by się wytarzać do woli, do dna, do krwi ostatniej, jak pod Lenino! Oto z ałożony przez charyzmatycznego gitarzystę i kompozytora Jana Zehrfelda, przewspaniały zespół Panzerballett nagrywa swoją wersję "Ode to joy" herr Ludwiga! Wspierają go odważne głosy Andromedy Anarchii oraz Conny Kreitmeier . Andromeda Anarchia kusi mnie swym operowym majestatem i awangardową świeżością, podczas gdy Conny Kreitmeier to chodzącą wszechstronność i zdolność do emocjonalnych interpretacji. W tle zaś trzech szaleńców, którzy wybrali życiową ścieżkę muzyczną na bakier, wbrew zdrowemu rozsądkowi, ani tam-ani tu. Drogę zwariowanych jazzowych - metalowców. Ta wersja "Ody do Radości" na pewno spodobałaby się kompozytorowi, gdy był jeszcze młody na tyle, aby ja usłyszeć. A pojutrze premiera nowego, 8 albumu Panzerballett - Übercode Œuvre. Nie przegapcie. Lejdis end dżentelmen - Pancerny Balet! Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- Do publicznego radio zapraszajĄ SCHULTZE – EHWALD – RAINEY
Ach! Chciałoby się, aby podobnych nagrań powstawało więcej! Cóż zrobić, gdy liczba miłośników swobodnych, niczym nie skrępowanych muzycznych wypowiedzi z roku na rok maleje, trzeba radować serce, mózg i uszy tymi, które wydają niezależne wytwórnie lub sami artyści. Niniejszym wstępem chciałbym namówić was do sięgnięcia po niezwykły album improwizowany pod tytułem „Public Radio”, który nagrali saksofonista Peter Ehwald, pianista Stefan Schultze oraz stary wyga, jeden z najciekawszych muzyków sceny muzyki improwizowanej, fantastyczny wręcz perkusista Tom Rainey. “Public Radio” to nie kontrolowane, lecz i nie przekrzyczane szaleństwo, które udowadnia, że istnieje muzyczne, pozawerbalne porozumienie między trzema wybitnymi artystami, których twórczość balansuje między jazzem, muzyką współczesną, a swobodną improwizacją. Powiedziałbym wręcz, że istnieje harmonia, gdyby nie fakt, że od harmonii to akurat wszyscy trzej nader chętnie uciekają wpadając w muzyczny chaos i trzęsienie ziemi. Peter Ehwald, wykształcony w Niemczech, Londynie oraz Nowym Jorku, to artysta, którego twórczość osadzona jest głęboko w tradycji jazzowej, ale otwiera się na nowoczesne formy i nietypowe instrumentacje. W „Public Radio” jego saksofon ukazuje jednocześnie energię i elegię, tworząc pełne ekspresji frazy. Jest więc raz głośnio jak sto diabłów, a tuż za moment cicho jak mysz pod miotłą. Ehwald jest znany z licznych projektów, w tym współpracy z różnymi artystami z całego świata, a naprawdę godna polecenia jest jego kolaboracja z muzykami z koreańskiego zespołu perkusyjnego "~su" z siedzibą w Berlinie. Efektem tejże było zaproszenie Ehwalda do Korei Południowej na artystyczną rezydencję m.in . w Seulu. Ehwald w ten sposób poszerza bez końca możliwości improwizacji, czerpiąc inspiracje z różnych kultur muzycznych. Potem rezonuje tymi wpływami na innych polach - na przykład w tym trio. 2020 rok - kompozycja nr 2 podczas koncertu w http://studio-zentrifuge.de Pianista Stefan Schultze wnosi z kolei swoje unikalne podejście do muzyki, wykorzystania instrumentu łącząc elementy muzyki nowoczesnej i jazzu. Utytułowany kompozytor i pedagog, Schultze, dzięki różnorodnym doświadczeniom – od Montreux Jazz Festival po Carnegie Hall – nadaje zespołowi bogatą harmoniczną głębię. Poza omawianym trio wart podkreślenia jest jego ostatni projekt o nazwie Hyperplexia. Termin ten oznacza obsesyjną fascynację ogromnymi możliwościami dźwiękowymi tkwiącymi w fortepianie - a sam artysta wykorzysuje fortepian w nieograniczony sposób. Opisuje również stan ekstazy wywołany przez wyobraźnię eksplorującą nieograniczone możliwości kompozytorskie i wykonawcze oferowane przez ten instrument. Poprzez serię eksperymentów na żywo badających strukturalne, mechaniczne i dźwiękowe wymiary fortepianu, Schultze burzy wszelkie uprzedzenia, jakie możemy mieć w stosunku do tego instrumentu. Z kolei Tom Rainey, znany w całej Europie z kreatywnego podejścia do gry na perkusji, dodaje albumowi pulsującą dynamikę. Jego technika, pełna ekspresji i swobody, znów zaskakuje pomysłowością – Rainey grzmoci od swingu przez funky po wpływy muzyki latynoskiej. Wykorzystuje nie tylko tradycyjne instrumentarium, ale także zaskakujące przedmioty, które nadają jego brzmieniu unikalny charakter. „Public Radio”, to już trzeci po “Seven Whites” oraz “Behind Her Eyes” album tria, i rzeczywiście chyba jest najlepszym świadectwem mistrzowskiego porozumienia między tymi trzema trzema artystami. Ukazuje ich zdolność do tworzenia muzyki o wielowarstwowym, prawdziwie angażującym brzmieniu. Zawiera muzykę powstającą na żywo, bez retuszy i dubli. Jednakże włożeniej jej w worek z napisem free jazz jest pójściem na intelektualną łatwiznę. Brak tu kaskad dźwiekowych, które mogą obalić mury Jerycha. Większość utworów ma bardzo liryczny, spokojny nurt, a mimo to muzycy nie szukają struktur, nie budują regularnych brył w odstępach wybranego metrum, raczej wiją się, hamują, zrywają. Jeśli więc szukacie z niczym nie porównywalnych nowoczesnych form artystycznych w muzyce improwizowanej - ten album jest dla Was. Trio śmiało eksploruje muzyczne horyzonty, nie tracąc przy tym swoich jazzowych korzeni. Schultze wykorzystuje eksperymentalne preparacje fortepianu, które otwierają drzwi do nowych, odważnych kierunków, tworząc przestrzeń dla pełnych wyrazu improwizacji. Live at Klangbrücke Aachen 15.02.2020 Utwór otwierający album, „Crane”, doskonale ilustruje ich podejście: dynamiczna wymiana pomiędzy Schultze'em, Ehwaldem i Raineyem prowadzi słuchacza przez zaskakujące eksploracje brzmieniowe. W „Palladio” możemy natomiast usłyszeć, jak muzycy wspólnie odnajdują drogę przez improwizacyjne nieznane, tworząc niemal z niczego klarowną i złożoną formę. W takich utworach jak „Slip Song” czy „Promise” Schultze poszerza muzyczne możliwości trio, wprowadzając innowacyjne preparacje fortepianu. Ta muzyka jest dowodem mistrzowskiego zrozumienia pomiędzy artystami – każdy z nich wnosi nieodzowny wkład, tworząc kompozycje pełne ekspresji i głębi. Słuchajcie jednak muszę ostrzec, to nie jest muzyka do podusi, a mocny wyraz twórczego wrzenia, któremu poddaje się cała trójka Jak dla mnie: rewelacyjna płyta! Zapraszam do odsłuchu - poniżej kanały streamu. Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- GoGo Penguin "Fallowfield Loops"
GoGo Penguin, czyli mistrzowie melodyjnych muzycznych zapętleń na pograniczu spektrum autyzmu, wracają. Właśnie ukazał się teledysk singla pt. "Fallowfield Loops" zapowiadający nadejście w maju albumu pt. "Necessary Fictions". Panowie zabierają nas na przechadzkę pobocznymi ścieżkami swojego rodzinnego Manchesteru, kamera prowadzi nas po jakiś kniejach, ostępach, wąwozach. Na to wszystko nakładają się ruchome obrazki jednej z najbardziej charakterystycznych budowli Manchesteru, choć znajdującej na uboczu szlaków turystycznych. Niegdyś tętniący życiem, zaprojektowany na podobieństwo stojaka na grzanki, budynek Toast Rack , dawniej znany jako Hollings Building służył szkołom i kursom gastronomicznym. Obecnie opustoszały, wciąż jednak zachwyca modernistyczną bryłą. "To mały hołd dla naszego Manchesteru. Ukłon w stronę ciągłych zmian w mieście, gdy nowe zastępuje stare, na dobre i na złe" - mówią o singlu autorzy. "Tytuł jest ukłonem w stronę ukrytej zielonej drogi niedaleko miejsca, w którym mieszkamy w South Manchester — starej linii kolejowej, która stała się miejscem na ucieczkę w spokój” A muzyka? Tak charakterystyczna, że w zasadzie po kilku pierwszych taktach wiadomo, kto jest jej autorem. Jak zawsze jest emocjonalnie, dość melodyjnie, z wykorzystaniem elektroniki. Jeśli singiel zapowiada całość, to stronnicy GoGo Penguin będą usatysfakcjonowani. Premiera płyty zapowiadana jest 20 czerwca.
- Nowy Album Immortal Onion - Technaturalism
Bardzo ich lubię, bo śmiało podążają własną drogą, która wiedzie przez niałatwe pogranicza gatunkowe. Jak to w przypadku artystów nieoczywistych ich kreacje pobudzają, zmuszają do zatrzymania się i wysłuchania tego, co chcą przekazać. Przy czym nie oznacza to niejasnych, wyrwanych z jakiekolwiek kontekstu i pozbawionych harmonii pomysłów. Sięgają po melodie, nie sposób nie wybijać rytmu ich utworów. Nic dziwnego, za swych mistrzów podają: Esbjörna Svenssona, Hiromi Ueharę i Tigrana Hamasyana. I ja to szanuję . Nazywają się Immortal Onion i pochodzą z Gdańska! To świetne, dynamiczne trio tworzą: Tomir Śpiołek (fortepian), Wojciech Warmijak (perkusja) i Ziemowit Klimek (kontrabas, gitara basowa). Zespół wydał już trzy albumy, a dziś wychodzi na świat czwarty: Technaturalism w 2025 roku. Ich muzyka to wyjątkowe połączenie jazzu, math-rocka i minimalizmu. Zanim pokaże się ich płyta popatrzcie i wysłuchajcie dwóch klipów - singli. Mają fajne scenariusze. Dobrego dnia! Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- Jazzda na Trzy-cztery: Krokofant "Szóstką" zdmuchnie cię jak świeczkę –
Ludzkość, z grubsza, dzieli się na prawo i leworęcznych. Jest też grupa trzecia: tycia, maciupka, lecz za to elitarna w porównaniu z resztą, gromada zagorzałych, odrzucających obiektywizm, twardozaciekłych miłośników norweskiej grupy Krokofant . Zapewne można spotkać ich po zmroku, gdzieś w miejskich kazamatach, gdzie podobni wczesnym chrześcijanom oddają się szalonym, wyuzdanym rytualnym tańcom w rytm muzyki swoich idoli. A gdybyż tylko idoli! Powinienem napisać: swoich panów i władców. Być może podczas tych misteriów na ofiarnym ołtarzu składają wczorajsze schabowe lub – gdy są weganami – jutrzejsze spaghetti z bazylią. Tego ostatniego nie wiem, bo wymyśliłem to na poczekaniu. Wiem za to dwie inne rzeczy: Po pierwsze primo gardziłem dotąd grupą Krokofant, podkreślając, że to co robili już było, było, po strokroć było! Wolę słuchać – tłumaczyłem tym kilku osobom tłumnie oczekującym na moje słowa – taki na przykład szwedzki Elephant 9, czy polskie Niechęć czy Kristena. Po drugie primo rankiem 10 stycznia roku pańskiego 2025 podczas wykonywanych przed świtem ćwiczeń fizycznych, przypadkiem wpuściłem bezpośrednio w swe uszy, poprzez słuchawki połączone ze sprzętem kablem, a nie powietrzem na blutuf, najnowszą płytę onej grupy Krokofant i w mgnienie oka, jak Donald z popiołów Grenlandii, zmieniłem swoje powyższe zdanie diametralnie, uznając, że żyłem w dotąd mylnym błędzie, i że muszę się cofnąć spowrotem. Arcydzieło Krokofant nazywa się „6”. I to już odróżnia je diametralnie od płyt „II” czy „III”. Ale przede wszystkim Krokofant wróciło do grania w trio! Tak! Znowu! „Wskrzeszenie tria było dla zespołu strzałem w dziesiątkę i na nowo rozbudziło radość z bardziej intensywnego improwizacyjnego współgrania i zabawy ze wspólnego tworzenia piosenek. Podczas gdy kwintet był bardziej placem zabaw dla prog-rockowych kompozycji Hasslana, trio jest bardziej skoncentrowane na kolektywie i wspólnym rzeźbieniu muzyki niż nasztywnych strukturach utworów kwintetu.” To nie ja. To napisał Krokofant. I wiecie co? Ta radość jest czwartym, piątym, a może nawet szóstym członkiem tego zespołu. Ona go napędza . Krokofant na albumie„6” nie bierze jeńców, nie pitoli się w tańcu, nie rozgląda się jak Vincent Vega po mieszkaniu Marsellusa. Już pierwszy utwór „Harry Davidson” zdmuchuje słuchacza, jak Mickiewicz świeczkę chwilę po napisaniu ostatniego gustawowego zdania: "Nie zbliżaj się do mnie!" w II części „Dziadów”. Tu saksofon jest gitarą, gitara saksofonem, a perkusja wali jak szalona. I tak jest na całej płycie! Głośno, szybko, kolektywnie. Progresywny jazz, uwielbienie muzycznych lat 70., szalone, zwariowane a przecież melodyjne chwilami granie. „Triple Dad” jest hymnem wszystkich saksofonistów free jazzowych – tak grałby dzisiaj bóg Coltrane. Następny utwór, to muzyczna perełka, swobodny, hippiesowsko-norweski pokłon dla wszystkich atlantyckich dorszy pt. „Oh My Cod”. Tak tańczyliby wyznawcy Krokofant, gdyby tylko spotykali się rzeczywiście na wieczornicach. W „Country Doom” przebrzmiewają duchy King Crimson i Morphine, a „The Ballade” wykracza poza wszelkie style, jest przestrzenny jak stepy akermańskie i pampy argentyńskie razem złączone. Ach dalejże gnajmy pędem do nirwany, albowiem płytę kończy „Protentious woman” – kaskada akordów spadających na słuchacza, jak Niagara, w mgiełce której słychać szalone solówki Jørgena na saksofonie i onieśmielające improwizacje Toma na gitarze. Nagle znika ściana dźwięku. Koniec. Cisza po tej płycie rozsadza uszy, jest głośna, jak tysiąc pneumatycznych młotów. Nawet czas "6" jest klasyczny niczym czarny winyl: 45 i pół minut, i podczas jego trwania wszystko, absolutnie wszystko jest pochwałą tego, co w muzyce było dotąd najlepsze. Krokofant ulepił z tego gigantyczne „6”, którym zamyka usta niedowiarkom. Że jednak popłynąłem? No to wrzućcie sobie „6” i przenieście się w czasy siedmiominutowych, szalonych, perfekcyjnych kompozycji! A ja pędzę na wieczornicę fanów Krokofant. KROKOFANT TO Tom Hasslan (gitary), Axel Skalstad (marszałek wszystkich perkusistów Drogi Mlecznej) Jørgen Mathisen (saksofon) Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!











