
Znaleziono 137 wyników za pomocą pustego wyszukiwania
- Edward idzie z Muriel na urodziny syna
Edward Wiaderny omal oberwałby frunącą z góry płytą CD w swój łysy łeb. Szczęściem przeleciała tuż obok lądując na trawniku. Splunął, schylił się, pozbierał płytę, książeczkę, plastikowy kwadrat opakowania. Muriel Grossmann “Devotion” - przeczytał z kolorowej okładki. - Baba i gra na saksie, aje jaja - mruknął pod nosem niechętnie. Okładka przypominała mu dzieciństwo w początkowych latach 70. Tak się malowało wtedy reklamy na murach, choć to wtedy nie były reklamy, bo wszystko było wspólne i niczego nie trzeba było reklamować. Słowem: okładka była niedzisiejsza. Zadarł głowę, spojrzał w kierunku, z którego przyleciała Muriel Grossmann na staromodnej okładce, ale żadne z okien nie zdradzało nadawcy. Poczuwszy się więc jak adresat wcisnął płytę w kieszeń i szybko poszedł w kierunku swojego mieszkania. Mieszkanie to nora w łódzkiej czynszowej kamienicy pamiętającej robotników Poznańskiego i Herbsta. Wyglądało jak jego właściciel: zabałaganione, brudne, biedne, liche. Wiaderny był zmęczonym, wymiętym życiem, zniszczonym alkoholem starcem. Nie miał szczęścia do rodziców, nie miał szczęścia do kobiet, nie miał szczęścia do siebie. Żył, ale zapomniał już po co. Pracował jako dozorca na parkingu strzeżonym. Tak zarabiał na chleb. Jeszcze nie był w wieku emerytalnym, a wyglądał jakby chwiał się nad własnym grobem. Wiaderny zjadł, po czym przedemolował pół mieszkania, aby znaleźć odtwarzacz, a w zasadzie stary radiomagnetofon z odtwarzaczem CD. Wreszcie odszukał go w szafie przywalonego startą dziurawych dresów. - Sanjo. To była firma - znów mruknął i włączył płytę. Domyślił się, że baba z saksiakiem na okładce to ta Muriel. Był ciekaw co taka baba może za muzykę wydmuchać. W życiu nie widział kobity z saksofonem. Jednego faceta co to na saksofonie grał, widział na festynie pod Rawą Mazowiecką, gdzie jeździł do takiej jednej rudej Maryśki, która się w nim bujała. On chyba w niej też, ale tego już nie pamiętał. Nie pamiętał ani jednej dobrej rzeczy w swoim życiu, pozapominał. Muriel Grossmann fot. Laura González Guerra A tu w głośnikach taaaaaka siła! Wiaderny aż wygodniej umościł się w swym starym fotelu. Po pierwsze dlatego, że SANYO w ogóle zagrało, po drugie dlatego, że Muriel wbrew oczekiwaniom Edwarda dmiła ostro, głośno, z mocą, gromko, jakby właśnie na przekór i na złość jemu, Edwardowi Wiadernemu, lat 61, synowi Franciszka i Józefy. Towarzyszyły jej pasażujące organy Hammonda w tle, perkusja, która bezkompromisowo wybijała szybki rytm, bas, choć ledwie słyszalny na sprzęcie tej klasy. A Muriel rozkręcała się z każdym taktem rzucając ostre dźwięki saksofonu w twarz temu powoli osuwającego się w sen staremu szowiniście, mizoginowi, opojowi, którynie mógł już pić nawet wódy - ten smutny słuchacz nie mógł tego wiedzieć, że Muriel Grossmann to doświadczona saksofonistka altowa, sopranowa, tenorowa, posiadająca na swoim koncie aż 25 autorskich płyt! Wiaderny zasypiał, bo po raz pierwszy od nie wiadomo kiedy, a niewykluczone, że po raz pierwszy w życiu było mu bez pomocy wódki miło, dobrze i sympatycznie. Organizm tegoż spragniony zareagował natychmiast, wyłączył Wiadernego jak gilotyna. Nie słyszał więc całej potęgi 21 minutowego utworu “Prawda Absolutna”, gdzie każdy muzyk z zespołu pani Muriel mógł pokazać co potrafi. Nie doświadczył siły prostego, melodyjnego głównego motywu “Calm”, które być może skojarzyłby mu się z “Ona tańczy dla mnie”, któren utwór Edward Wiaderny znał, wysoko cenił i nawet gwizdał raz czy drugi po piwku - wszak wiadomo, że piwko nie alkohol. A to płyta mimo jazzowych korzeni prosta, mocna, głośna, bezkompromisowa jak polityk w kampanii wyborczej, muzyka oglądająca się bez żenady za minionymi latami, za roztańczonymi hippiesami, pacyfkami, kwiatami we włosach, za długimi piosenkami na listach przebojów, za dobrą zabawą przy ambitnej muzyce, za młodzieńczą wiarą, że dobre emocje mogą zmienić świat. Na płycie nie pada ani jedno słowo, ale to przesłanie jest namacalne. POLECANE UTWORY Z PŁYTY Wiaderny się przebudził, gdy w jego norze brzmiał jeszcze utwór tytułowy, przedostatni na płycie. Zanim świadomość całkowicie przedarła się przez zasieki w jego mózgu, już poczuł się dobrze. Se teraz Wiaderny myślał, albo lepiej czuł, że jest dobrze “jak we wojsku”, bo tylko “we wojsku” było mu dobrze, nawet przy takich mądralach jak ten Kroll, którego z porucznikiem Arkiem ganiali na samowolce po całej Łodzi. Ale to była historia! Krollowi puściła się żona z najlepszym kumplem, więc postanowił obojgu nastukać czy diabli wiedzą co jeszcze. No ale to groziło kłopotami dla jednostki, więc go szukali z tym ładnym porucznikiem co strasznie wódkę pił, ale nie było po nim tego widać, a po Wiadernym było. Krolla złapali, bo jak mówili “sztuka jest sztuka”, a Wiaderny dostał dodatkowy urlop za tę akcję. Potem, po latach spotkał tego Krolla na ulicy, z inną babką, źle wyglądał, strasznie gruby był, a ona… szkoda gadać, do tamtej trza przyznać się nie umywała. Ta cała historia nadawała się na film, ale kto miałby go zrobić skoro Wiaderny nie znał nikogo ze świata filmu, coby mu ją opowiedzieć. Raz jeden poznał takiego reżysera Pasikowskiego na imprezie w knajpie, ale gość wyglądał tak ponuro, że musiałby wpierw wypić morze wódy, żeby do niego zagadać. Przypomniał sobie piękną wiosnę, kiedy wychodził z wojska i jak głupek się cieszył, choć przecież czul to tak mocno, że powinien podpisać kwit na zawodowego, dojść do chorążego i zapić się na śmierć zgodnie z wojskową tradycją i niepisanym regulaminem. Ale w tamtych czasach bycie trepem, znaczy się zawodowym wojskowym było złe. Zaraz, zaraz. Była wiosna, jak teraz. Którego dziś mamy? Twarz Wiadernego się rozchmurzyła, ale czy to był uśmiech - tak do końca nie wiadomo. Jutro były urodziny jego dorosłego syna. Pewnie nie będzie chciał go widzieć, ale niech tam, jutro po raz pierwszy w życiu Edward spróbuje być innym człowiekiem. Pójdzie, a jak! Da mu prezent, który spadł z nieba.
- List do ministry zdrowia w sprawie płyty KRYSTYNY STAŃKO pt. "EURODYKA"
Ta płyta to balsam, otucha i pokrzepienie. To antidotum na frenetyczny pośpiech tego świata, na somatyczny obrzęk tłumu myśli rozdętych przeskalowaną rzeczywistością, na znerwicowany nadmiar jednorazowości oraz na wszelkie dolegliwości ducha i ciała homo sapiens XXI wieku. Szanowna Pani Ministro Zdrowia, ośmielam się stawać u wirtualnego progu Pani wysokiego resortu i apelować z moich jazzowych peryferii w sprawie, która przyniesie ogólny pożytek i dobrostan. Oto mam dla Pani lek na całe zło tego świata – płytę Krystyny Stańko pt. „Eurodyka” i proszę bez ogródek: niech Pani spowoduje, aby lekarze przepisywali ją znerwicowanym i chromym, niech ta muzyka popłynie na szpitalnych korytarzach, niech się sączy w przychodniach, w poczekalniach, izbach przyjęć, niech towarzyszy w wybudzeniach i teleporadach na przeziębienie, rwę oraz opryszczkę. Powiedzieć, że to piękna płyta to nic nie powiedzieć – gorzej, to jakby powiedzieć, że się było w kościele Santa Maria delle Grazie w Mediolanie i oglądało tam jadalnię z jakimś wyblakłym malowidłem na ścianie. Ta płyta to balsam, otucha i pokrzepienie. To antidotum na frenetyczny pośpiech tego świata, na somatyczny obrzęk tłumu myśli rozdętych przeskalowaną rzeczywistością, na znerwicowany nadmiar jednorazowości oraz na wszelkie dolegliwości ducha i ciała homo sapiens XXI wieku. Pani Ministro, muzyka i teksty Krystyny Stańko niosą tak potrzebne dziś wszystkim ukojenie już od pierwszych chwil, a potem jest tylko lepiej. Powolutku, w rytm soczystych, krystalicznie czystych i perfekcyjnych dziesięciu utworów „Eurodyki”, spływa na słuchacza aura spokoju, otula go ciepłymi i bezpiecznymi dźwiękami. Krystynie Stańko towarzyszy na płycie zespół marzeń, autorami muzyki są ona sama i niezrównany Dominik Bukowski, jeden utwór napisał Paul Rutschka. Obecny jest także Norweg Arve Henriksen, chyba najsubtelniejszy trębacz świata, człowiek, który gra tak lekko, jakby przepraszał swój instrument za każdy głośniejszy dźwięk. Pejzażuje nieziemsko w kilku utworach i to właśnie jego talent sprawia, że w refleksyjnej pieśni pt. „Dla Kompo”, poświęconej zmarłej na covid przyjaciółce Pani Krystyny, stajemy twarzą w twarz przed niewypowiadalnym. POLECANE UTWORY Z PŁYTY Kolejny argument: tematyka. Pani Ministro, toć ta płyta to hołd dla Europy! Tej Europy, która wprawdzie nigdzie się nie ruszała, ale jakby ostatnio była gdzieś trochę dalej. Próżno jednak traktować ją jak banalny przewodnik, to raczej wysmakowane fotografie nastroju poszczególnych miast wywołanych w tytułach utworów. Już pierwsze fado z Joao de Sousa przynosi nam wiatr z Porto, a po nim wędrujemy do Aten, Oslo, Paryża, rozśpiewanego Splitu czy wreszcie do zmrożonego wojną Lwowa, który odwiedzamy podążając za przejmującym głosem ukraińskiej wokalistki – Laury Marti. Dla zsiwzowanych formalistów dodaję, iż Krystyna Stańko ma wszelkie wymagane kompetencje: jest wybitną wokalistką obdarzoną oryginalnym kontraltem, absolwentką Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach, od lat w polskiej jazzowej czołówce (już w 2002 roku nominowana do Fryderyka za płytę „Do dziesięciu” grupy 0-58), nagrała 10 albumów, wykłada wokalistykę w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Ma na koncie wielu nagród, medal Gloria Artis i Pomorską Nagrodę̨ Artystyczną. Na koniec – przyznaję – wytoczę argument pozamerytoryczny. Pani Krystyna jest gdańszczanką, jak sama Pani Wie Kto. Dodam, że tamże od lat prowadzi co niedziela w państwowym Radiu Gdańsk, swoją dwugodzinnną audycję, w której puszcza i propaguje soczysty jazz, a skromny wnioskujący do Pani Ministry słucha jej dzięki internetowi z wypiekami na twarzy. Kończę prośbą o rozważenie mojej propozycji tak szybko, jak to możliwe. Puszczajmy Eurodykę, gdzie tylko się da, a świat będzie piękniejszy. I zdrowszy. Licząc na pozytywne rozpatrzenie, załączam stosowne wyrazy. Z poważaniem.
- Zgłaszam Nicole mccabe na prezydenta jazzu
Gdyby Nicole McCabe była polką zdobywałaby jeden po drugim Fryderyki. Ale ma pecha, jest z Los Angeles, z USA, kraju jazzem i swingiem płynącym. Wciąż więc nie ma Fryderyka, do którego z pewnością łka nocami. Człowieku tę okładkę rysowała pewnie pijana sztuczna inteligencja, co to w ogóle jest za szajs? Okno, kwiatek, słoneczko jakieś kwadraciki purpurowe, o co tu chodzi? Dionizy nie lubił jazzu, uważał, że się snobuję, że słucham go tylko po to, żeby szpanować, żeby się wywyższać. Nie można lubić takiej “poje...j” muzyki - powiadał z pewnością bliską swemu przekonaniu, że skarpet nie należy prać tylko wyrzucać i nosić kolejną parę, póki otoczenie nie zaczyna narzekać na kłopoty organoleptyczne. - Nawet kolory tu nie pasują, nic tu do siebie nie pasuje, wyłącz to gówno, proszę cię. POLECANE UTWORY Z PŁYTY Wiedziałem, że będzie tak marudził przez cały czas, gdy tylko wtarabanił się niezapowiedziany do mojego mieszkania. Podejrzewałem, że będzie gadał jak nakręcony od pierwszego taktu płyty “Mosaic” Nicole McCabe, którą chciałem jeszcze raz wysłuchać, by wreszcie napisać tę cholerną recenzję na bloga. Chciałem, bo płyta bardzo mi się podobała. Przede wszystkim podobała mi się dlatego, że miała prawdziwy jazzowy rozmach, że liderka zaangażowała mnóstwo dobrych muzyków, toteż grupa świetnie gmatwała tematy dźwiękowe, przy których w Polsce znawcy (nie tacy domorośli jak ja, ale prawdziwi Znawcy) cmokaliby z przejęciem, ale że pani Nicole raczej ma w nosie Polskę, to nikt tu poza mną jej nie usłyszy. Przykuła twoją baranią uwagę więc zadanie spełniła - odpowiedziałem Dionizemu na zaczepkę. - No dobra, może masz trochę racji, że okładka jest dziwna, ale to czyjaś twórczość, więc postaraj się o trochę mniej sarkazmu. Spróbuj, jestem przekonany, że potrafisz. Taaaa, twórczość - srurczość, słyszę te srurczość, uszy więdną, jakby stado wron żebrało o wsparcie pod karfurem - Dionizy odbił piłeczkę bez gracji, ale po minie poznałem, że się nie starał. Co ty pitolisz człowieku, słyszysz jak ona dmucha w ten saksofon i jednocześnie pozwala wyszaleć się zespołowi, jak nawzajem się uzupełniają, ile w tym jest radochy z grania, prędkości na zakrętach - przekonywałem retorycznymi pytaniami. E tam, jazgot i nic więcej - uciął, akurat kończył się pierwszy kawałek i zaczynał drugi, “Architect”, który mi się najbardziej podobał na płycie. Posłuchaj, jak ta dziewczyna genialnie myśli, ten utwór zaczyna się akordem, który zazwyczaj kończy jazzowe kawałki - powiedziałem przejęty i przygnieciony jego ignorancją. Słyszę tylko jęczący saksofon. No właśnie, ona zaczyna tym, czym inni kończą. Ja nie słyszę różnicy, ja tylko czuję, że zęby mnie od tego bolą. Postanowiłem się nie odzywać. Nie przekonam Dionizego. To muzyczny głąb, dorosłe dziecko naszych czasów, które - w swym mniemaniu - może każdego krytykować, tylko dlatego, że zaistniał na świecie, że na nim uparcie trwa więc mu wolno. Wsłuchałem się w granie. Nicole z zespołem po mistrzowsku rozwijali utwór łamiąc rytmy, a ona traktowała swój instrument bez litości, a miała mnóstwo siły oraz ogrom ochoty, by tej siły używać. To się czuło, głośniki skakałyby, gdyby tylko mogły. Jednocześnie dawała pole do popisów każdemu z muzyków. To taki “wzorcowy”, amerykański, dobrze zaaranżowany jazz: temat, improwizacja, temat improwizacja. Właśnie słuchałem, jak w “Times apart” pianista wprost szalał. Zdawało się, że grając chciał wgnieść wszystkie klawisze w fortepian. Ja pitole weź prosze to wyłącz - zajęczał ponownie Dionizy. - Tak to i ja potrafię zagrać, nawet moja córka potrafi, a ona zasadniczo niewiele umie, jak dasz jej dwie kulki to jedną zgubi, a drugą popsuje. Zlituj się, moja patelnia tak potrafi zagrać. Byłem moralnym zwycięzcą. Nie dałem się sprowokować. Przykleiłem uśmiech do twarzy i z nim trwałem podnosząc z triumfem poziom decybeli. Przez pokój przewalały się jak szybkie obłoki kolejne świetne kawałki z płyty “Mosaic” wydanej przez Ghost Note Records. Muzyków na albumie jest siedmiu - wszyscy wykonują swoją robotę wprost idealnie. Tworzą cudną, wielobarwną mozaikę wymieniając się dźwiękami, a nad wszystkim lewituje Nicole McCabe - młodziutka, gruntownie muzycznie wykształcona saksofonistka altowa z Los Angeles, rodem z Portland z węgierskimi korzeniami (ostatni utwór nazywa się “Derecske” - jak węgierska wioska, w której w dzieciństwie mieszkała babcia McCabe) i producent Jeff Parker, który zagrał także na gitarze w utworze “Tight Grip”. Dionizy, ona mogłaby być twoją córką, a już zdążyła nagrać trzy płyty! TRZY- podkreśliłem. - Czego ty dokonałeś w życiu, poza niezbyt udaną prokreacją i uporczywym i umyślnym zmniejszaniem Produktu Krajowego Brutto? Dionizy pokiwał głową słuchając ostatniego utworu, wspomnianego “Derecske”. Już myślałem naiwnie, że przebiłem się przez szczelny mur niechęci do jazzu mojego kumpla, gdy po chwili namysłu wypalił: Dziś jest nadprodukcja wszystkiego, muzyki także, takie płyty to bym i ja nagrał - rzekł spokojnie i z wyrazem triumfu na twarzy. Nieprawda, moi mili. Powiem więcej. Gdyby Nicole nagrała swoje płyty w Polsce, miałaby murowanego Fryderyka, przynajmniej za tę ostatnią. To jest kawał doskonałe jazzowej roboty szuflami czerpiącej z hard i post bopu. To trzeba znać!
- Boski Chaidemenos
TAJNE, BARDZO POUFNE. NIEZWYKLE SEKRETNE PROTOKÓŁ Z TELEFONICZNEJ ROZMOWY ZAREJESTROWANEJ DZIĘKI PROGRAMOWI HERMES MINOTAUR 3 Rozmówcy: Minerwa (łac. Minerva) – w mitologii rzymskiej pierwotnie bogini sztuki i rzemiosła, ale także bogini mądrości, nauki i literatury. Jest to prawdopodobnie bogini pochodzenia etruskiego (znana jest etruska bogini Menrva). Apollo (gr. Ἀπόλλων Apóllōn, zwany też Φοῖβος Phoibos ‘Jaśniejący’, łac. Apollo) – syn Zeusa i Leto. Należy do dwunastu najważniejszych bogów Olimpu. Uważany za boga muzyki, a ponadto piękna, światła, życia, śmierci, zarazy, wróżb, prawdy, prawa, porządku, patrona sztuki i poezji, przewodnika muz (Ἀπόλλων Μουσηγέτης Apóllōn Mousēgétēs), natchnienia, lecznictwa i uzdrawiania, łucznictwa, kawalerów, a także wieszczek. Minerwa: Cześć Apik. Mordo, słuchaj, spotkałam wczoraj pijanego Zeusa, wpadł tu do nas na wczasy iiii, rozumiesz jest teraz non stop all inklusif, he he. Płynie. Ale ja nie o tym. On, słuchaj, bełkotał coś o jakiejś czad płycie jednego muzyka tam od was, strasznie się na nią nakręcił, a że w knajpie jej nie mieli to im złamał ze trzy stoły i osiem krzeseł zanim go uspokoili. Tytuł ta płyta ma “The Day After” i nagrał ją… zaraz… gdzieś miałam to napisane o jest, nagrał ją Markos Chaidemenos. Ja pierdziele. Dlaczego wy pozwalacie na te popieprzone nazwiska? Apollo: Siemandero Minka. Aaaaa, znam, znam to jest utalentowany podwładny, jeszcze nie tam jakiś zadufany i zapatrzony w siebie wirtuoz, jak ten blond fifrok, lecz już moja droga bliziutko, bliziutko, bardzo porządny rzemieślnik, taka stara szkoła można powiedzieć. Obserwuję go od dawna. Nie uwierzysz on najpierw poszedł na informatykę, ale zamiast budować sztuczną inteligencję, która nigdy mnie nie prześcignie, zakochał się w fortepianie oraz jazzie i zaczął walić w klawisze tak epicko, aż pokończył nasze najlepsze wyższe szkoły muzyczne w Atenach i na Korfu. I nie czepiaj się nazwisk, wasz Valdembrini też nie lepszy. Ale laska, powtarzam, płytka jest caca, Nie za bardzo oporowa. Bardzo classy. Minerwa: Jaka? Gadaj po ludzku, nic nie jarzę. Apollo: Nooo, taka klasyczna. Taki dżezik rozumiesz ładny, śliczny, buch na fototapetę proszę ja ciebie i cyk, cyk bioderkiem można machnąć, ale nienachalnie, bo siara. Aż się dziwię, że się podoba temu staremu ochlapusowi Zeusowi, bo jednak to nie Zenonius Martynius. Minerwa: Solo ta płyta? Apollo: Nieeee, z zespołem. Klasyk. Kontrabasik i perka. Chociaż czekaj, zaczyna się rzeczywiście solo, Markos gra króciutki rytmiczny temacik “Voices”, ale to takie wprowadzenie, gdyby mnie kto pytał, precz bym to usunął, ale gdzie tam mnie kto dziś pyta… no wedle mnie, nie pasuje on do reszty. Ale pal sześć, bo potem jest tylko super, wjeżdża “The Day After” rytmiczny, melodyjny, urzekający kawałek, w którym perkusja jest doskonale zgrana z fortepianem. To europejskie, nie przekombinowane, pomysłowe granie i do tego z pazurem. Perkusista jest słuchaj doskonały, bo fortepian nie dał rady zdominować tego kawałka, choć Markos próbował, oj czuć, jak próbował. Minerwa: A dalej? Apollo: Dalej trio troszkę zwalnia, utwór “What if” przypomina mi moją nocną jazdę autem po Atenach w poszukiwaniu sensu życia, po kłótni z jedną śmiertelniczką, gdy zadajesz sobie pytania, na które znasz odpowiedzi, ale nie chcesz wypowiadać ich na głos, bo nie wiesz dokąd cię one doprowadzą. I znowu: melodia, melodia, melodia. POLECANE UTWORY Z PŁYTY Minerwa: Czyli warto, Zeus słusznie chwalił? Apollo: Weź mi nie wspominaj tego chama! On nie odróżni glebogryzarki od harfy, półmózg z wiecznie pijanymi trzema szarymi komórkami. Słuchaj. Zespół Chaidemenosa jest świetnie zgrany, to słychać w tych szczególikach, muzycznych szczelinkach, załamaniach, przyspieszeniach i zwolnieniach. Jak dla mnie to wprawdzie jest płyta Markosa Chaidemenosa, ale najbardziej podoba mi się na niej gra perkusisty. Jest przewiewna, jak nasz grecki świt, gdy Eos różanopalca pojawia się na widnokręgu. Wiesz, u nas to zawsze pięknie wygląda, bo zanim pojawi się na niebie wóz słońca, znad brzegów oceanu wyjeżdża na lekkim rydwanie Eos. Piękne oblicze młodej bogini jaśnieje rumieńcem zorzy porannej, a wśród szarych świtów zakwita jej szata barwy szafranu. Minerwa: Jeszcześ sobie jej nie odpuścił, bo gadasz wierszem? Apollo: Nie wierszem, tylko mitologią, mi-to-lo-gią, kobito. Eos jest śliczna i na tym kończymy jej temat. Słuchaj jeszcze o “The Day After”, bo w następnym kawałku “Denial” fortepian wije się wokół kontrabasu, czaruje go, mruga doń zalotnie. To dialog tych dwóch muzyków - tutaj masz typowo jazzowy sposób budowania muzyki. Oba instrumenty rzadko kroczą w jednej linii, bo gdy jeden wysuwa się na przód, drugi cichnie i raczej wtóruje. Ostatni numer “From Within" - zaczyna się z impetem i rozmachem. To jest, siostro, ukłon w stronę amerykańskiej tradycji. Żywiołowy, szybki utwór, który jednak nie burzy nastrojowej koncepcji całego albumu. Tu puls przyspiesza, a Chaidemenos na finał pokazuje, kto w trio rządzi, czyja to płyta, kto stempluje ją swoim nazwiskiem. Czyli moja szkoła. Minerwa: Słuchaj Apik, a nie przysłałbyś mi z jednego CD-ika? Dałabym recenzję na moim blogu “Boskie rytmy”. Apollo: Nie mam kochana, rozeszły się się jak świeże souvlaki, a zresztą stać cię, masz kupę hajsu, oni tam cały czas cię lubią, sypią sestrejce i euraszki. Nie to co u mnie w bidnej Helladzie, zdeptanej butem europejskich banksterów. Minerwa: Ty, weź, nie gadaj takich rzeczy, bo nas pewnie słuchają. Nie masz, to trudno, se kupię na allegro. Bywaj Apik. Jak zobaczę Zeusa to pozdrowię od ciebie. Apollo: W jego nieszanowaną przez mnie grubą rzyć go kopnij, a płytkę kup, kup. Mało znany gość jest, a talent wielki. No to nara. Minerwa: Trzymaj się ramy Apik.
- Raport z pewnego porwania
Porywają, zmuszają do słuchania jazzu, a wręcz do zmiany muzycznego gustu. Rewolucyjna Armia Wyższej Świadomości Muzycznej z sekcji Jazz w promocji ulubionego gatunku posuwa się coraz dalej używając metod ekstremalnych. Ten, napisany przez jedną z porwanych osób, publikujemy jako pierwsi. I pewnie jedyni. Dzień Pierwszy Porwali mnie. Uprowadzili. Na ulicy. Szedłem jak co dzień z pracy, gdy obok z piskiem opon zahamowało duże auto, z którego wyskoczyło czterech mężczyzn w kominiarkach. Dopadli mnie, obezwładnili, wrzucili na tył i odjechali. Gdy dojechaliśmy założyli na głowę worek, abym nic nie widział. Potem już tylko zatrzask drzwi i ciemne pomieszczenie. Wymacałem łóżko. Jestem przerażony. Skądś cały czas gra głośna muzyka. Straszny jazgot. Umieram ze strachu. Dlaczego ja? Nie jestem bogaty, nigdzie nie należę, nie udzielam się. Nie ma powodu, aby mnie porywać. To pomyłka albo koszmar z Netfliksa. Dzień drugi Już wszystko wiem. To absurd, aberracja, makabra. Jak się dowiedziałem? Wieczorem rozbłysło światło i trzasnął zamek w drzwiach. Do pokoju wszedł energicznie wysoki facet w kominiarce, drugi stał w wejściu z bejsbolem. Ten pierwszy w jednej ręce miał talerz z kolacją, w drugiej pilota. Powiedział, że są bojownikami Rewolucyjnej Armii Wyższej Świadomości Muzycznej z sekcji Jazz. Wypatrzyli mnie na koncercie jazzowym. Podobno się nudziłem. Porwali mnie po to, żeby rozszerzyć moje horyzonty brzmieniowe. Będę słuchał jazzu w zamknięciu dotąd, aż go polubię. Potem położył talerz na podłodze, włączył pilotem muzykę, wskazał ręką głośnik w ścianie, wrzasnął w moim kierunku “Coltrejn”, aby przekrzyczeć muzykę, uniósł pięść w górę i wyszedł. Ja pierdolę… POLECANE PIOSENKI Z PŁYTY Dni drugi i trzeci Ta muzyka jest straszna. Nie wiem czy to zniosę, bo jazz gra non stop. Próbowałem udawać że mi się podoba. Podrygiwałem, tańczyłem, kiwałem się na boki. Nie uwierzyli. Dzień czwarty Nareszcie puścili coś fajnego. Jakby z lat 60. Jazgot, owszem, ale mi się podoba. Powiedziałem im. Ten od kolacji kiwnął głową, powiedział: oooo, to EEG Coherence. Potem przyniósł mi książeczkę z płyty. Obiecał, żę jutro puszczą raz jeszcze. NIe wiem co miało znaczyć to: ooooo. Dzień piąty Przeżywam porwanie w porwaniu, gdyż porwała mnie muzyka. EEG Coherence gra świetnie. To taki psychodeliczny, głośny jazz. Na festiwalach Woodstock czy Newport zespół zrobiłby furorę, ale te festiwale to przecież hippisowska przeszłość. Grupa gra długie majestatyczne utwory płynące jak olbrzymie chmury, nie boi się wypełniać przestrzeni muzycznej potężnymi fragmentami ekstatycznej, zapętlonej i rozpędzonej muzyki, która przypomina dźwiękowego mastodonta albo fruwającego warszawskiego wieloryba z powieści Twardocha. Wszędzie jest dużo sekcji dętej, całe oceany. Cudne jej wejście w pierwszym numerze “Jiters (an antitode)” rodzi jakby własny utwór w utworze, nagle pojawia się spowolnione “woogie-boogie” trochę żywcem wycięte ze ścieżki dźwiękowej do “Pulp Fiction” Tarantino. W szalonym “Apollo - gy”, drugim utworze, długodystansowe solo na gitarze jest zagrane tak dziwne, jakby je wykonywał pijany bluesman z przystawionym do skroni pistoletem i pod rozkazem “zagraj to jeszcze szybciej, choć wiem że nie potrafisz”. Po chwili ta muzyczna wichura cichnie, bo kawałek “NOOO (Apophasis)”zaczyna powolny, leniwy saksofon na tle prostego, pierwotnego rytmu basu i perkusji, szumu jakiejś elektroniki, który z czasem przeradza się w kolejne ekstatyczne szaleństwo, a po nim znów jest wolno, bo oto nadchodzi, a w zasadzie wkracza najdziwniejszy twór o nazwie “Medicine Woman Meets Father Sky”. Prosty, indiański rytm, jakieś przeszkadzajki, rozjechana gitara w technice slide (gitarzysta na jednym z palców ma rurkę szklaną lub metalową i przesuwa nią po stronach, co daje niepowtarzalny, rozbujany efekt dźwiękowy), wreszcie znów saksofon. Na moment zapomniałam, że jestem więziony, ale dostałem bardzo dobrą kolację. Chyba w nagrodę za dobre sprawowanie. Dzień szósty Odwiedził mnie ten sam facet w kominiarce. Tym razem był przyjazny. Opowiedział, że wszystkich bojowników cieszy mój stan, że przekroczyłem swoistą barierę uważności oraz otwarcia na tę muzykę, a mój wybór, czyli EEG Coherence to nowy, silny głos w jazzie. Liderami grupy są Devin Brahja Waldman, który gra na saksofonie altowym, instrumentach klawiszowych oraz fortepianie, a także gitarzysta Sam Shalabi - obaj mocno zasłużeni dla międzynarodowej sceny nu:jazzowej. To słowko nu oznacza niby “nowy jazz” albo “jazz po nowemu. Rzeczywiście EEG Coherence nie przypomina formacji typowo jazzowych. Tworzy zdecydowanie inaczej, ale jednak w nurcie. Pytany czy nazwa grupy coś oznacza, mój jazz bojec odpowiedział tajemniczo: “EEG to elektroencefalogram, który mierzy aktywność elektryczną w mózgu. Kiedy zaś prawa i lewa półkula łączą się, rodzi się koherencja. Pojawia się trzecie oko. Umysł i serce stają się jednością. Synchronizują się intuicja, logika i emocje. Tak jest lepiej dla każdego. To właśnie skutek jazzu”. Przed wyjściem powiedział, że moja droga się skończy dopiero wtedy, kiedy zacznę tworzyć blog jazzowy i to jest moje zadanie. Dzień siódmy Obudziłem się. Drzwi były otwarte. Wokół żywego ducha. Byłem wolny. Przy drzwiach leżała kartka. Podniosłem ją i przeczytałem: twoje zadanie ukończone, ale pamiętaj, jeśli nie założysz jazzowego bloga to wrócimy…
- W niebie z Jasmine Myra
Drodzy, wspaniali, kochani bracia i siostry. Spotykamy się dziś na posiedzeniu komisji Niebiańskiego Ładu i Kojenia w wyjątkowo ważnej kwestii, choć, jak mi donoszą najwspanialsi i najukochańsi z was, nie wszyscy zdają sobie sprawę z wysokiej rangi dzisiejszego głosowania. Nie wiem doprawdy skąd ta lekcewaga, skoro to zadanie stawia przed nami sam Pan nasz umiłowany i miłosierny… Nie ma co heheszkować i śmieszkowacić kolego Gabrielu, to bowiem tylko z pozoru błaha sprawa, tylko z pozoru. Co zresztą wiesz Gabrielu doskonale, gdyż gromiły o tym wszystkie niebowęzły, że to właśnie gorszący spadek dyscypliny wśród twojego personelu sprawił, iż dziś stoimy przed generalną zmianą dotyczącą niebiańskich przedproży. Ge-ne-ra-lną! Ja przypomnę, co domyślam się nie w smak będzie mojemu wspaniałemu skrzydlatemu koledze oraz jego stronnikom, ale jakaś reasumpcja na początek być musi, więc przypomnę. I zapewniam, że nie chodzi o judzenie, judaszowanie, drażnienie, rozdrapywanie. Chodzi jedynie o ustalenie faktów, z których wynijść musimy na powierzchnię prawdy namilsi. Owoż jak doskonale wiecie siostry i bracia (głos z sali: bracia najpierw, bracia najpierw, teraz i zawsze!)... proszę o ciszę, z emocji pomyliłem kolejność. Zatem raz jeszcze bracia i siostry doskonale wiecie, że niebiańskie przedproża to formy długich, jasno oświetlonych korytarzy, w których budzą się dusze zapraszane do naszego umiłowanego Eretz Eden. Zadaniem przedproży jest oswoić, uspokoić i ukoić rozedrgane byty i przyzwyczaić je do życia wiecznego. Zanim wejdą w progi raju muszą przejść przed przedproża. Każdy jeden. Wszyscy to wiemy. Nasza technologia pozwala, aby korytarze przedproży były odpowiednio długie lub odpowiednio krótkie dla każdego niebianina (lub Niebianina - nie wiem, którą formę nadkomisja ds. języka edeńskiego już dopuszcza - dopisek botoduszy protokołującej), w zależności od jego czy jej, czyli onej duszy, potrzeb. W trakcie budzenia, dochodzenia do siebie i spaceru w stronę światła naszego Ojca Niebieskiego, niech zawsze jego mądrość wskazuje nam drogę ku miłosierdziu, w korytarzach duszom towarzyszyła muzyka z ich stron rodzinnych - po to, by czuli się swojsko, jak u siebie. Wszystko działało bez zarzutu przez tyle wieków, aż do karygodnej omyłki, gdy z rozmysłem, jak już wiemy w celu obalenia naszego pokojowego niebostroju pomieszano muzykę i na przykład duszom z Polski puszczono niemieckie haimat melodie, a hiszpanom szlagiery z kraju basków. Czym to się skończyło, pamiętamy doskonale, pisał o tym obszernie i na pierwszej stronie “Blauer Beobachter”, co zresztą dla mnie i nie tylko dla mnie, bo dla rzeszy kolegów i działaczy jest grubym nadużyciem, bo naszym wspólnym zdaniem, zdaniem gromkim i donośnym nie jest to temat, którym nasz niebieski obserwator powinien się zajmować. Na szczęście błędną oceną rzeczywistości kierownictwa ““Blauer Beobachter” zajmuje się już Komisja Perswazji Miłością i Innymi Narzędziami Dobra. Wróćmy do reasumpcji naszej części tej afery, a raczej pseudo afery (lub pseudoafery nie wiem, którą formę nadkomisja ds. języka edeńskiego już dopuszcza - dopisek botoduszy protokołującej). Nasi przyjaciele podczas comiesięcznego posiedzenia rajskiego kołczingu uznali, że w celu wyeliminowania szansy podobnych omyłek w niemającej końca przyszłości niebieskiej należy w przeprożach zastosować jednolitą muzykę bez podziału na pochodzenie etniczne niebianinów. I w tej sprawie dziś się - drodzy, wspaniali, kochani bracia i siostry - spotykamy. Nasze doniosłe zadanie to nie tylko wskazać odpowiednią muzykę do przedproży, to okazać jednolitą siłę podżegaczom. I te zadania wypełnimy z dumą i pokorą. POLECANE UTWORY Z PŁYTY Na wniosek Miłosiernego Ojca i prezydium Eretz Eden zebrała się podkomisja Krytyków Muzyki Doczesnej i spośród wielu wniosków, jakie napłynęły w sprawie wyboru jednolitej ścieżki dźwiękowej do przedproży, jej członkowie skłonili się do wniosku blogu Jazzda.net rekomendujacego płytę “Rising” niejakiej Jasmine Myra. Jak czytamy w uzasadnieniu autora bloga: kompozycje Jasmine Myry zachwycają od pierwszych taktów płyty “Rising” i zachwyt to słowo najlepiej oddające stan, który pod wpływem muzyki udziela się słuchaczowi. Urzekający zachwyt każdej chwili, każdej czynności, każdej myśli, każdej rzeczy tylko dlatego, że one się wydarzają. Jasmine zaledwie dwa lata temu rozbłysła niczym supernowa na nieboskłonie brytyjskiej sceny jazzowej, kiedy wydana w wytwórni Gondwana Records założonej przez niezrównanego trębacza i niestrudzonego inicjatora sceny jazzowej Mateusza Halsalla pierwsza płyta pod tytułem “Horizon” zachwyciła nieziemskimi kompozycjami, a już mamy płytę kolejną. Płytę, na której Jasmine na szczęście rozwija swój arcytalent kompozytorski, nie podążając na pokuszenie indywidualnej improwizacji. Nie ma tu porywających solówek, popisów, dźwiękowych galopad - jest łagodny, spokojny, pokorny i pogodny jazz. Ciężko mu jednak przykleić łatkę “spiritual”, choć wskazywałoby na to instrumentarium zespołu solistki. Na “Rising” czuć dyscyplinę duchową - melodyki jest tu w bród lecz niech was ręka boska broni nazywać je banalną i puszczoną na szerokie wody improwizacji. Nie. Tu wszystko wynika z siebie, do siebie pasuje, z siebie wyrasta, do siebie wzajemnie zmierza, na sobie wzajemnie polega… przepraszam, ale ten bloger to jednak straszny grafoman, ale skończmy już skorośmy zaczęli… gdzie ja to… o, a więc na sobie wzajemnie polega. Jasmine Myra zebrała ten sam doskonały skład, który towarzyszył jej saksofonowi na pierwszej płycie, a więc grają tu także gitarzysta Ben Haskins, perkusista George Hall, pianista Jasper Green, harfistka Alice Roberts i basista Sam Quintana. Wszyscy grają tak, by podnieść na duchu słuchacza, otulić go miękkim pledem dźwięków, wlać w jego serce otuchę i nadzieję. Pomaga w tym smyczkowy kwartet wykorzystany w czterech na sześć utworów. Solistka i liderka zespołu Jasmine Myra mówi o tej płycie: - „Rising” jest kontynuacją „Horizons”. Kiedy zaczęłam pisać tę muzykę, uznałam, że będzie to podróż, dzięki której stanę się bardziej pewną siebie i szczęśliwą osobą. Nie żebym nie była szczęśliwa, ale chciałam pozbyć się niepewności i żyć w zgodzie z sobą. To coś, nad czym pracowałam przez ostatni rok i nadal będę pracować. Muzyka na tym albumie jest bardzo osobista i ściśle związana z moim życiem. Włożyłam weń całe swoje serce i duszę i jestem bardzo szczęśliwa, że w końcu ujrzała światło dzienne. Nieziemska płyta “Rising” Jasime Myry w stu procentach spełnia wymogi przed nią stawiane - kończy swoje uzasadnienie, ten… jak on się nazywa… zresztą to bez znaczenia, ten autor bloga Jazzda.net. Ja jeszcze pokażę zdjęcie tej prześlicznej dziewczyny, która jak nikt nadaje się do naszego doniosłego zadania. Sarkającym na kolczyk w nosie przypominam, że Komisja Ds Właściwych Obyczajów zdjęła już rok temu kolczyki w nosie z indeksu zdobień zakazanych. Trzeba iść z duchem czasu. Teraz my, wsparci wszech wiedzą i miłością naszych miłosiernych przełożonych, a także doświadczeniem podkomisji Krytyków Muzyki Doczesnej przychylimy się, lub nie, ale raczej się przychylimy przecież, bo wsparci ich mocą i tak dalej co już przecież podkreślałem. Zatem stańmy z odwagą wobec wyzwania, które rzucają nam nasi wrogowie i zagłosujmy bracia i siostry. Zaczynamy. Kto jest przeciw? Nie widzę.
- Fiński Jazz-niemiecka tajemnica
Czym w końcu jest kłamstwo? Prawdą w masce! George Byron Będzie o muzyce, słowo. Ale zacznę od początku. Inge. Jak dobrze, że czytasz ten list, więc jednak nie odchodzę bez słowa. Uciekam Inge, pryskam stąd razem z Matrem, Ivanką i Pyzatym, przez Berlin, do naszych, do normalności, do wolności. Wiem, że skreślam nasze plany, nasz ślub, bo twoi rodzice teraz mnie znienawidzą, skreślam nasze wspólne życie, moje studia, kasuję wszystko, ale Inge, ja tego zasranego kraju tak bardzo nienawidzę! Twoi zaślepieni komunizmem rodzice nigdy mojej ucieczki nie zrozumieją i nigdy mi nie wybaczą, a ja chcę normalnie żyć, oddychać, nie bać się każdego zdania, przestać gryźć się w język, bo szpicle usłyszą. Przepraszam Inge, zbyt długo dla ciebie udawałem kogoś, kim nie jestem. Teraz kiedy wszyscy gnają na zachód ja też tam spływam. Żegnaj. Wybacz mi. Borys. Ta opowieść zaczyna się 30 lat później, w sklepie z używaną odzieżą na Rzgowskiej w Łodzi, w którym kupiłem niespotykaną, oliwkową kurtkę wojskową. Krój munduru - dziwny, nieznany, nie widziałem takiego wcześniej. Zachwycił mnie socrealistyczną naszywką na rękawie: była tam dłoń trzymająca dumnie czerwony sztandar. Czerwony sztandar to dla mnie symbol wiary w człowieka, stempel solidarności międzyludzkiej. Demoludy zdeptały tę symbolikę, skompromitowały ją do dna, lecz dla mnie wciąż ona wiele znaczy i nie zamierzam się z tego tłumaczyć. W internecie sprawdziłem znaczek z rękawa. Okazało się, że była to bluza wschodnioniemiecka, element munduru oficjalnej NRD-owskiej partyjnej bojówki paramilitarnej o nazwie Kampfgruppen der Arbeiterklasse, czyli Bojówki Klasy Robotniczej, tamtejszego ORMO, ale - jak to u Niemców - doskonale zorganizowanego, umundurowanego, uzbrojonego, od czasu do czasu skoszarowanego, no i co tu dużo mówić zaślepionego ideologicznie. Wstępując do KfA kandydat ślubował dobrowolnie: Jako bojownik klasy robotniczej jestem gotowy wypełnić instrukcje partii, chronić w każdej chwili Niemiecką Republikę Demokratyczną i jej socjalistyczne osiągnięcia z bronią w ręku i ryzykować dla nich życie . Nie miałem pojęcia o istnieniu Kampfgruppen der Arbeiterklasse. Z czasem wiele się o tej armii dowiedziałem: że liczyła blisko 200 tysięcy, że jej żołnierze budowali mur berliński, trzymali za twarz zbuntowanych rodaków, że pomagali w ujarzmianiu węgierskiego zrywu z 1956 roku., w końcu, że komunistyczny reżim powołał tę organizację do życia po 1953 roku, gdy niemieccy robotnicy okazali słuszny gniew wobec stalinizmu w DDR. Ale wcale nie to było najciekawsze. Otóż w mojej kurtce znalazłem byle jak wszytą kieszeń, kawałek zaszytego materiał, który się w niej uchował przez 30 lat. A w nim cytowany wyżej w całości nienaruszony, pożółkły lekko list Borysa do Inge, czyli Ingeborg. Ależ to było uczucie! Moje serce waliło jak dzwon pokoju odlany z broni KfA (jest taki w Dressau), oczy biegały bezradnie po niemieckich słowach, wszak nie znałem języka. Kiedy odszyfrowałem znaczenie i sens literek i zdań czułem się, jak właściciel skarbu, jakbym dostał wiadomość od innej cywilizacji, informację z przeszłości. Bardzo często myślałem potem o Borysie i Ingeborg, o ich niespełnionej miłości. jakby powiedział Emil Cioran “zmiażdżonej historią”. Namiętnie tworzyłem w wyobraźni narracje i opowieści. Ich historia stała się moją obsesją, więc w końcu zacząłem szukać Borysa. Wykorzystałem wszystko: internet, znajomych w Niemczech, instytucje, gazety, blogi - sięgnąłem po co się tylko dało. Jednak po trzech latach nie zbliżyłem się nawet o krok do celu. I wtedy pomógł mi jazz. Jak? Jak zwykle ;) Napisałem krótko o płycie, którą podsunął mi z youtuba kumpel Kacper. Tekst wrzuciłem w internet, Oto on: Markus Holkko ma zaledwie trzystu słuchaczy na Spotify, a moim zdaniem powinien mieć ich sto tysięcy . Spojrzałem okiem jego wszechświata i wysłuchawszy płyty sygnowanej jego imieniem i nazwiskiem pt. “Eye of the universe” zadałem sobie pytanie, jakie zapewne zadaje sobie każdy, kto raz zetknął się z jego muzyką: kim do cholery jest Markus Holkko? Jest to tymczasem młody, zdolny, doskonały fiński saksofonista. A jego płyta “Eye of the Universe” nagrana została wespół z Juuso Rintą na kontrabasie, Samuli Rautianenem na elektronicznym pianinie i syntezatorach analogowych, Teemu Mustonenem na perkusji i instrumentach perkusyjnych oraz Teemu Åkerbloma (nie wiem do cholery czy to się odmienia), który zagrał na gitarze i sitarze. Ech. Jest to płyta-zelig. Wiecie kim był tytułowy Zelig w filmie Woody Allena? Otóż gość miał kameleoniczną osobowość - był maxi oportunistą, upodabniał się do każdego rozmówcy. Gdy gadał z profesorem historii rzucał datami i cytatami, a rozmawiając z hydraulikiem klął jak hydraulik i narzekał na robotę oraz przeciekające krany. Zmieniał się w mgnieniu oka. Co ma do tego Holkko? No właśnie. Płyty Holkko słucha się świetnie w każdych okolicznościach: w aucie, nad rzeką, w pracy, przez głośniki i słuchawki, przy romantycznej kolacji oraz na zumbie. Wiecie, jak jest z płytami: pasują tu, a nie pasują tam. Wieczorem, przed snem muza wchodzi, a już podczas jazdy samochodem, ta sama muza odrzuca i zadajesz sobie pytanie: dlaczego ja to chwaliłem przed kolegami, wyjdę na debila! POLECANE UTWORY Z PŁYTY klikasz - słuchasz :) Z płytą Markusa Holkko macie luz, ponieważ fińskiemu muzykowi i jego towarzyszom udało się przekroczyć tę granicę - Markus użył w tym celu dość prostej, rzekłbym instynktownej, wpisanej w dźwiękowy obraz całości, siłowej gry, wykorzystującej krótkie zagrywki melodyczne, otoczone klubowym i spiritualistycznym tłem. I to działa jak piorun! Przez cały czas jego saksofon jest bezapelacyjnie najważniejszy w zespole, słuchacz nie ma wątpliwości, kto tu jest liderem i kto wypłaca gaże reszcie kapeli, tak jak na albumach z lat 60-tych - o dziwo jednak nie znajdziesz wciskanej w uszy ściany dźwięków czy szalonych solówek - mamy raczej do czynienia z upartym, żmudnym szukaniem harmonii z resztą zespołu, harmonii czerpiącej chętnie z brzmień lat 60. czy 70. Całość brzmi naprawdę świetnie i zgodnie z założeniem troszkę trąci klimatami hipisowskimi. Może i jest to gruba przesada, ale myślę, że gdyby Coltrane urodził się kilkadziesiąt lat później nagrałby dokładnie taką płytę, zanim by pogrążył się w odmętach nieposkromionego, nieograniczonego, fantastycznego free. Markus Holkko “Eye of the Universe”. Szczerze polecam Dwa dni potem pod wpisem na facebooku pojawiła się wypowiedź po niemiecku: ooooo, widzę, że oprócz mnie, ktoś jeszcze zna Markusa Holkko. Rzeczywiście piękna płyta. Kupiłem ją na wakacjach w Finlandii i bardzo często słucham. Pozdrawiam. Pisał to niejaki Borys Erfunden. Przyjrzałem się fejsbukowej fotografii na ekranie laptopa. Z twarzy niepodobny do nikogo, łysiejący, niemłody już gość bez znaków szczególnych. Okrągłe oblicze spokojnego, zrównoważonego człowieka, ale w tym (również moim) wieku raczej większość wygląda na poczciwców. Natychmiast pomyślałem obsesyjnie: może to "mój" Borys? Zagaiłem : fajne imię Borys, znałem kiedyś parę Borysa i jego dziewczynę Ingeborg. Odpisał po kilku dniach lakonicznie: to bardzo popularne imiona w Niemczech. Postanowiłem więc docisnąć sprawę i odpowiedziałem: znałem też Matrego, Pyzatego i Ivankę. Cisza. Minął ponad miesiąc. Zapomniałem więc o tej, widać przypadkowej, wymianie zdań z przygodnym zapewne Borysem Niemcem, fanem fińskiego jazzu. Moje prywatne, pełne niepowodzeń śledztwo w sprawie Borysa i Ingeborg trwało ponad trzy lata, nic dziwnego, że straciłem wszelką nadzieję na ich odnalezienie. Po prostu uznałem wtedy, że sprawdziłem jeszcze jeden fałszywy trop. Znów w mojej głowie rodziły się więc pytania bez odpowiedzi: Dlaczego list był wszyty w kurtkę KfA? Jak Borys uciekł z Niemiec? Czy przed, czy też w trakcie obalania muru berlińskiego, o czym świadczyłoby jedno z ostatnich zdań listu o tym, że wszyscy uciekają na Zachód? Czy Inge na niego czekała, skoro nie czytała listu, a jeśli tak to jak długo? Czy jednak zaczęła go szukać, a może się z czasem miłość wygrała, i po zjednoczeniu Niemiec, para się odnalazła? Czy wobec tego przetrwali próbę czasu, czy może już są po rozwodzie? Jak wyglądały ich losy? Bezgłośnie mnożyłem te pytania w myślach, pęczniały jak na drożdżach. Myślałem nawet o napisaniu książki w oparciu o nie, ponieważ była to niesamowita historia. I tak omal przegapiłbym, że po moim zagajeniu o Matrego, Pyzatego i Ivankę przyszła w prywatnej wiadomości napisana tym razem po polsku przez Borysa Erfundena odpowiedź: kim ty do cholery jesteś i czego chcesz? Trafiłem.
- Punkt zwrotny i bla, bla, bla Borysa
1989. Kto pamięta ten rok oraz sąsiadujące z nim lata jest zaiste szczęściarzem. Był to czas wielkich masowych nadziei wywołujących rewolucyjne ale bezkrwawe przemiany. Przez wschodnią i środkową Europę przetoczył się gromki głos sprzeciwu całych społeczeństw, który tym razem nie skończył się - jak niemal wszystkie inne rewolucje ludowe - krwawą łaźnią, hekatombą, po której zostają niezliczone pomniki ofiar. Był to czas podniosły i wyjątkowy: czas radości i solidarności, tej pisanej przez duże i małe S. Taki rok, jak 1989, nie powtórzył się do dziś. Nie chcesz znać historii :-( ? Od razu recenzja? KLIKNIJ Wschodnioniemiec Borys Erfunden wraz z pchaną falą pokojowych zmian trójką przyjaciół przekroczył granicę wschodnich i zachodnich Niemiec w Berlinie zimnego ale słonecznego piątku 10 listopada 1989 na Moście Glienicke, tym samym, który przynajmniej trzykrotnie służył wywiadom USA i sowieckiemu do wymiany szpiegów. Tamtego dnia kolorowy korowód posuwał się jednak tylko w jedną stronę: na Zachód. Wokół zapanowało prawdziwe święto. Niemcy zebrani na moście klaskali, grały spontaniczne orkiestry, obcy ludzie wpadali sobie w objęcia, bogaci, dobrze ubrani Wessi dosłownie wciskali w kieszeń Ossim forsę, banki dawały 100 marek zachodnich (jeśli komuś chciało się stać w długiej kolejce, a oni mieli mnóstwo czasu), sklepy zaś sprzedawały wszystko za bezcen, jeśli tylko byłeś ze wschodnich landów. Większość ludzi wracała, ale nie Borys. On nie planował powrotu i tak jak zdecydował, tak zrobił, a wraz nim Pyzaty i Ivanka. Po prostu rozpłynęli się w Niemczech Zachodnich, które wkrótce, po zjednoczeniu były po prostu Niemcami, jak przed 1945. W tym czasie, jego pozostawiona bez żadnej informacji dziewczyna, Ingeborg wpatrywała się udręczona w doniesienia telewizyjne z Berlina, usychała z tęsknoty, dopóki nie dowiedziała się od jego rodziców, że Borys jest gdzieś na Zachodzie, ale nie wiedzą dokładnie gdzie i też strasznie się martwią, bo nie wiadomo “co to dalej będzie się działo”. Rodzice Ingeborg, lokalni komunistyczni kacykowie podsycali lęki, reagowali na przemiany źle, a ojciec-komunista po prostu bał się ludzkiej zemsty, więc teraz pił mnóstwo alkoholu i pomstował na obecne, zbyt miękkie jego zdaniem władze NRD. - Powinno się do nich strzelać, a nie polewać wodą - bełkotał w fotelu naprzeciwko telewizora, obserwując tłumy szturmujące dzień w dzień Mur Berliński i bezradnie próbujących ich zatrzymać pograniczników wschodnich przy pomocy armatek wodnych. Skąd to wiem? Z opowieści samego Borysa. Spotkałem się z nim po wymianie zdań przez internet, w Hotelu Kaiserhof w Fürstenwalde, brandenburskiej miejscowości, do której przyjechałem obejrzeć wystawę na temat Maxa Bahra, przedwojennego przemysłowca i filantropa z Landsbergu - Gorzowa Wielkopolskiego. Między nami leżał na stole stary, żółty list, który Borys zaszył w kurtce Kampfgruppen der Arbeiterklasse, czyli Bojówki Klasy Robotniczej. Tę kurtkę, 30 lat później, kupiłem wraz z nienaruszonym listem w lumpeksie . Oto przede mną siedział jego nadawca, a ja liczyłem na to, że w końcu poznam jego tajemnicę: dlaczego Ingeborg go nie odpruła, nie odczytała? To jest piękny hotel, więc puściłem w pokoju wysmakowaną płytę Adama Forkelida “Turning Point”, czyli “Punkt zwrotny” , bo miałem nadzieję, że stoję u progu prawdziwego zwrotu w moim trzyletnim śledztwie, że poznam tę historię w całości. Uznałem, że ten ufryzowany, wymyślny, intelektualny europejski jazz znakomicie wpisze się w tę podniosłą okazję. Wszak czekałem na ten moment 3 lata. Adam Forkelid to Szwed, czołowa postać w tamtejszym jazzie, pianista i kompozytor, ale także zapalony perkusista, członek wielu doskonałych szwedzkich składów, mieszający w gatunkach, najchętniej jednakże czerpiący z jazzu. Trudno mi uwierzyć, że “Turning point” nagrano w trakcie jednego dnia, po zaledwie kilku próbach. Zespół brzmi tak, jakby materiał z płyty był ograny wielokrotnie, niemal na pamięć, jak hymn państwowy albo “Biały Miś dla dziewczyny, aaaa”. To jest takie “granie z suwmiarką”, gdzie każdy dźwięk ma uzasadnienie i przypis, gdzie nikt sobie nie przeszkadza, a wyobrażam sobie wręcz, jak uprzejmym skinieniem głowy muzycy zapraszają się do poszczególnych partii czy solówek. Muzyczny Wersal. POLECANE UTWORY Z PŁYTY (klikasz - odtwarzasz) Pierwszy, tytułowy utwór i bum, bum, bum! od razu grupa przystępuje do muzycznej kanonady, aby rozwinąć sztandary i z miejsca przekonać słuchacza, że jej członkowie są wyśmienitymi profesjonalistami. Jest więc szybko, jest głośno, jest milion zmian rytmu i tempa, Forkelid jakby mógł, zagrałby na trzech fortepianach jednocześnie, a gitarzysta Carl Mörner Ringström ściga się ze swoją lewą ręką. Nic dziwnego, że kiedy wybrzmiewa ostatnia nutka “Turning Piont” oczekujemy, że za chwilę będzie jeszcze głośniej i szybciej, a wówczas kompozytor - Forkelid - pokazuje nam figę i odsłania liryczną duszę. Odtąd, do ostatniego, ósmego utworu, tempo zwalnia, atmosfera płyty staje się bardzo miła, przytulna, ciepła oraz a dźwięk instrumentów staje się przejrzysty jak obraz w kosmosie, słychać wyraźnie każdy jeden dźwięk, czuć wręcz ich kanty (trochę popłynałem, ale tak to, dotykalnie słyszę), bo dla każdego instrumentu przeznaczono odpowiedni kawałek muzycznej przestrzeni, a każdy z muzyków ma jasno określone zadanie do wykonania. Zaaranżowane, zagrane i zrealizowane jest to wyjątkowo dobrze. Partie solowe fortepianu i gitary są wyeksponowane najsilniej, w dużej mierze improwizowane (w końcu to jazz). Sekcja - jak to w europejskim nurcie - jest raczej wycofana, podąża raczej “za”, a nie “przed” zespołem, swingująco trzymając rytm, chociaż Daniel Fredriksson, perkusista, doskonale wykorzystuje zestaw talerzy i akcentuje nimi wybitnie niewiązaną mowę instrumentów. Generalnie, gdy słuchałem tego składu pierwszy raz byłem pewien, że perfekcyjna równowaga muzyków i wysublimowane brzmienie bez jednej plamki doprowadzi mnie w trzecim utworze do skrajnego ataku ziewania z nudów, a tymczasem co rusz zwiększałem głośność zestawu odsłuchowego, coraz bardziej podobało mi się to co robi kwartet Adama Forkelida na płycie “Turning Point”. Zatem nie czekajcie i Sprawdźcie to koniecznie. Dajcie szansę tym akademikom i perfekcjonistom, a myślę, że nie pożałujecie. Niestety. Podkład muzyczny nie pomógł. To nie był mój “punkt zwrotny”. Borys łgał jak najęty co czułem od początku. Przyznał, że tak, jest obecnie z Ingeborg. Tak, wrócili do siebie i to rzekomo dość szybko. Tak, są szczęśliwi. Skąd pomysł z listem w kurtce? Ot, taka młodzieńcza fantazja, chciał przejść przez tę sytuację bosą stopą, jak najmniej martwić Inge. Ble, ble, ble. Rozstaliśmy się po czterech godzinach rozmów. Kiedy z ukrycia patrzyłem, jak wsiada do nowoczesnego, elektrycznego SUV-a czułem się jak tolkienowski Gollum, oddający dobrowolnie swój umiłowany pierścień, sens życia. W zamian otrzymałem stek bzdur, o czym miałem się przekonać później. Bo jest “później” w tej historii. Mój odnaleziony rozmówca z jakiegoś powodu opowiadał mi banialuki, więc po powrocie znów zacząłem szukać odpowiedzi na pytania, ale tym razem uzbrojony w wiedzę kim jest/był Borys, co w dzisiejszym świecie cyfrowym jest prawdziwą przepustką. Trzeba tylko znać odpowiednie bramki, w których zadziała. I zadziałała. Szybko jednak przekonałem się, że tym razem nie warto drążyć, szukać prawdy. Docierając do ludzkich tajemnic skazujemy się ostatecznie na własne domysły i interpretacje, a tymczasem mrok ponurej historii zaczyna ogarniać duszę. Nie warto. Co więc znalazłem w ich opowieści? Na przykład niezbyt piękną, ale uzdolnioną chemiczkę Ivankę, z którą Borys uciekał ze wschodu, a dwa lata później wziął ślub. Dogrzebałem się jej ogromnych pieniędzy zarobionych na chemicznych patentach dla BASF. Odszukałem także ludzką sprawiedliwość dziejową, która szybko, tuż po 1989 dosięgnęła rodziny Ingeborg. Jej ojciec słusznie od samego początku zawieruchy bał się nowych porządków, bo jako zasłużony działacz SED, byłej komunistycznej partii władzy, musiał odpokutować wraz z rodziną wszystkie swoje świństwa (a było ich niemało, co potwierdził Urząd Gaucka), w sumie więc w imię uzasadnionej sprawiedliwości dziejowej i słusznej, acz zbędnej, bo nic nie zmieniającej zemście zaszczuto go, tak jak on szczuł kiedyś innych, z czego nigdy się nie podniósł, i jak to często bywa, został starym pijaczyną i można go jeszcze spotkać, jak żebrze o pieniądze na gorzałę w zakamarkach Erfurtu. Jest wreszcie Inge, która nie wytrzymała napięcia z tego powodu i uciekła porzucając w ty całym nieszczęściu rodziców, w pogoni za swoją pomyślnością, czyli spokojnym i dostatnim życiem na zachodzie. Na końcu tej opowieści jest niestety śmierć Ivanki, i to dokładnie w rok po przypadkowym spotkaniu Borysa i Ingeborg w podejrzanej dzielnicy czerwonych latarni Hamburga, gdzie rozpoczął się ich ponowny romans, tym razem zakończony pomyślnie, przynajmniej dla obojga. Potem w tej historii już tylko wiedli bogate życie na niemieckiej prowincji z forsy, na którą nie zapracowali, ale z której po rentiersku, kapitalistycznemu korzystali, wprowadzając w życie wzór Pikettego, gdzie rentierskie, dobrze odżywione i obyte R jest zawsze większe od steranego dochodu z pracy G. Czy to był ich "Turning point"? A co byłoby, gdyby Ingebord przeczytała list? Adam Forkelid: Życie się zmienia. Uczucia się zmieniają. Muzyka się zmienia. Czasami osiągasz jakiś punkt zwrotny. Osiągnąwszy go, historia twojego życia zależy od tego, gdzie potem zaczniesz i skończysz jego rozdziały. Czy potem twoje życie zmienia się na lepsze, czy na gorsze, czy też wydarzenia nie będą miały na nic wpływu? Odpowiedzi na te pytania przyjdą z czasem, gdy ujrzymy wszystko z perspektywy czasu, choć nawet wtedy możemy nie być do końca pewni. Ale ostatecznie te właśnie punkty zwrotne definiują nasze historie. Mówił o swojej płycie. Ale czy tylko? Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego Borys tak nerwowo zareagował na moje pytanie przez internet. Ale się domyślam. A wy?
- Kryzys odtwórczy, czyli Jazzda pat story
STENOGRAM Z OSTATNIEGO ZEBRANIA REDAKCYJNEGO BLOGA JAZZDA.NET (NAJCIEKAWSZE MOMENTY) Robert Mądrala : Co ty w ogóle odpieprzasz? Zakiwałeś się, zapętliłeś i rypsnąłeś z hukiem na dupsko. I dobrze ci tak. Trzeba było myśleć planując tego bloga. A teraz, sam widzisz, powtarzasz się, wypisujesz miłosne historie z mchu i paproci. Żałosne. Szekspir z Gryfina się znalazł. Robert Poczciwina : Nie no, nie gadaj, podobają się te historie damsko - męskie, pan Rafał chce dalszego ciągu. Robert Mądrala : Aaaaa, ten pan Rafał z Radia Kraków, załaskotało ego, cnie? Ten sam pan Rafał słusznie zauważył, że to już druga miłosna historia z jazzem w tle! A miało być różnorodnie, o tym, o tamtym, gawędy i tak mieliśmy pokazywać światu dżaz, na tle ciekawych, zabawnych, opowiadań, fabuł, narracji. A ty robisz z naszych zamierzeń blog Harleqina! Robert Poczciwina : Przesadzasz, większość opowiadań jest o czymś innym. No i nie tylko kibicował pan Rafał, panom Janowi i Andrzejowi też się podobało, aż trzy panie Anna, Dagmara i Beata prosiły o jeszcze. Robert Mądrala : Ok, do tekstu o awanturze o jazz na uczelni w Tiranie było nieźle, sprawozdanie z niebiańskiego zebrania partyjnego po wpadce z haimat melodiami granymi dla Polaków też dawało radę, wcześniej ta podsłuchana przez służby rozmowa Minerwy z Apollem czy porwania dla jazzu - to były świetne pomysły, a teraz miłość i miłość! Do wymiotu. Robert Zawodowiec : Panowie, emocje są dobre, ale w tekstach, a nie tu. Po co się tak pieklić skoro ludziom się to podoba, może Poczciwiec ma rację? Robert Mądrala : Idąc tą drogą lada tydzień będziemy recenzować Chrisa Bottiego, albo inne smuuf, bo ludzie właśnie tego słuchają. Przypomnę wam, że na blogu miało być bezkompromisowo, po naszemu, z pankowym kopem! A jest jazzowy słitaśny drink z parasolką, blee. Robert Zawodowiec : Mądrala, te przenośnie to cię jednak zbytnio noszą, w tekstach też zanadto nimi szafujesz. Ludzie nie ufają wygadanym, przemądrzałym gogusiom. Z drugiej strony, Mądrala ma trochę racji: miały być trzy nowości z free jazzu, łazisz Poczciwiec z nimi na uszach, wyginasz się w zachwytach, to kiedy wreszcie o nich napiszesz? Wtedy, gdy napiszą już wszyscy? Pamiętam, jak nam obiecywałeś: na początek same nowości, klasyczne starocie w rezerwie, na czarną godzinę, jak już nawet konkubina przestanie klikać. Robert Poczciwiec : Panowie, wiecie jak u mnie jest: robota, obie matki , którymi trzeba się zaopiekować, nakarmić, jest polish blog, są nowe pomysły, nie wyrabiam się. Robert Zawodowiec : Co mnie to obchodzi? To nieprofesjonalne, nie przyjmuję tego tłumaczenia, wiedzieliśmy w co się pakujemy, teraz musisz dać radę. Robert Mądrala : Weź się w garść, pisz o jazzie i kreuj różnorakie opowieści. Co tam teraz idzie na tapet? Robert Poczciwiec : Mam kilka propozycji… Robert Zawodowiec : Doceniamy, jednak jesteś od tego, żeby na podstawie różnorakich aspektów dokonać wyboru. Nie przedstawiaj nam więc listy, tylko konkretną propozycję. Zatem..? Robert Poczciwiec : Benjamin Herman z płytą Bughouse: The Erus/ARC Sessions. Robert Mądrala : O matko, a co to?! Robert Zawodowiec : Wybaczcie, ale nie znam, nie zdołam zajmować się wszystkimi sprawami, z którymi sobie nie radzicie. Czy zechciałbyś powiedzieć kilka zdań na temat tej płyty? (anty)recenzja Benjamin Herman Bughouse: The Erus/ARC Sessions Moi drodzy! Na blogu było grzecznie, było miło, było cicho. Przyszła pora na jazz szalony. Tak! Jeszcze bardziej szalony od H Zettrio! Twierdzicie, że nie ma? Jest! Otóż sympatyczny, ubrany w świetnie skrojony garnitur, szczupły i wysportowany pan przypominający amerykańskiego modela z lat 50. ubiegłego wieku, to lider i autor wspomnianego dokonania. Nazywa się Benjamin Herman , jest Holendrem, saksofonistą, czołowym muzykiem swojego pokolenia. Znany głównie z grania jazzu - czasem nawet melodyjnego, jak malarstwo figuratywne. Benjamin Herman nagrał dwuczęściową płytę, na której wraz z trzema innymi wariatami gra hardcore-rockabilly-punk-jazz, czyli coś co jest tak osobnicze, tak jednostkowe, że wypada z każdej szufladki, rozsypuje się, samo składa, znów rozsypuje, i tak na przemian, w piorunującym tempie. POLECANE UTWORY Z PŁYTY (KLIKASZ -SŁUCHASZ) Płytę zaczyna krzykliwo - brzdękliwy akord gitary w symbolicznym Knock Yourself Out , po którym natychmiast wjeżdża rozpędzony Benjamin Herman i dmucha w saksofon zawzięcie, szybko, robi małe przerwy w tym dmuchaniu, ledwo nadąża. Równolegle w uszy walą dźwięki przesterowanej gitary i łomoczącej rytmicznie perkusji. Tak samo w następnym Round The Bend , a w trzecim The Bebop wszyscy dokądś lecą, biegną na wszystkie strony, zastanawiasz się słuchaczu: czy ktoś im wrzucił do studia granat? Włosy stają dęba. Nogi zaczynają boleć - nawet jeśli siedzisz, gdyż oni pędzą, gnają, biegną, gonią. Po czym ufffff! Ulga! Wpływa Tilt The Robins Come Home - pieśń- przytulanka pościelowa, w której wszyscy grają normalnie, wolniutko, jazzowo, jest normalnie niedzielna potańcówka w hrubieszowskim parku. Myślisz słuchaczu, że tak będzie dalej, że poprzednie szaleństwa były jedynie wybrykiem artystycznym więc wracamy do grzecznego, fajnego jazzu? Lipa! Kolejny utwór to Dim - thrash metal na saksofon i perkusję! Rozwala bębenki w uszach, wysysa mózg, ściska za gardło, zjada serce. I tak zostaje do końca płyty Płyta ma zaledwie 38 minut. Zawiera aż 22 utwory, zagrane z: genialnym Rainerem Baasem, który tym razem wystepuje w roli gitarzysty (tak w ogóle jest genialnym basistą), szalonym basistą Peterem Peksnesem znanym z JUNGLE BY NIGHT i JETT REBEL bijącym w bębny jak onegdaj Muhammad Ali po gębie Georga Foremana Olavem van den Bergiem To wszystko jak widzicie jest podejrzane, powinno wzbudzić uwagę, zapalić czerwoną lampkę u normalnego słuchacza. On, czyli ten ów słuchacz, wszakoż myśli: przecież Benjamin Herman jest grzecznym, miłym człowiekiem w garniturze, jest szykownym jazzmanem. Nie sprawi niespodzianki. Co się z więc nim stało? Ja nie wiem Płyta jest nieprawdopodobna, dziwaczna, grana na przyspieszonych obrotach, bezkompromisowo odjechana, głośna, wrzaskliwa. Nieporównywalna z niczym. Dla mnie jest wspaniała! Niczego takiego w życiu nie słyszałem. Jestem, zachwycony. Zjadłabym chętnie, to co jedli muzycy podczas sesji. Krótka wersja (anty)recenzji dla osób, które czasem łapią fetę : wy już wiecie, jaki album nagrał Benjamin Herman. Koniec Robert Mądrala : Tylko ciekawe jaką opowieść do tego wymyślisz? Znowu tanie wyssane z palca romansidło? Robert Poczciwiec : Czy ty nigdy mnie masz dosyć znęcania się nade mną? Robert Mądrala : No weź się jeszcze rozpłacz. Pamiętasz? Miało być super: to miał być nasz blog, możemy pisać co chcemy, o czym chcemy, bez zahamowań, odważnie. Gdzie to jest, ja się pytam? I co mamy teraz? Serial: miłość ci wszystko wybaczy? Słit, słit tulipan? Może zamiast jazzda.net to będzie romlanitka.nuda.pl ? Co szykujesz? Robert Poczciwiec : Mam cię dość, nic nie wnosisz, nic nie wymyślasz, wszystko krytykujesz i tylko byś siedział w tych słownikach: wszakoż, azaliż, jednakowoż - to jest dopiero do dupy! Robert Zawodowiec : Panowie powtarzam, nie ufajcie silnym emocjom, mogą być szczere. Apeluję o spokój i kompromis, w końcu musicie napisać dobrą kolejną (anty)recenzję. Jesteśmy w pół kroku. Robert Poczciwiec : A mam was gdzieś! Tyram jak wół, a każdy się tylko czepia, jeden się mądrzy, drugi rozkazuje. Opublikuję stenogram z tego zebrania, niech wszyscy zobaczą co ja muszę znosić i z kim pracować. Wtedy się wam odechce… Robert Mądrala : Nie pozwalam, ani mi się waż, stanowczo protestuję, co to w ogóle za pomysł, gdzie historia, gdzie opowieść? Robert Poczciwiec : Idź do diabła, i tam se protestuj, ile chcesz, jesteś za leniwy, żeby przebić mnie swoim pomysłem, założę się, że nie masz żadnego darmozjadzie jeden, więc mam cię gdzieś. Robert Mądrala : To jest sabotaż, demagogia i gra pod publiczkę, na najniższych instynktach, awantura, krzyki, skandal. Pudelek, kozaczek jazzowy. Protestuję. Robert Poczciwiec : Idę pisać. Robert Mądrala : Nie pozwalam! Stój! Robert Zawodowiec : To się cholera może spodobać. To naprawdę może się spodobać. Dobrze, że ja tu jestem. Beze mnie oni gubią się we własnym łóżku. Amatorżena. Lecę na trening, bajo!
- Jazze, liberté, égalité, fraternite
Film bez głosu z ulicznego monitoringu. Dwa samochody stoją obok siebie na czerwonym świetle. Nagle z jednego w piorunującym tempie wyskakuje mężczyzna, dopada auta obok, nie ma wątpliwości: jest szaleńczo wściekły, widać, że wrzeszczy w kierunku drugiego kierowcy, łomocze pięściami o dach, kopie w drzwi, w końcu rozwala szybę jakąś krótką pałką, którą wyjął z kieszeni. Dopiero wtedy tamten prędko umyka. Tak rozpoczęła się najdziwaczniejsza rewolta w dziejach świata - jazzowy świt. Nie nadstawiaj policzka Gdy wreszcie go znalazłem, musiałem wpierw pięć razy zapewnić, że nie ujawnię jego danych. Marcin więc nie ma imię Marcin. Jak wygląda? Jak miły i schludny urzędnik śremskiego magistratu. Jest ujmująco grzeczny, waży słowa, jego zdania pozbawione są embolofrazji, są głęboko przemyślane - jakby był gwiazdą rocka, czy znanym aktorem recytującym tysięczny raz odpowiedź na to samo pytanie. Marcin siedział tamtego dnia za kierownicą obijanego pięściami samochodu. Wspomina: - Na tym osiedlowym skrzyżowaniu ktoś ustawił źle sygnalizację, ponieważ bardzo długo trzeba czekać na zmianę świateł. Miałem bardzo kiepski dzień, pokłóciłem się ze swoim chłopakiem i podczas jazdy słuchałem dość głośno płyty Fergusa McCreadiego “Stream”, żeby poprawić sobie nastrój. Wtedy, na skrzyżowaniu usłyszałem z auta obok wykrzyczane żądanie: ścisz ten szajs baranie, wypierdalaj z tym gównem i różne takie. Jakiś złośliwy impuls nakazał mi zgłośnić. On wówczas jeszcze bardziej wrzeszczał, ale już nie mógł przekrzyczeć głośników, ponieważ mam w samochodzie sprzęt wysokiej jakości, specjalnie zainstalowany, uwielbiam słuchać w trakcie kierowania. Ledwo się zorientowałem, że wysiadł, ale szczęśliwie zdążyłem zasunąć szybę. Wyzywał mnie najgorszymi obelgami, rycząc nie kontrolował wypluwania śliny, groził wulgarnie pobiciem. Walił w moje auto pięściami, kopał drzwi. Nie wiem czym rozbił tylną szybę. Uciekłem na czerwonym, dobrze, że nikt nie nadjeżdżał. W panice doprowadziłbym do zderzenia. Marcin przyznaje, że nieco sprowokował adwersarza, ale zaraz potem podkreśla, że nie tylko o muzykę mu chyba chodziło, ale także o formę i zasady. Gdyby tamten poprosił normalnie, na pewno ściszyłby wzmacniacz. Pyta mnie retorycznie - Dlaczego mam godzić się na to, że ktoś obcy mnie lży z powodu muzyki? Dlaczego mam nadstawiać drugi policzek, kiedy jakiś troglodyta wymyśla mi z powodu piosenki? Mamy dla was butelki z benzyną i kamienie Po zdarzeniu Marcin zaciął się w uporze. Wobec napastnika podjął kroki prawne. Prawdziwą falę ludzkiego gniewu wzbudziło jednak upublicznione przez niego nagranie z monitoringu na wszystkich platformach społecznościowych. Film ma podkład dźwiękowy Fergusa McCreadiego, którego piękno i łagodność silnie kontrastuje z oglądanym zdarzeniem. Pojawiają się napisy: “Bo nie podobała mu się ta piosenka. DOŚĆ.” Materiał miał tysiące wyświetleń. Był prawdziwym viralowym hitem. Tydzień później sprawcę zdarzenia obudziła w środku nocy policja. Nie po to jednak, by zakuć w kajdanki. Poinformowali, że jego auto stało między blokami, na środku jezdni, wymalowane kolorowym sprayem. Miało każdy centymetr karoserii zabazgrane graffiti “Kocham jazz” “Miles król” “Je..ać pop” “Swift do gazu”, a ponadto otwarte szyby, włączony zestaw audio, z którego na cały regulator wył zapętlony koncert WEBO Charlesa Gayla, Milforda Gravesa i Williama Parkera, który obudził pół osiedla. To był pierwszy z setek aktów jazzowego nieposłuszeństwa. Kto go dokonał? Marcin, który nie jest Marciniem? Nieeee. Słuchacze. Melomani. Milcząca, zahukana mniejszość. Oczywiście nikt ich nigdy nie namierzył. Dźwięki rewolucji Fergus McCreadie "Stream" Woda. Żywioł, który postanowił okiełznać Fergus McCeadie na najnowszym koncepcyjnym albumie - czwartym w jego dorobku. Młody, zaledwie 27-letni, ale doskonale wyszkolony technicznie szkocki pianista wraz z zespołem rozpoczyna go gniewnym, rozhuśtanym "Storm", który przechodzi w monumentalny dwunastominutowy, rozpoczęty i zakończony nerwowym ostinato "The Crossing". Pomysł autora na muzykę jest prosty: połączyć żywy, folkowy, szkocki rytm i melodykę z europejskim stylem jazzowym spod znaku E.S.T. czy GoGo Peguin. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, by nie nie oprzeć się o muzyczny banał i zawieść w kozi róg powtarzalnej oczywistości. Randkowanie z folkiem przypomina przygotowywanie na proszony obiad schabowego - ciężko zaskoczyć gości repetą. Trio McCreadiego ucieka więc stylistyczne wygibasy: raz atakuje rockowo, by za chwilę łagodnie ukoić, unosi nas w nieboskłon, a za moment wiedzie na złamanie karku w dół. W efekcie raczej nie ma mowy, abyście znudzili się słuchając tego albumu. Za każdym razem brzmi świeżo i zaskakująco. Zadowoleni będą zarówno ci, którzy lubią, gdy utwory mają jakieś struktury, jak i ci, którzy szukają w muzyce jazzowej improwizatorskich szaleństw. Lider tria opanował instrument do perfekcji, czasem gra wprost piekielnie szybko - dzięki temu może bawić się w przewodnika, z którym nie ma sztampy i monotonii. Jego zamiłowanie do szkockiego folkloru najbardziej oddają utwory "Driftwood" i "Snowcap". Z kolei wymieniony "The Crossing" oraz równie długi "Lochan Coire Ardair" (piękne jezioro wśród szkockich szczytów) to prawdziwe epickie, wielowątkowe opowieści. Ducha Esbjörna Svenssona spotkałem zaś w przepięknym, melodyjnym, po skandynawsku urokliwym "Sun Pillars". Główny wątek wody bardzo pomaga tej muzyce, napędza ją, meandruje, wzburza, łagodnie pluska - nie oszukujmy się nie jest to trudny do odczytania autorski rebus, nawet jeśli nie znamy kompozytorskiego zamysłu. Woda w "Stream" leje się strumieniami, ale nie jest to jednocześnie jazzowe lanie wody. Wręcz przeciwnie. Jest to moim zdaniem jedna z najciekawszych, najlepiej przemyślanych i wykonanych tegorocznych propozycji płytowych. Aż dech zapiera, ile talentu jest w tym wciąż młodym pianiście. Sprawdźcie koniecznie. Jazzowy świt - wyśniona rewolucja Po nim posypały się kolejne. Pewnej soboty, w trójmieście, dokładnie o 23:23 w większości dyskotek zabrakło prądu - zanim się pojawił, ludzie powracali do domów, albo poszli gdzie indziej. Co gorsza, awarie zaczęły się powtarzać, więc podejrzewający coś właściciele musieli wynajmować dodatkową ochronę, by do wyłączeń nie dochodziło. Następnie w pociągach w całej Polsce, same włączały się głośniki z jazzowymi nowościami, a nieprzeszkoleni konduktorzy nie wiedzieli, jak je wyłączyć, bo ściszyć się nie dało. Do PKP lawinowo zaczęły wpływać skargi, a pociągi pod lupę wzięła antyrządowa TV Republika. W Bydgoszczy do jednego z autobusów wkroczyli zamaskowani fani jazzu i zmusili kierowcę do puszczania przez głośniki albumu Signe Emmeluth ”Banshee”, aż do krańcowej pętli, wprawiając pasażerów w absolutną konfuzję, bo to nie jest muzyka do podróży. Niedługo później nauczyciele muzyki w warszawskich podstawówkach dostali ten sam anonimowy list z żądaniem wprowadzenia podstaw jazzu na zajęcia z dziećmi i to już na poziomie klasy czwartej! Cała Polska dowiedziała się o jazzowym tumulcie podczas transmitowanego w telewizji koncertu z “Przystanku Woodstock”, gdy fani jazzu rozwinęli wielki transparent: “Rock to banał. Chcemy jazzu! W wakacje na plażach wzdłuż Bałtyku pojawiły się specjalne bojówki jazzowe uzbrojone w wielkie i głośne przenośne odtwarzacze, z których gromko, na pełną moc, puszczały bezkompromisowe utwory z jazzowego repertuaru. Z czasem zsynchronizowały swe działania tak, że wybranego dnia, o identycznej godzinie, we wszystkich kurortach słuchać było tę samą płytę! Wszędzie, w całej Polsce na ścianach pojawiły się bojowe graffiti “Jazz walczy” “Zajazzujemy was” “Cicho już było” i “Jazz z wami”. Miesiąc później Leszek Kapłon, polityk lewicy przedstawił dziennikarzom projekt programu edukacji jazzowej w podstawówkach, podkreślając, że żaden jazzman i żaden fan muzyki jazzowej odtąd nie będzie czuł się dyskryminowany. Wszystko było na dobrej drodze. I wtedy nastąpił krach. Dźwięki rewolucji Signe Emmeluth "BANSHEE" Pani Signe, mieszkająca w stolicy Norwegii duńska saksofonistka była moim zdaniem najjaśniejszym punktem International Jazz Platform przy 17 Letniej Akademii Jazzu w Łodzi. Jej sposób artykulacji, ostre i niepowtarzalne brzmienie dosłownie wryło mi się w umysł. BANSHEE jest najnowszym, tegorocznym jej albumem, a program powstał na zlecenie festiwalu Vossajazz w Norwegii w 2021 roku. Nagrany jest w wybornym towarzystwie aż sześciu muzyczek, w tym rewelacyjnej wokalistki Maji S.K. Ratkje. Na jego okładce autorka, en face, uchwycona w krzyku i w pełni rozumiem zamysł (fota zresztą też wykonana przez kobietę Margit Rønning Omholt) . Z jednej strony ilustruje możliwą i prawdopodobną reakcję na Banshee - w mitologii irlandzkiej kobiecą zjawę zwiastującą śmierć w rodzinie, z drugiej t a płyta to free jazzowy krzyk, wrzask, ryk, wyzwalanie instrumentu i muzyki z ograniczeń. Signe Emmeluth podczas koncertu latem 2024 w łódzkim Klubie Wytwórnia w ramach International Jazz Platform - Letniej Akademii Jazzu Fot. Mikołaj Zacharow https://zacharow.pl/ Utwory z dość dowolną strukturą, tworzoną wokół rytmicznego rdzenia przeplatają się z eksperymentami sonorystycznymi z użyciem diabli wiedzą czego, gdyż te dźwięki są do niczego nie podobne. Zatytułowane są cyframi, jakby autorka chciała powiedzieć: ludzie, nie bawmy się w tytułowanie muzyki uchwyconej tu i teraz, w jedynym-jedynym, niepowtarzalnym momencie, nie niszczmy jej etykietkami, niech ona przemówi sama . Kawałek nr 1 może w towarzystwie reszty uchodzić za melodyjny przebój - ale zupełnie serio mówiąc został wspaniale zbudowany wokół ekstatycznego rytmu. Cieni melodii i struktury muzycznej można doszukiwać się w utworach o tytułach 2.2, 2.3, 2.4. Absolutnie porwał mnie zabawny 3.2 - niemal czterominutowa fraszka muzyczna z wwiercającym się w mózg stacatto głosu, trąbki, perkusji. Z kolei 5.1 i 5.4 to czyste, krystaliczne free - improwizowane na łeb na szyję sonorystyczne brylanty. 3.1 mógłby napisać Tom Waits, gdyby pił tyle, ile deklaruje w swych piosenkach. Dla mnie jednak BANSHEE to kobiecy avant-jazz najwyższej jakości! Słowo o artystce: Pani Signe to absolutna petarda awangardowej aktywności. Liczba niezwykłych projektów, w których bierze udział wprost powala, a wszystkie naznaczone są duchem nowoczesnego, eksperymentalnego jazzu. Obok repertuary solowego, prowadzi zespół Amoeba (wspaniały koncert na Letniej Akademii Jazzu 2024), gra w zespołach Yes Deer, De Backer/Emmeluth, Bonanza of Doom, EMMELUTH | RING | SKAVHAUG NERGAARD. Rewolucja zawsze zjada swoje dzieci Wydawało się, że ta spontanicznie zorganizowana oraz samoistnie regulująca się rewolucja zmierza do szczęśliwego końca. Jednak zgubiło ją to, co muzyka improwizowana ma zapisane w DNA: indywidualizm. Pierwsze rysy pojawiły się w Grudziądzu. - Po prostu pewnego dnia, kiedy umawialiśmy się na kolejną wieczorną akcję objazdu miasta z wielkim głośnikiem na dachu samochodu jeden z naszych kolegów, dotąd raczej stroniący od pierwszego szeregu zaproponował, abyśmy dziś puścili płytę “Why ten” Yosefa Gutmana - opowiada Rafał, jeden z pierwszych jazzowych bojówkarzy. - Nasz niepisany szef, inicjator komórki oporu w Grudziądzu ostro wobec tego pomysłu zaprotestował twierdząc, że Gutman jest za miękki, że to taka muza dla wszystkich, niedrażniąca, zbyt melodyjna, za mało agresywna. Uparł się na swój “Water Still Flows” Ritchiego Rutha. Pokłóciliśmy się wtedy wszyscy strasznie, bo część była za Gutmanem, część wolała jednak Rutha, a inni jeszcze domagali kwartetu Jonathana Backstroma, a to przecież niezły free hardkor jazz. Nie doszliśmy do porozumienia. To był początek końca grupy. Miesiąc później już nas nie było. Zignorowany grudziądzanin to Maciej Szczęsny Potocki, student politechniki gdańskiej, człowiek o wyglądzie żydowskiego żołnierza wypuszczonego po długiej niewoli. Maciej w swym robespierrowym gniewie rozesłał maila do wszystkich znajomych jazzfanów w całej Polsce, twierdząc, że zgodnie z historyczną logiką oto rewolucja zjada własne dzieci. - Napisałem, że odchodzę od naszego ruchu, że od początku naszych wystąpień ani razu nie puszczono moich ulubionych płyt, ani jednego mojego ulubionego muzyka, zatem to przestaje być moja rewolta - mówi jeszcze dziś gniewnie, choć od wysłania maila minęło już naprawdę sporo czasu. Niestety, otworzył Puszkę Pandory. Zewsząd, jak kraj długi i szeroki, dochodziły podobne głosy wcześniej milczących, a pominiętych introwertyków. “Nie godzili się na mojego ukochanego Majlsa” - skarżyli się. “Coltrane to był dla nich zabytek” - dodawał inny. “Śmiali się do rozpuku, gdy proponowałem Redmana”, “Usłyszałem, że Metheny to zgniły pop” - przypomniał sobie ktoś inny. “Bolera Maseckiego są dobre na listę przebojów” - argumentowali odmowę gdzie indziej. Jazz nie dla idiotów? Dalszy los ruchu był kwestią czasu. Poszczególne komórki podzieliły się na podkomórki. Jedni słuchali free, inni chcieli bebop albu nu:jazz. Pączkowało to jak na drożdżach, aż okazało się, że większość fanów jazzu znów, jak dawniej, puszcza głośno własne utwory w samotności, najwyżej przez okno mieszkania, z podręcznych głośników, z samochodowych zestawów. Polskę na chwilę ogarnęła znów indywidualna improwizowana kakofonia, ale w tym wszystkim nie było już ducha wspólnoty i solidarności. A bez tego spoiwa nic wspólnego się nie powiedzie. Rabacja jazzowa dogasała. Była jednak ewenementem w dziejach, na zawsze pozostanie w annałach tej muzyki - o ile takie kiedykolwiek powstaną. Bo z nimi, jak z niedokończoną rewoltą, co ktoś je zacznie pisać, to zaczyna improwizować i nie umie skończyć. Dobrze pamiętam ten dzień, kiedy na światłach zatrzymałem się obok auta innego bojownika - wspomina Grzegorz. - Ja grałem głośno koncert Laketii Benjamin, a on “Open During Construction” Geoofreya Keezera. Patrzyliśmy się na siebie, on ściszył i dał znak, żebym zrobił to samo. Myślałem, że będzie się czepiał, ale nie, on spytał: to może dosyć, cnie? Po czym wyłączył radio i odjechał w ciszy. Ja po chwili zrobiłem to samo.
- W ojczyźnie jazzu nigdy nie zachodzi słońce
W naszej wspaniałej ojczyźnie jazz słusznie uznano za najwyższą formę twórczości, nie tylko muzycznej, lecz twórczości w ogóle. Nasze władze doskonale rozumieją, że jazz to rozwój duchowy, to również ekspresja prowadząca do tężyzny fizycznej, zaś w sensie społecznym to mentalna tama dla wszelkiego rodzaju życiowego abnegactwa, bylejakości, tumiwisizmu i po prostu warcholstwa. Społeczeństwo stoi murem za jazzowym kierunkiem obranym przez naszych włodarzy – niech nami rządzą tysiące lat! Niestety, mój syn idiota wpadł w złe towarzystwo, które wciąga go w otchłań muzyki prostackiej, knajackiej, plebejskiej. Na szczęście dziś, w porę zaalarmowały mnie nauczycielskie służby słuchowe z jego szkoły. Już ja mu wybiję z głowy inne rodzaje muzyki. Nazywam się Jurgieła Franciszek, syn Jana, który z dumą nosił swe imię upamiętniające naszego wielkiego mesjasza Johna Coltrane’a, niechaj jego talent nigdy nie zagaśnie i oświetla drogę innym artystom. Z zawodu jestem hydraulikiem i pracę swą wykonuję sumiennie, z werwą, chwacko, gracko, a wręcz pozwolę sobie na przenośnię, że pracuję zgodnie z wolą jazzmatki partii w metrum cztery na cztery. Syn mój, Leszek zupełnie nie wdał się w swojego imiennika pana Możdżera, choć właśnie z powodu jego olbrzymich zasług, wybrałem to imię wraz z małżonką mą Malinowską Dobrawą, z domu Wołyczko. Od najmłodszych lat Leszek nie zdradzał najmniejszych zainteresowań muzycznych – wręcz przeciwnie. Na śpiewane przez nas kołysanki reagował płaczem, wpadał w histerię, gdyśmy po cichu puszczali bebop, toteż baliśmy się włączać repertuar awangardowy i w pełni improwizowany. Jedna jedyna próba skończyła się wizytą pediatry w środku nocy, bo Leszek płakał bez przerwy kilka godzin. Gdy podrósł z bezsilnej rozpaczy udaliśmy się do dyplomowanego muzykologa, który próbował pobudzić w synu moim elementarne potrzeby muzyczne, ale utknął na Irenach: Jarockiej i Santor. Nasze ambicje sięgały głęboko, ale możliwości finansowe dryfowały na mieliznach. Zresztą wyglądało na to, że mojemu synowi na ucho nadepnął potężny mastodont. Cóż, chcąc nie chcąc, przełknąłem gorycz losu, zazdroszcząc kumplom dzieci, które w jego wieku nuciły solówki Desmonda, a niektórzy jego koledzy śmiało zerkali na muzyków free. Tak mijały lata. Nowe wspaniałe jazzowe płyty wychodziły na światło dzienne, ale mój synalek był na nie niemy i głuchy. I teraz, gdy wyrósł na młodzieńca okazuje się, że Leszek słucha muzyki podłej i zdegenerowanej. Wstyd. Hańba. Potępienie. Żegnaj przydziale mieszkaniowy. Będziemy się dusić w tym M3, jak w norze króliczej, do końca dni moich. Stałem pod zamkniętymi drzwiami jego pokoju i nasłuchiwałem. Co tam brzęczy? Coś grało. Zastygłem. Całym sobą stałem się uchem. Chłonąłem mikrodźwięki jak wieloryb plankton. Odszyfrowywałem je sekunda po sekundzie, takt po takcie, słowo po słowie, gdyż utwór był śpiewany. O zgrozo. Leszek słuchał Siekiery. Idzie wojna, idzie wojna, idzie krwawa rzeź ryczał młodziutki Tomasz Budzyński z zupełnie innej epoki. Już postanowiłem wtargnąć i działać, gdy drzwi uchyliły się same. – Po co podsłuchujesz, śmiało wchodź – powiedział Leszek bezczelnie patrząc mi prosto w oczy, a ręce miał w kieszeniach, a kieszenie jak ocean. Zdecydowanie wszedłem. Usiadłem. Wyłączyłem jego smartfona. Oczywiście pliki były wgrane. Serwis Jazzify przecież ich nie miał, bo mieć nie mógł. Są zakazane. Zaatakowałem syna bez pardonu. – Co ty robisz? Co to ma znaczyć, zostałem dziś wezwany przez służby słuchowe z twojej szkoły, masz duże kłopoty, właśnie stamtąd wracam – rozpocząłem twardo pierwszą w życiu poważną rozmowę z synem. – Czego ty słuchasz, podobno zakazanych piosenek z jakimś tałatajstwem, sprowadzisz na nas wszystkich kłopoty, chcesz skończyć na karnym turnusie muzoedukacyjnym? Chcesz, żebym stracił pracę, żeby matka nie dostała już nigdy podwyżki? Leszek Patrzył na mnie. Przechylił lekko głowę w prawo. I patrzył. Zbił mnie tym patrzeniem z tropu. – Siekiery słucham, przecież słyszałeś kiedy podsłuchiwałeś pod drzwiami. A czego ty byś chciał żebym słuchał – rzekł w końcu patrząc mi bezczelnie hardo prosto w oczy. Najpierw trochę zabrakło mi języka w gębie. Ale w końcu spokojnie odpowiedziałem: – Chciałbym, żebyś słuchał dozwolonych i ambitnych nagrań. Jazzowych, a nie takiego muzycznego elementarza jak to. Są ich do wyboru miliony. Na przykład tych z nowych płyt, które nagrali Bria Skonberg, Jordan Vanhemert albo Something Else – wyrecytowałem. Bria Skonberg "What it Means" Kanadyjska trębaczka, kompozytorka, wokalistka i jazzowa edukatorka Bria Skonberg swoją najnowszą płytą postanowiła zabrać słuchaczy w podróż do Nowego Orleanu. I powiem wam od razu, że warto z jej zaproszenia skorzystać. Ta płyta lśni od fenomenalnych, melodyjnych, swingowych klimatów najwyższej jakości. W stylu gry na trąbce autorki albumu usłyszycie Louisa Armstronga, a już pierwszy utwór "Comes Love" przeniesie was sto lat wstecz. Staniecie oko w oko z największymi gangsterami Ameryki z lat 20. XX wieku albo przeniesiecie się w sam środek parkietu roztańczonego nowoorleańskiego klubu, w którym ściśnięci, ocierając się o siebie pląsają młode piękne, smukłe Murzynki i ich silni, umięśnieni, wysocy jak sosny partnerzy, Murzyni – tak, wtedy jeszcze nie byli Afroamerykanami, tylko czarnoskórymi Murzynami i nikomu nie przychodziło do głowy, aby się temu dziwić, choć nie zmienia to faktu, że białe, małe fiutki dysykryminowały ich każdego dnia, bo to były małe, białe fiutki i nic poza dyskryminowaniem nie umiały. Zostawmy to jednak. Bo kiedy słyszę standard Satchmo "Cornet Chop Suey" , w którym Bria daje popis potężnej artykulacji i wspaniałego okiełznania instrumentu, mistrz Don Vappie wtóruje jej wspaniale w tle na banjo, zaś ich oboje goni wściekle na fortepianie Chris Pattishall – to nogi same rwą się do tańca, hołubców, szaleństwa. Tuż za nim utwór z zupełnie innej epoki, kiedy inaczej się komponowało, a jednak Bria Skonberg wplotła go idealnie w całość. Robi się nastrojowo dzięki interpretacji utworu… Johna Lennona "Beautyfull Boy (Darling Boy)" , który po prostu przypomina jazzową, klasyczną, swingującą kołysankę ze wspaniałym tekstem. Kiedy Bria najpierw gra przepiękne dwa melodyjne sola, po których śpiewa kończąc tę cudną piosenkę Życie jest tym, co ci się zdarza, gdy jesteś zajęty układaniem innych planów piękny chłopczyku przechodzą mnie dreszcze. Czy jest na sali ktoś, kto będąc już dorosłym dzieckiem nie chciał usłyszeć od najbliższych w chwilach trudnych: nie przejmuj się, będzie dobrze, wszystko się ułoży, a ty po prostu żyj szczęśliwie. Zresztą, to nie ostatnia urocza piosenka do snu: płytę zamyka wspaniała "Lullabye (Goodnight My Angel)/A Child is Born" . Cała płyta jest wprost urzekająca, ale muszę się przyznać, że Bria Skonberg bardziej mnie porywa w żywiołowych, rytmicznych utworach, w których jej talent instrumentalistki wybrzmiewa najostrzej, jest to także zasługa aranżacji piosenek, w których świetne tło zespołu eksponuje główną gwiazdę. Taki "Elbow Bump" jest brylantem wśród swingów, jednym z najlepszych, jakie w życiu słyszałem. Swoją drogą, ile wspaniałych utworów narodziło się z powodu pandemii! Elbow Bump to charakterystyczne uderzenie łokciem na powitanie podczas ogólnoświatowej epidemii Covid19. Sama Bria w jednym z wywiadów nie kryła, że płyta powstała właśnie w tym czasie i nosi piętno epidemii. Mówiąc krótko: wsłuchajcie się i zasłuchajcie się w "What it Means". – A jeśli ja w dupie mam twoich Jordanów i wolę słuchać Siekiery ? Zapadła krępująca cisza. Po prawdzie to nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. W ogóle nie przygotowałem się należycie do rozmowy, bo… wcale się nie przygotowałem. Ruszyłem emocjonalnie, na żywioł, chcąc chwycić byka za rogi, od razu, aby wieczorem spokojnie móc oglądać transmisję meczu. – A jak ja ci zabronię słuchać Siekiery? – odpowiedziałem synowi pytaniem na pytanie. Leszek wziął się pod boki. – To najpierw zapytałbym cię dlaczego, co ci się w Siekierze nie podoba, co złego zrobiła ci Siekiera, co takiego w ogóle zrobiła Siekiera, że w tym kraju nie można jej słuchać? Ech młodość i jej ślepy idealizm. Gęba napchana frazesami. Kieszenie pełne marzeń, które wciąż mają szansę się zrealizować, choćby były najdurniejsze. Poczułem się jak walec, który za chwile zgniecie bezdusznie te przymioty młodego wieku. Jak świnia. – Tu nie chodzi o ten konkretny zespół, a raczej nastawienie do świata, które słuchanie takiej muzyki rodzi. To po prostu droga donikąd. Przesłanie oparte na negowaniu nie wyda nic wartościowego. Nasz ukochany upaństwowiony jazz jest formą najwyższego kunsztu i polotu, wymagającego od muzyka i słuchacza wzajemnego szacunku, silnym wartościowym fundamentem, który… – Gadasz jak na zebraniu partyjnym… – Nie przerywaj mi! Czy zadałeś sobie trud i sięgnąłeś po Something Else? Dlaczego tego nie zrobiłeś? Something Else! „Soul Jazz” Najpierw niech wybrzmi skład tej supergrupy: saksofonista altowy Vincent Herring , trębacz Jeremy Pelt , saksofonista tenorowy Wayne Escoffery , gitarzysta Paul Bollenback , pianista David Kikoski , basista Essiet Essiet i perkusista Otis Brown III . Jeśli jeszcze do was nie dotarło, to przeczytajcie jeszcze raz. Tyle wybitnych jazzowych nazwisk, tyle talentu, tyle umiejętności w skromniutkich linijkach! To jest golden septet! Brillant septet! Magnificent septet! Och, jak ja lubię płyty zbuntowane, pomysły przewrotne, przekorne koncepty i projekty, które „zawracają kijem Wisłę” tylko po to by sprawdzić czy się da. Nie potrafię inaczej spojrzeć na płytę „Soul Jazz” . Kiedy potargana awangarda stała się mainstreamem, gdy szalone i nieskończone bezstrukturowe dzieła zdominowały sceny muzyczne, zaś muzycy tworzący ładne, skoczne, rytmiczne melodie dawno wywiesili białe flagi, pomysł powołania takiego bytu jak Something Else przez Vincenta Herringa jest dowodem odwagi, wyzwaniem rzuconym w krwawe ślepia jazzowego rynku. Sam Herring podkreśla, że bezpośrednio winni są jego studenci z William Paterson University i Manhattan School of Music. To oni męczyli go ulubionymi kawałkami, które… nie trafiały do emocji Herringa. Zamiast więc w nieskończoność przekomarzać się z młodymi gniewnymi postanowił własnoręcznie i selfpłucnie pokazać moc tradycyjnego soul jazzu, potęgę splatających się w nierozłącznym szaleństwie swingu, bluesa i groovy style. Nagrał osiem doskonałych kawałków w stylu przełomu lat 50. i 60., stylu, który wytyczył szlak bebopowi oraz całej awangardzie. Sięgnął po kompozycje pewniaków, po bogów i herosów, widać nie chciał przypadkowości, nie ryzykował, wolał zmiażdżyć niedowiarków potęgą talentów. Są więc na “Soul jazz” Horace Silver, Herbie Hancock, Roy Hargrove, Donald Byrd, Stanley Turrentine, Eddie Harris, Pee Wee Ellis i John Coltrane . Nie tylko są duchem, ale są dźwiękiem, pomysłem. Płyta zaczyna się od „Filthy McNasty” Horace'a Silvera . I ja wam powiem słowami Josepha Hellera co to jest „Filthy McNasty” : To kolanem w brzuch z ziemi w zęby w nocy skrycie nożem z góry w dół na magazyn okrętu przez worki z piaskiem wobec przeważającej siły w ciemnościach bez słowa ostrzeżenia. Za gardło. Oto, czym jest „Filthy McNasty” (Cytat z „Paragrafu 22”). Cała naprzód! Ani kroku w tył! To, co dzieje się później jest istnym bombardowaniem: unoszący rytmem „Driftin'” Herbie'ego Hancocka , mrocznie tajemniczy „Slow Drag” Donalda Byrda , wyklaskany „Strasbourg/St. Denis” Roya Hargrove'a , a na koniec ONA, duszna, upojna, spowolniona i leniwie zerkająca „Naima” SamiWiecieKogo . Wspaniały, przewrotny paradoks tej lśniącej od klasycznych jazzowych tematów, pomysłów, rozwiązań i solówek płyty polega na tym, że jest to album… ładnych, zwiewnych melodii, które spokojnie zagwiżdżesz nie raz drogi czytelniku pod warunkiem, że jej posłuchasz. To jest właśnie w dzisiejszych czasach „Coś innego” . – Nie muszę i nie chcę słuchać tych dętych jęków, tych narzuconych odgórnie melodyjek, solóweczek, nudnych popisików – odpowiedział Leszek. – Nie wiesz o co mi chodzi? Przecież to absurd, że nie można słuchać innej niż jazz muzyki. Nie wkurza cię to, że ktoś za ciebie decyduje co jest dobre, a co nie? – Kiedyś na świecie można było słuchać czego się tylko chce. I do czego to doprowadziło? Do niczego dobrego. Pełna dowolność to pochwała chaosu. Chaos zaś sprawdza się w jednostkowym życiu, ale w życiu społecznym sprowadza wyłącznie tragedie. Wszystkie badania naukowe wykazały, że właśnie jazz jest najwyższą formą sztuki, najbliższą ideałowi, że najlepiej przysłuży się masom pomagając wychować dobrze wykształcone, wrażliwe na piękno pokolenia o poszerzonych horyzontach … Zrobił się czerwony na twarzy. Usiadł gwałtownie. Wyglądało na to, że zaraz wybuchnie jak nadęty balon. Miałem ochotę podejść do mojego syna ze szpileczką i po prostu go przekłuć. Tymczasem podszedłem do jego smartfona, uruchomiłem aplikację „Jazzify” i puściłem Jordana Vanhemerta . Jordan VanHemert "Deep in the Soil" Profesor VanHemert rozpoczyna płytę z charakterystyczną dla przemyślanych projektów nonszalancką, pewną siebie brawurą. W "Call to Order" wykłada przed słuchaczem wszystkie karty, powiadając “oto prawdziwy jazz – znakomita, wpadająca w ucho zagrywka, popisy instrumentalistów, popędliwe tempo – czysta klasyka gatunku”. Spodziewasz się odmiany? A po co? Wszystko już tu jest zagrane, zaaranżowane, wyimprowizowane w "Sound for Sore Ears" albo w tej cudnej melodyjce głównej z "Hard Times" . Słyszysz ją i nie możesz się oprzeć, by wsadzić ręce w kieszeń, wyniosłym krokiem puścić się w miasto, gwizdać na przechodniów, kłopoty, troski i długi. Kiedy zaś snuje się powoli "Everything changes. Everything Stays the Same" chce się usiąść nad szklanką bourbona i z gryzącym gitanesem bez filtra spokojnie oglądać klatka po klatce film swoich życiowych wzlotów i upadków, emocjonalnych everestów, które oglądane z perspektywy czasu i przestrzeni są żałosnymi kupkami soli wysypanymi przypadkiem na kuchennym blacie. Z kolei za solo w "Superwoman" sprzedałbym ostatniego Harleya Davidsona na świecie. Ucieczka w kameralność "Autumn Song" jest pozorna – oto słyszysz długą, przemyślaną rozmowę dwóch instrumentów – a może instrumentalistów doświadczonych życiem, spoglądających na wszystko trzeźwo, zimno, spokojnie. Koniec wieńczy dzieło. "Blues for JT" jest więc tym, czym rasowy blues z dęciakami być powinien: ostra perkusja odmierza szybki rytm, bas meandruje, ale nie ucieka na boki, sekcja dęta w ostrych, wspólnych powtarzających się, charakterystycznych chorusach i tych najważniejszych bukietach indywidualnych popisów. Utwór pożegnalny wibruje, łączy się z każdą komórką ciała słuchacza, aby po chwili być z nim jednością, bujać się, kołysać, tańczyć, podrygiwać. Jordan VanHemert z jednej strony nie wymyślił nic nowego, a jednak słuchając jego ostatniej płyty ma się wrażenie, jakby wymyślił cały jazz od początku. Słuchałem tego tyle razy i zawsze ten jego swing mnie czymś zaskoczy. To niemożliwe – powiecie? Słusznie. Też tak myślałem. A jednak. Album kończy się gwałtownie, bez niepotrzebnych kwiecistości. Bam, bam i już. Grał dla was Jordan Zawodowiec. Robota wykonana. Teraz do kasy. I można żyć. I jeszcze skład: Jordan VanHemert – saksofon altowy, Terell Stafford – trąbka, Michael Dease – puzon, Helen Sung – fortepian, Rodney Whitaker – bas, Lewis Nash – perkusja. Kiedyśmy tak siedzieli i słuchali wspaniałego jazzu, w głębi duszy przyznałem rację dzieciakowi. Racja rosła we mnie, pęczniała, rozsadzała od środka. Czułem każdym milimetrem swego ciała, że nie zgadzam się, że nie można odgórnym edyktem usankcjonować piękna i brzydoty. Nie wolno nikomu, żadnej partii, żadnym władzom, żadnym ojcom ani matkom narzucać kanonów sztuki. Wstałem wściekły, pognałem do swojego pokoju obwieszonego zbieranymi przez lata plakatami artystów jazzowych i zacząłem metodycznie je zrywać, potem z wściekłością połamałem wszystkie winyle, zacząłem wyrzucać przez okno płyty CD, wreszcie uniosłem nad głowę sprzęt hifi i… Zerwałem się zlany potem, krzycząc. Popołudniowe słońce rozlewało się leniwie na podłodze. Z pokoju Leszka dobiegał dźwięk fortepianu. To “Driftin”. Jaka ulga, że śniłem. Wybiła 18. Zaczął się serwis w radio. Spiker zaczął na uśmiechu „w naszym kraju miodem i jazzem płynącym panuje słoneczna pogoda…”
- Jazz, polityka oraz 馬場智章
- I jak to się czyta? - 馬場智章. Gerard patrzył na czarno-białą okładkę i wyraźnie się wahał, jakby nie chodziło o kupno płyty jazzowej, a decyzję o doniosłym znaczeniu, przynajmniej w skali obwodu lub dzielnicy. - 馬場智章 ? – spytał głupkowato. - Tak, jak mówiłem, po prostu 馬場智章 – potwierdził Sprzedawca, Który Się Zna na Dzazzie, w Najważniejszym Sklepie w Mieście, Gdzie Można Kupić Mnóstwo Ważnych Dżezowych Płyt, W Tym Winylowych. - I mówi Pan, że warto zaryzykować – dopytywał Gerard, w tym samym, oddalonym od refleksji stylu. - Moim zdaniem naprawdę warto, to jest absolutna nowość, wczoraj do mnie ta płyta przyleciała, przesłuchałem ją dwukrotnie i bardzo mi się podoba, jest szybka, żywa, świeża – odrzekł wyczerpująco Sprzedawca, Który Się Zna na Dzazzie. - Zaufam Panu, wezmę ją – wyraźnie runął mur obaw, więc twarz Gerarda na moment się przyoblekła w radosną tęczę, aby po chwili przywrócić jej charakterystyczną ponurą powagę. Podsuwał kartę do czytnika, a w tym czasie Sprzedawca tłumaczył tonem znawcy: - Jeśli zależy Panu na zrobieniu wrażenia na jubilacie, to lepszego wyboru na tę chwilę nie ma. 馬場智章 jest w Polsce kompletnie nieznany, jak zresztą większość japońskich wykonawców jazzowych, a szkoda, bo to bardzo ciekawy muzycznie rynek. Zapewniam, że będzie Pan miał swoje pięć minut na tych urodzinach - Sprzedawca, Który Się Zna na Dzazzie, wręczył Gerardowi z uśmiechem wydruk, a w kącikach jego ust błąkała się ironia, ale zauważalna tylko dla osób odbierających jakiekolwiek sygnały z otoczenia, a Gerard nie zaliczał się do tego grona. Sprzedawca zaś w duchu cieszył się, że tak szybko opylił płytę, jaką mu firma wysyłkowa dorzuciła w gratisie. Oczywiście, że jej nie słuchał. Dawno nie słuchał jazzu, bo jazz go wkurwiał. Wkurwiali go przede wszystkim ci wszyscy pożal się boże wielcy znawcy muzyki, przyłażący do jego sklepu, umiejący wprawdzie dopisać sens do najbardziej absurdalnego łomotu swoich idoli, ale nie potrafiący się dokładnie umyć raz w tygodniu. Na szczęście ten, który wychodził był czysty i pachniał, co w pewnym sensie tłumaczyło fakt, że kompletnie nie znał się na dżezie, ale już w drzwiach minął się z niedomytkiem, który co drugi dzień grzebał tutaj w płytach, nic nie kupował, ale trzeba było po nim wietrzyć do godziny 18. Wyszedłszy przed sklep westchnął. To nie była prosta decyzja. Jazz stanął Gerardowi w progu politycznej kariery, wlazł mu z nagła w życiorys, jak pracownik administracji w ubłoconych buciorach ma w zwyczaju wchodzić w przedpokój. - 馬場智章 – powiedział oglądając jeszcze raz okładkę. Powtórzył raz jeszcze imię i nazwisko – Tomoaki Baba, Elektric Rider. No skośny panie Tomoaki, nie bądź pan baba i zachwyć mi porządnie przewodniczącego. Nadszedł moment, by wam to ujawnić: Gerard był wiernym członkiem największej w Polsce partii Obywatelska Koalicja Prawi Biali i Sprawiedliwi. Na razie był wiernym członkiem szeregowym, ale miał w planach zostać członkiem ponadprzeciętnym, wiodącym, a może nawet kierującym! Nadarzyła się właśnie ku temu okazja. Szansa spadała z nieba, znikąd, jak złoto konkwistadorów, która wielkim ludziom tego świata historia składa w ofierze, a oni ją wykorzystują, gdyż są wielcy. Gerard nie bez przyczyny mniemał, że jest wielki i historia w końcu wyściele mu życie brokatem dywanów, tak jak powinna już dawno. Przewodniczący miejskiego koła partii zaprosił go na urodziny! Ach, co to była za chwila! Najlepszy, prawdziwie najjaśniejszy moment jego krótkiego, czterdziestoletniego życia. Gerard, jak wszyscy szeregowi członkowie OKPBiS, całymi latami szwendał się za przewodniczącym, starał się ustawiać tam, gdzie przewodniczący miał w zwyczaju przystawał, kupować tam, gdzie przewodniczący kupował, jadać tam, gdzie jego polityczny ojciec i mentor jadał. Nawet sikał tam, gdzie przewodniczący oddawał swój jasnożółty, zdrowy mocz przewodniczącego. Gerard szukał w ten sposób okazji, która odmieni jego życie. Na co dzień matka-partia wyposażyła go w miarę dobrze opłacane stanowisko w urzędzie, od którego nic nie zależało, więc sobie spokojnie dzień w dzień pierdział w stołek i jeszcze mu za to płacili. Wprawdzie musiał 10 procent pensji odprowadzać na konto partii, ale stałe, niewidoczne zlecenie przelewu zmazało z czasem wewnętrzne wyrzuty wobec chlebodawców. Wiedział, że sam, bez pomocy matki-partii, nie utrzymałby się na takim poziomie, gdyż – wcale nie przysłowiowo – palcem do własnego odbytu trafić nie umiał, nawet w samo południe, w pełnym świetle. Miał jednak Gerard tego świadomość, takoż zapisał się do OKPBiS. Wewnętrznie czuł, że właśnie w partii OKPBiS jego nieumiejętność trafienia palcem we własny odbyt może przynieść wymierne korzyści: dla niego, dla obwodu, dzielnicy, miasta i regionu oraz dla kraju, rzecz jasna. Odkąd był w partii w każdym mijanym na ulicy Polaku widział beneficjenta swej odbytniczej nieumiejętności. I uważał, że się dzień w dzień marnuje, a jego talent wiotczeje - dlatego robił wszystko, by matka partia wyniosła go wyżej, aby mógł nie trafiać w odbyt za większe pieniądze. Kto zaś uporczywie szuka, ten w końcu znajdzie. Któregoś dnia, w szatni, po meczu piłki nożnej, na który został zaproszony przypadkiem, gdzie w szranki stanął komitet sterujący OKPBiS kontra aktyw OKPBiS, przewodniczący zaprosił wszystkich na urodziny, w tym i Gerarda. To był czytelny znak, że jego kariera nabiera rozpędu. Był szkopuł: prezent dla przewodniczącego. Taki prezent to wytrych do sukcesu, trampolina, rakietowy napęd, lecz Gerard nie widział o przewodniczącym zupełnie nic. Próbował się czegoś dowiedzieć z internetu, ale znalazł same banały. Z rozterki wyrwał go przyjaciel, Michał Hieronim, który na kawie zdradził Gerardowi, że przewodniczący słucha jazzu. – A jakiego – przenikliwie zapytał Gerard. - Dobrego – odrzekł równie przenikliwie Michał Hieronim z uśmiechem i pognał do swych rozległych obowiązków w sekretariacie prezydium OKPBiS, gdzie literalnie nic nie robił za pensję partyjną, lecz swój obowiązek nic nie robienia wykonywał rzetelnie i uczciwie, przez co miał wielu wrogów, bo nawet w gronie partyjnym wilków nie brak. W ten sposób Gerard trafił do Sprzedawcy, Który Się Zna na Dżezie, w Najważniejszym Sklepie w Mieście, Gdzie Można Kupić Mnóstwo Ważnych Dżezowych Płyt, W Tym Winylowych. Tam go poznaliśmy. A co mu sprzedawca wybrał? Tomoaki Baba Baba „Elektric Rider” Dziewięć jazzowych utworów w 34 minuty oznacza nie lada dyscyplinę kompozycyjną oraz wartkie tempo. I tak jest w istocie. Grający na saksofonie Tomoaki nie próżnuje i od pierwszych chwili porywa słuchacza w odmęt (przepraszam wszystkich powodzian za tę paralelę) dynamicznej muzyki. To bardzo żywiołowa płyta, nieco punkowa, potargana, z kolorowym czubem. Lider bardzo ciekawie artykułuje, bardzo mi przypomina tym sposobem grania styl pana Kuby Więcka. Ich dźwięki mają swoje własne, mocno zarysowane kontury, są przez to odróżnialne, zwłaszcza, że sporo w tym siły i akcentowania pauzą. Saksofon jest aktorem głównej roli – wprawdzie obok muskuły swoje prężą inne saksiaki, a członkowie sekcji rytmicznej dwoją się i troją, żeby ich dosłyszeć, ale Tomoaki pozwala jedynie na krótkie ucieczki i wariacje, aby za chwilę znów wysunąć się na czoło. To lider pełną gębą. Tomoaki obleka wszystko magmą elektroniki: w tle coś piszczy, stuka, wibruje, wybucha, pulsuje. Bity kapią nieregularnie, a jednak trzymają ten szalony muzyczny kalejdoskop w pewnej powtarzalności, dzięki czemu utwory z płyty „Elektric Rider” mają swoją strukturę, a saksofon zdarza się nader często wpadać w melodyjny stupor, tęsknię wyglądając za szaloną improwizacją, w którą parokrotnie wpada – ale bardzo ostrożnie. Uważam więc, że gdyby muzycy Green Day umieli lepiej grać na instrumentach, pewnie tak właśnie komponowaliby muzykę, tylko grając głośniej i mocniej. Nieznośnie fajne są melodyjne, krótkie zagrywki Tomoakiego, które stanowią jednocześnie powracający motyw i znak rozpoznawczy każdej kompozycji. No bo posłuchajcie, jaką cudaczną zagrywką saksofonu zaczyna się „Season of Hervest” zanim wszystko porwie wiatr całego instrumentarium – ten utwór ma zresztą swojego świetnego miniklona, króciutkie „Reprise”, które – jestem przekonany – powstało głownie po to, aby dać się wyszaleć perkusiście. Co on tam wyprawia w ciągu jednej minuty! Aj waj! Tomoaki świetnie bawi się graniem: taki „88” zagrany wraz BIGYUKI, to niespełna półtoraminutowa rytmiczna humoreska, wykonany „dla jaj” majstersztyk. W sumie tak zupełnie serio robi się na tej płycie tylko podczas rockowego „BaBaBattleRoyale” i tam dudnią wszyscy maksymalnie – jakby lider obiecał za ten kawałek premię. Bardzo mnie porywa to granie. Nie lubię, jak jest śmiertelnie serio. Serio. Lider jest milenialsem, przyszedł na świat w Saporro 32 lata temu, czyli 60 lat po tym, jak nasz rodak Wojciech Fortuna wyskoczył sobie tam na nartach złoty medal na zimowych Igrzyskach Olimpijskich, dodajmy: pierwszy medal dla Polski podczas zimowych igrzysk olimpijskich. Tomoaki długo w Saporro miejsca nie zagrzał, bo został stypendystą Barklee w USA (dla tych kochanych czytelników, którym to nic a nic nie mówi: to taka uczelnia – mekka dla muzyków jazzowych, coś jak Oxford dla humanistów, albo MIT dla ściślaków), przeszedł jazzowe warsztaty pod skrzydłami Terri Lyne Carrington w 2010 roku. Rok później Tomoaki otrzymał pełne stypendium w Berklee College of Music. Po studiach – jak każdy rozsądny muzyk jazzowy – przeniósł się do Nowego Jorku i szlifował warsztat z najlepszymi. Aż sam stał się świetnym muzykiem. Oprócz solowej kariery Tomoaki jest członkiem supergrupy japońskich jazzowych muzyków młodego pokolenia J-Squad m.in . z Takuyą Kurodą czy Keitem Ogawą. Gra jak ta lala. Gerard zatem kupił przez przypadek dobrą płytę, co niczego nie dowodzi, ale trzeba wyznać, że głupi, bezrefleksyjni ludzie, dzięki swemu wrodzonemu tupetowi spotykają szczęście statystycznie częściej od tych wiecznie kombinujących co też uczynić należy. A łatwo nie było, bo podpowiedź Michała Hieronima w istocie zawierała więcej utrudnień aniżeli ułatwień. Bo cóż znaczy „dobry jazz”? W pierwszej chwili pomyślał, by prezent zdobyć udając się ścieżką utartą: jak wszyscy poczytać w sieci, które płyty jazzowe uznawane są za „wielkie” i kupić jedną z nich. Wówczas okazało się, że „wielkich” płyt jazzowych jest strasznie dużo! Co gorsza, doczytał się, że jazz dzieli się na jakiś bebop, cool jazz, free, nujazz, swing, acid jazz i jeszcze w pyteńkę więcej. Pomysł runął jak ostatnim mur w piosence Lipińskiego. Teraz już żył w panice. Budził się oraz zasypiał z pytaniem: jaki jazz lubi przewodniczący? Gdy zaczął o to rozpytywać w partii, koledzy i koleżanki tylko dziwnie na niego zerkali. Szybko doszedł do wniosku, że stoi samotnie na wielkim placu boju przed wyborem. Źle się poczuł z tą wizją, jak przystało na osobę, która nie trafi w jasny dzień palcem we własny odbyt. Wszak Gerard mimo dyplomu uczelni wyższej był po prostu dyplomowanym głupkiem. Przecież jest ich teraz tak wielu. Dzień urodzin przewodniczącego zbliżał się nieubłaganie, powoli stając się tematem numer jeden rozmów kolektywu partyjnego. Wspominano, kto w ubiegłych latach pierwszy się porzygał, jak obrzydliwy był katering przed trzema latu, jakie wspaniałe babeczki upiekła żona jubilata rok później i jak okazało się, że wbrew jej zapewnieniom można je było kupić w cukierni przy Piotrkowskiej. Tymczasem Gerard czuł z każdym dniem zwiększający się ciężar swojego wyboru. Wertował internet, rozpaczliwie pisał na forach, pytał znajomych spoza kolektywu – słowem robił wszystko, aby zdobyć płytę odpowiednią, płytę, która zapewni mu uznanie, dzięki której przewodniczący zapamięta go w tłumie pochlebców. Odpowiednią, czyli ciekawą, dobrą, taką, której przewodniczący nie ma, płytę uznanego artysty, najlepiej wybitną, albo oryginalną. Tylko jak, jak, jak ją wybrać? Podpowiedź spłynęła od matki: kup jakąś nowość. Tak! Był dzięki niej w połowie drogi. Drugą połowę stanowiły wahania: ukochany przewodniczący mógł mieć nowości, był przecież przewodniczącym, dostawał pewnie dużo płyt jako słuszny prezent dla przewodniczącego, za jego światłe przewodniczenie – rozmyślał Gerard. Musi to być więc płyta z kraju, który nie kojarzy się większości z jazzem. I tu Gerard zdał się na innych. Dotarł dzięki internetowi do Najważniejszego Sklepu w Mieście, Gdzie Można Kupić Mnóstwo Ważnych Dżezowych Płyt, W Tym Winylowych, gdzie napierając ciałem na kontuar, chciwie łaknąc kresu swej męki zadał Sprzedawcy, Który Się Znał fundamentalne, zyciowe pytanie: - Czy ma Pan nowe płyty z kraju, z którym jazz się nie kojarzy i w którym jazz niekoniecznie jest popularny? No nie, że debil? Resztę już znacie. Kupił „Elektric Rider” 馬場智章, czyli Tomoaki Baby, japońca, który śmiga na saksofonie lepiej niż niejeden jankes. Był na prostej drodze, czuł wiatr zmian wiejący mu w twarz, gdy wchodził na zamknięte osiedle w centrum w sobotni, urodzinowy wieczór. Ściskał swe trofeum, płynął do celu jak galeon, jak Wilk pod pełnymi żaglami, powtarzając wykutą na blachę formułkę życzeń. Przewodniczący otworzył z przyklejonym uśmiechem. No pewnie, że nie pamiętał Gerarda – nie jego jedynego, miał to wypisane na twarzy. Przewodniczący nie musi. Nasz bohater nic nie pomylił w życzeniach, starał się być naturalny, swobodny, a jednak jak trzeba zdystansowany. Wręczył prezent. Teraz. Szelest zrywanego papieru. Podniesione brwi. Krzywy uśmiech. - Nowość. Japoński jazz. Z Japonii. Tomoaki Baba się nazywa artysta, tu jest napisane, to te znaczki-robaczki – Gerard akcentował każde słowo. Przewodniczący walnął go z uśmiechem w ramię wrzeszcząc: Super. Gra na akordeonie? Uwielbiam akordeon! – Odłożył płytę byle gdzie i już go nie było. Życie stanęło Gerardowi przed oczami. Kiedy stał w salonie oparty o ścianę, próbując w myślach złożyć swój roztrzaskany świat, zapytał stojącego obok kolegę z partii czy coś zrobił nie tak. Ten mu odrzekł z wahaniem – Nieee, tylko szef nie znosi jazzu, lubi proste, łatwe do nucenia melodie, takie wiesz, z akordeonem, hej sokoły i tak dalej… Kiedyś Michał Hieronim zabrał go na koncert jazzowy i pan przewodniczący wytrzymał dziesięć minut i przez miesiąc się do niego nie odzywał. W tym momencie do salonu wszedł Michał Hieronim uśmiechnięty szeroko i objęty przez przewodniczącego, jak stary, dobry przyjaciel.











