top of page
prelegenci

Szach, Mat, Schmidt, Święs, Frankiewicz

Zaktualizowano: 28 wrz

Stańko był jednym z drogowskazów. Pokazał mi, gdzie szukać piękna w muzyce. A to jest naturalnie w ciszy. W przestrzeni pomiędzy. W niedomówieniu i w detalu. W mocy porozumienia. W skromności wypowiedzi i porażającej sile przekazu. To wszystko pokazał mi Stańko, ale także paru innych geniuszy. Dzięki nim jestem tu, gdzie jestem, i bardzo im za to dziękuję.

Piotr Schmidt, 2019, rozmowa z red. Duszą dla "Audio".


Współcześnie jazz jest znacznie bardziej pojemnym terminem niż w latach, kiedy kształtował się jako gatunek, gdy tworzył się właściwy mu język. Z tego powodu dla mnie jako basisty pojawia się obecnie dużo większy wachlarz możliwości, co traktuję jako pewnego rodzaju przywilej. Nasuwa mi się porównanie do przebywania i prowadzenia rozmów z wieloma ludźmi, w różnych środowiskach. Z jednej strony zawsze pozostaje się sobą, z drugiej zaś – wytwarza to bardzo dużą różnorodność sytuacji, każda z takich rozmów jest o czymś innym.


Andrzej Święs, rozmowa z Rafałem Zbrzeskim z Radia Kraków, opublikowana przez Jazz Forum


Album „Ether” został stworzony spontanicznie. Bez nut, bez aranżacji, bez wcześniejszych ustaleń. Spoiwem stały się etapy naszych twórczych poszukiwań, wrażliwość i wciąż pogłębiana muzykalność. Wyczucie przestrzeni i energii, w której się znaleźliśmy.

W tej grze każdy detal ma wagę decyzji: krótki oddech trąbki, ziarnista krawędź struny kontrabasu, napędzający lub hamujący akcent talerza perkusji – drobne wektory, które razem wyznaczają trajektorię utworu. Słuchając się nawzajem, kalibrowaliśmy się na to, czego jeszcze nie było, na potencjał kolejnego kroku. Frazy zakrzywione grawitacją ciszy. Coś minimalnie „przed” lub „za” tworzy dynamikę muzycznych napięć. We wspólnym kreowaniu muzyki są momenty, w których kilka możliwych chwil istnieje naraz.


Piotr Schmidt, 2025



Gdyby Piotr Schmidt przyszedł na świat 30 lat wcześniej, to dziś jego płyty stanowiłyby kanon polskiej muzyki jazzowej i jednym tchem wymienialibyśmy jego nazwisko obok Komedy, Stańki, Ptaszyna, Muniaka i Wojtasika. "Nieszczęśliwym szczęściem" tego muzyka jest rok jego urodzenia, rok 1985 - ten fakt wepchnął go w konkretny kontekst muzyczny, kulturowy i branżowy.


ree

Szczęściem, bo dziś chyba łatwiej spełniać marzenia i być profesjonalnym muzykiem, żyć z tego. Nieszczęściem, bo obecna ilość muzyki rozmywa akcenty i sprawia, że nie zauważamy nawet muzycznych kamieni milowych, grzęznąc po szyję w ruchomych piaskach decyzji , w której każdy z tysięcy albumów muzycznych, w myśl zasady "wyróżnij się albo zgiń" jest przedstawiany jako najlepszy, najdoskonalszy, ten właściwy, jeden jedyny, ponad i coś więcej niż...


Bez względu na to ostatnie, od dawna zanosiło się na taką, a nie inną płytę z udziałem kończącego w tym roku 40 lat trębacza Piotra Schmidta. Heroldami jej były małe fragmenty jego albumów "Tribute to Tomasz Stańko", "Dark Forecast" i "Hearsay" - tamże wciąż jednak trębacz pochodzący ze śląskich Pyskowic tworzył materiał strukturalny, choć nader chętnie biegnący ku improwizacjom.

Dziś, to jest 26.09.2025 do słuchaczy trafia jednak płyta całkowicie "wyimprowizowana", powstała ze wspólnego spotkania trzech doskonałych muzyków: wspomnianego Piotra Schmidta (trąbka), Andrzeja Święsa (kontrabas) i Sebastiana Frankiewicza (perkusja).


ree

Nie będę owijał w bawełnę: jest to jeden z najlepszych albumów, jakie słyszałem w życiu - materiał rezonuje w stu procentach zarówno z moimi oczekiwaniami muzycznymi, jak i brzmieniową estetyką. Znalazłem w nim rodzącą się, budzącą, powstającą na żywo muzykę, usłyszałem pełną symbiozę tria, które jest jak jeden - choć wciąż zmieniający się podczas gry - organizm, z pasującymi do siebie szczelnie elementami.


Nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie: dlaczego tak wysoko oceniam tę płytę? Każda skończy w ślepej uliczce subiektywizmu.


Jeśli napiszę: album niezwykle subtelny, głęboko liryczny, spokojny - czy to odda jej całość? Oczywiście, że nie, bo choć zdecydowana większość jej fragmentów taka właśnie zdaje się być, to jednak w takim utworze "Ether Vol II", po spokojnych dźwiękowych obrazach Schmidta, zespół nagle robi uskok i pędzi w dół gnany kontrabasem i fenomenalną wręcz perkusją burząc gładką jak lustro dźwiękową taflę. Przyznaję: ja właśnie tego, niespokojnego fragmentu mogę słuchać (i słucham!) w nieskończoność. Zatem płyta jest delikatna, a miejscami nie bierze jeńców.


ree

Jeśli dodam: album nie ma formy, nie będzie to do końca prawda, bo jednak przecudnie całość klamruje się ciszą - zarówno pierwszy jak i ostatni utwór jest osadzony na swoim miejscu: pierwszy wita słuchacza bardzo subtelnymi dźwiękami i misterną budową dziejącą się "in statu nascenti", ostatni zaś żegna go żałosnym, gasnącym zawodzeniem trąbki, delikatnymi muśnięciami talerza, długimi pociągnięciami smyczkiem pana Święsa (gra tą techniką wspaniale wrasta w kalejdoskop albumu). Zatem "czuje się" jakiś koncept, nawet jeśli on urodził się w postprodukcji, w układaniu spójnego programu w Mag Records Studio


No i ten przeklęty kontekst! Intelektualne, automatyczne porównanie z albumami Tomasza Stańki nachalnie depcze naturalny, emocjonalny odbiór, lecz pojawia się samoistnie, jak ogień św. Elma. Porównanie do ikony niczego jednak nie odbiera "Etherowi"- choć mnie złości, wszak jest to dzieło trzech równorzędnych artystów. Niemniej jako się rzekło to porównanie zdaje się naturalne. Ale i tu nie ma pełnej zgodności przecież Pana Piotra muzycznie kształtował w katowickiej AM inny mistrz: wspaniały Piotr Wojtasik, którego drogi bodaj nigdy nie przecięły się z Tomaszem Stańką na scenie, choć obaj darzyli się ogromnym szacunkiem (Stańko podobno nawet mawiał, że Wojtasik zdecydowanie lepiej od niego gra).


ree

W końcu trio wymaga uważności: ten album wielce się zrewanżuje, o ile mu ją podarujesz. O ile odłożysz ten przeklęty smartfon, na chwilę wypuścisz z głowy wszystkie wrogie drony, rozpakujesz mentalne ucieczkowe plecaki, podarujesz sobie i płycie zaangażowanie. To nie jest muzyka tła, do odkurzania, prowadzenia auta, mycia lodówki. Nie. Ten album to wymagający przyjaciel, ale słuchany uważnie nie ma porównania z niczym.


Jednego więc jestem pewny: to nie jest płyta autorska Piotra Schmidta, choć z przyczyn naturalnych, ze względu na budowę instrumentalną składu, to on zdaje się go prowadzić. To jest wspólne dzieło dojrzałych ludzi, którzy stworzyli niepowtarzalną muzykę, dziejącą się w magicznym "tu i teraz", choć przecież kiedyś, w studio. Rzeczywiście jest tak, jak mówił Piotr Schmitd w materiałach prasowych każdy detal ma wagę decyzji i te detale tworzą jej ducha: artykulacja trąbki, pociągnięcia smyczka Święsa, delikatne stuki Frankiewicza.


Pierwszy raz zatknąłem się z tą płytą w na klifie w Mechelinkach. Leżałem w trawie, patrzyłem w błękit nieboskłonu słuchając szumu morza poniżej i przypomniałem sobie wiadomość od New Talent Genaration z muzyką z "Ether". Puściłem ją sobie i... nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu. Nie znoszę mistycznych porównań dla słuchanej muzyki, ale tu jednak zadziało się dokładnie to: lekkość muzyki sprawiła, że zatrzymałem się w czasie i przestrzeni. Było idealnie.

Piotr Schmidt o powstawaniu tej muzyki:

Artyści współpracujący ze sobą na zasadzie interferencji, tworzący coś, czego jeszcze przed chwilą nie było - współkomponują. Każda chwila ma własne częstotliwości, które „chcą” wybrzmieć – wystarczy zagrać ciszej, by usłyszeć więcej. Czas i przestrzeń wymieniają się rolami. Cisza nie jest tylko tłem. To w niej mierzymy odległość między intencją a rezultatem, bez ochronnej siatki aranżacyjnych pewników. W tej sytuacji porządkowanie harmonicznego pionu, czy nawiązanie do tej czy innej stylistycznej konwencji przestają mieć znaczenie. Pozostaje naturalna, szczera narracja….

„Ether” nie próbuje opisać przestrzeni w danym momencie – raczej bada jej ulotność razem z jej uczuciowymi kontekstami. Uczy słuchania tego co pomiędzy dźwiękami. Jeśli po zakończeniu utworu mamy wrażenie, że coś jeszcze krąży – to właśnie eter: nie substancja, tylko możliwość, z której układa się muzyka wtedy, gdy wydaje się, że już jej nie ma.

Nie jest więc tak, że pisałem te słowa na setkę, improwizując do końca, bo choć rzeczywiście postanowiłem zamienić w logiczny (mam nadzieję) ciąg litery i pisać bez kombinowania, za jednym podejściem do komputera, to jednak obcowałem z "Etherem" od dwóch tygodni i czułem silnie, że jego duch, ether, od dawna był obecny w mojej głowie, lecz album trzech doskonałych artystów dokładnie go odkurzył. Od tego, między innymi, jest sztuka.


Płyta do kupienia w SJ Records




Komentarze


bottom of page