top of page

Znaleziono 106 wyników za pomocą pustego wyszukiwania

  • Jazzda zagraniczna ale polska

    Mówi się, że jazz nie zna granic, ale to pitolenie. Z zadowoleniem jazzda odsłuchała ostatnio płyt kilku polskich (lub związanych z Polską korzeniami) muzyków tworzących poza macierzą. Zła wiadomość dla zaciekłych patriotów może być tu taka, że – niestety - dobrze im to zagraniczne muzykowanie idzie, dobra zaś może być taka, że – o radości ! – wnoszą oni kaganek polskiego ducha do pustej ideowo, zdegenerowanej do granic kultury europejskiej. Bo wnoszą! Szanowni czytelnicy jazzdy! On tam „jak ta lala” wnoszą! Rzecz jasna polską lalę wnoszą! Biało czerwoną, patriotyczną, prasłowiańską lalę. Ale bez jaj i do rzeczy. Polish Encounter - Fairytales Marek Konarski & Anders Mogensen "Move" Art Roho Marek Konarski , polski saksofonista z Poznania nie zwalnia tempa. W tym roku wyszły za granicą co najmniej dwie ciekawe płyty z jego udziałem. Obie to kolaboracje z duńskimi artystami. Najpierw zwróciłem uwagę na kontynuację ubiegłorocznej, bardzo udanej współpracy z wziętym perkusistą Andersem Mogensenem . Tegoroczna ich płyta nazywa się „Polish Encounter – Fairytales” i zdaje się te tytułowe bajeczki, bajki, baśnie, klechdy stanowią istotę ciągłości. Jest  tam zresztą jeden utwór tak mojemu pokoleniu znany, tak atawistycznie rozpoznawalny, żem go usłyszawszy nieomal stanął cały we łzach tęsknych zasłuchany, zaczarowany, oniemały. Znów byłem małym chłopcem, znów usypiała mnie mama śpiewem, znów było spokojnie, bezpiecznie,  a świat wciąż stał otworem i zapraszał, by go odkrywać. Nie zdradzę, o który kawałek chodzi. Jeśli go rozpoznacie, to znaczy, że… nie, w zasadzie to nic nie znaczy. Śpijcie sobie spokojnie kochani. Tej płycie nigdzie się nie spieszy i jest to jej wielka zaleta . Zaczyna się duchem Komedy, który przejawia się w powolnym utworze „Snefnung”, przenoszącym słuchacza w latach 60-te do zadymionej, dusznej knajpki PSS Społem w Kędzierzynie Koźlu lub Olecku, następuje po niej ożywienie w oberkowym „Why?”, a następnie na słuchacza znów spływa spokój dzięki „Glimpse” - to taki jesienny utwór na peronowe pożegnanie dziewczyny z chłopakiem, chłopaka z chłopakiem, dziewczyny z dziewczyną, osoby niebinarnej z osobą niebinarną przed wyjazdem na długi turnus rehabilitacyjny do Buska Zdroju lub Iwonicza. Mnie najbardziej przypadł do gustu „Moment of Peace”, bo pan Konarski ma tu mocne wejścia, w których pokazuje swoją osobowość, ciekawą artykulację. To bardzo przemyślana kompozycja. Najmniej zaś przekonał eksperyment z techniką slide, przyćmioną solowymi popisami na saksofonie. Drugą z płyt z udziałem Marka Konarskiego firmuje grupa Art Roho pod nazwą „Move” . Przy okazji tej płyty przypomniałem sobie, co trzy lata temu pisało o panu Marku Jazz Forum po debiucie. Owoż piórem pana Adama Domagały JF konstatował: „ Konarski jest pierwszej klasy wirtuozem i czułym improwizatorem, ale – to w końcu jego debiut, potencjalnie bilet do mołojeckiej sławy  - lubi oddać pole sidemanom . ( Jazz Forum 6/2021 - https://jazzforum.com.pl/main/cd/konarski-folks1 ) . Słuchając „Move” miałem identyczne, bliźniacze wręcz odczucia! Marka Konarskiego po prostu dobrze się tu słucha, kroczy on linią wytyczoną niegdyś przez największych wirtuozów instrumentu, eksperymentuje – ale jest to eksperyment kontrolowany, w granicach gatunkowych. Świetnie mi się tego słuchało. Art Roho mówi o sobie „projekt”, ale ja nie znoszę tego słowa. Wyraz „projekt”, z powodu nadmiernej eksploatacji korpojęzykowej stał się dla mnie synonimem niewiele wartego spotkania w celu wykonania czegoś, czego oczekuje jakiś zleceniodawca. Blee. Tymczasem Art Roho to świetny duet nawiązujący do najlepszych, duńskich tradycji sekcji rytmicznych, zapraszający do grania muzyków z różnorakich krain, odmian i stylów. Na płycie „Move” oprócz Marka Konarskiego na gitarze cuda wyczynia więc Casper Christensen , a muzyka jest inspirowana twórczością Pat Metheny Group. To się czuje przez cały czas. Kolektyw bawi się grą – tam aż wrze, a czasem kipi. Przebojowy, melodyjny, radosny „Folk Song” daje wybrzmieć talentom obu gości Art Roho. „The Dance” buja wspaniale, „Abime” wciąga w eksperymentalne odmęty, aby „Neptune” porwało nas do jazzowego szaleństwa. To jest jazz do szpiku. Jazz do spodu. A Marek Konarski ma tu rolę główną, bo jego gra jest aż krystaliczna i aksamitna. Nic, tylko pogratulować.   "Outerstate" Kossoncoda Tej płyty słuchałem niezliczoną ilość razy, bo wyszła na świat w lipcu. Wydał ją nie byle kto: Gondwana Records , gdzie nagrywa np. Matthew Halsall (założyciel GR), hania rani (wyszła właśnie jej kolejna płyta - bardzo udana), Portico Quartet czy Jasmine Myra . Gondwana – mam wrażenie – lubi projekt duchowe, chętnie wydaje muzykę kojącą, spokojną, spirytualną – lecz zawsze ambitną lub mającą ambicję bycia ambitną. Czy jakoś tak. Niemniej: gdy o londyńskim duecie Kessoncoda przeczytałem, że gra „ambient jazz”, pomyślałem „ a cóż to za potwora językowego stworzyłeś autorze drog i”? I w ślad tegoż potwora językowego, nuże po płytę! Albowiem mój dżazzowy nos mnie zazwyczaj w takich wypadkach nie zwykł mylić. Bardzom był ciekaw Filipa Sowy , który jest połową Kessoncody. Nos mnie nie zawiódł. To jest nowoczesne podejście do jazzu z elektroniką w roli głównej i wpadającymi łatwo w ucho melodiami, wspartymi twardym fundamentem perkusji Toma Sunneya, który świetnie wykorzystuje zestaw i uzupełnia pana Filipa - ale w życiu bym nie powiedział, że Kessoncoda tworzy ambient jazz. Obu panom udała się rzecz niezwykła: „ Outerstat e” brzmi dobrze zarówno jako tzw. muzyka tła, jak i robi wrażenie, gdy skupić na niej swoją uwagę. Płyta pomysłowo „wyłania” się w pierwszym utworze i zespół zabiera słuchacza w podróż z wieloma zawijasami, zakrętami, rytmicznymi uskokami, pod parasolem elektronicznych dźwięków, melodyjną, uciekającą klasyfikacjom i myślowym skrótom. Jak wspaniale przemyślany jest utwór „KTO”! Jak harmonijnie powstają jego kolejne struktury! Widzę go na Liście Przebojów Programu Trzeciego. Rytm w „Hammers” jest równy jak szwajcarskie tory kolejowe, a „Spaceliminal” to - słowo harcerza - najlepszy na świecie utwór do jazdy po nocy w mieście. Sprawdźcie sami. Mnie ta płyta strasznie wciąga. "Live in London" Janek Gwizdala Trio To artysta z polskimi korzeniami, urodzony w Londynie, mieszkający w USA. Wirtuoz gitary basowej. Jestem wielbicielem jego pomysłów muzycznych od lat. Niezmiennie wsłuchuję się z uwagą w jego kolejne albumy (autorskich nagrał 15) , bo choć gość operuje w wyeksploatowanym przecież nurcie fusion, to jednak wciąż – w moim odczuciu – ma coś nowego do powiedzenia. Płyta „Live in London” jest wyzwaniem dla uważności: zawiera 11 utworów trwających łącznie ponad półtorej godziny! Dlatego radzę dawkować sobie tę płytę, traktować ją jak wieczorną herbatę malinową z ulubionym dodatkiem. A wsłuchać się warto. Trio wypełnia muzyczną przestrzeń szczelnie, improwizacje muzyków tutaj błyszczą, lśnią, wibrują, zachwycają. Lider zaś spaja to wszystko nie tylko symbolicznie, prowadzi swój zespół jak limuzynę, tworzy niezwykły, trzymający w napięciu basowy groove, którego chce mi się słuchać w nieskończoność. Podczas koncertu muzycy zostawili sobie sporo miejsca na ucieczki eksperymentalne w elektroniczne zabawki – daję słowo, dzięki temu usłyszycie brzmienia, jakich ucho wasze nie znało do tej pory, choć zapewne wysłuchało tysiące artystów. Jest również zawsze czas na popisy, których podczas występu nikt i nic nie przyspiesza, nie popędza, bo koncert to święto muzyki, to najlepsze, co spotyka doskonałych i inteligentnych muzyków oraz ich wrażliwą publiczność. Podoba mi się ten wzajemny szacunek. Chciałoby się tę płytę wstawić na półeczkę podpisaną „free”, a jednak tyle tutaj kanonu, tyle tu odwołań do tradycji z lat 60. i 70., że ja bym się tego obawiał. Po prostu Janek Gwizdala jest jeden jedyny i niepowtarzalny i mam dla niego specjalną półkę.

  • Jazzda napędzana 4x4

    Prosto z urlopu wpadły mi do fartuszka cztery płyty, których trzeba słuchać, za to mało o nich gadać. Słucham ich teraz non stop, na przemian, albowiem dostarczają mnóstwa wrażeń. Jest i skocznie, i melodyjnie, i lirycznie, i smutno, i poważnie, i radośnie, i łzawo. Co tam więc słychać? Neil Cowley Trio „Entity” Po wielu latach milczenia wraca jeden z moich ulubionych zespołów, choć jego lider wcale nie milczał, bo miał indywidualne projekty. Mówicie, ze nie znacie Cowleya? Eee tam. Każdy zna Cowleya. Jeśli kiedykolwiek łaziliście dłużej po hipermarkecie, to w końcu na pewno puścili „Rolling in the deep” Adele. Tak. Tej Adele, co była kiedyś większa, a teraz jest mniejsza. Tej co w Bondzie śpiewa. Cowley na jej słynnej płycie „21” dużo wymyślił i zagrał na fortepianie to, co se wymyślił. Innym razem jakiś plajlist majker ze Spotify uznał, że jego solowy kawałek nadaje się do jednej z popularniejszych playlist, takiej jakie omijam szerokim łukiem z powodu tych durnych tytułów np. Łkający fortepian lub Liryczne popołudnie. Utwór poszybował w nieboskłony rozpędzony paliwem 2 milionów odtworzeń. Cowley opowiada na ten temat w Guardianie z tym swoim charakterystycznym sarkazmem : Z dnia na dzień zostałem wyniesiony z zatęchłej piwnicy, w której przesiadują mężczyźni w okularach National Health, i wniesiony na lśniący nowy stojak obok kasy. Wszystko dlatego, że skomponowałem solowy utwór na fortepian, który Spotify uznało za odpowiedni do umieszczenia na jednej ze swoich popularniejszych playlist. Ale Neil Cowley Trio to zupełnie coś innego. Nowiutka płyta o tytule „Entity” jest liryczna, spokojna, stonowana i wedle mnie po prostu miejscami smutna. To nie jest skoczny i niemal rockowy „Spacebound Apes”. Tymczasem mimo liryzmu Cowley znów gra jak automat, zapętla się niesamowicie jak jazzowy autysta, jak by zapominał, że utwór trzeba nieco bardziej rozbudować, coś tam w nim zmieniać. Na szczęście ma kolegów. Okładka płyty przekonuje, że trio mówi jednym głosem. I to prawda. Bardzo mi się ta płyta podoba.   Cowley mówi o niej: „ Istnieje poziom interakcji, w którym jako ludzie wszyscy możemy uczestniczyć, aby nie stać się ponurymi automatami. Mamy nadzieję, że reprezentujemy mały przykład tego ducha i w przeciwieństwie do maszyn, którym wydajemy się być niewolnikami, prezentujemy coś, co jest niewątpliwie ludzkie ”. Można się wzruszać. Czas start. Ibrahim Maalouf  „Trumpets of Michel-Ange” Oto najjaśniejsza gwiazda francuskiej muzyki, czasami muzyki jazzowej, nagrywa taki album, że mucha nie siada, bo cały czas skacze bzykając z radości. Kto bogatemu zabroni? Nikt się nie odważy. Kto podskoczy człowiekowi, który zapełnia sale koncertowe, wyprowadza je w trakcie koncertu na główne ulice Paryża tamując ruch kołowy lub pod Wieżą Eiffela gra wariację hymnu francuskiego za co jeszcze mu klaszczą, choć widać, że nietamtejszy. Owoż mając tyle talentu, ile ma ten niepozorny bejrutczyk, można być tak bezczelnym, żeby nagrać płytę tak prosto radosną, tak melodyjną, tak skoczną, tak bliskowschodnią, tak bufiastą, jak rękawy ciotki Henryki na imieninach wujka Gienka w 1979, tak bezpretensjonalną jak ta właśnie. Trąbią tam, ile sił w płucach, jak w Jerychu, chociaż ja mam wrażenie, ze słucham live z festiwalu w Gucy (czyt. Guczy – BTW jedź tam raz w życiu Drogi Czytelniku koniecznie, ale kup sobie na zapas drugą wątrobę, bo będziesz jej potrzebować, zaprawdę powiadam ci jednak, jedź: https://www.guca.rs/ ). Energia, melodia, rytm, muzyczna pogoń i Bliski Wschód jak malowany. Jeśliś nie rasista, to słuchaj. Nubya Garcia „Odyssey” Wielbię tę panią. I mógłbym na tym skończyć. Ale jeszcze dopiszę, że to najbardziej przemyślana płyta w jej dorobku, najbardziej spójna gatunkowo, chyba najpoważniejsza. Czy więc pani Nubya, dziewczyna – barwny symbol angielskiego klubowego jazzu, w końcu wydoroślała? Na szczęście nie. Płyta bardzo mi podchodzi, bardzo mi się podoba – raz jest wolno, zaraz potem szybko, sporo na niej fajnych pogiętych triphopowych rytmów, ale jest i hymniasto, gdy na koniec wtacza się ratmiczne, bliskie reagge „Trumphance” . Imponuje mi, że Nubya jest artystką innego, nowoczesnego formatu – oprócz tego, że śmiga nieźle na instrumencie dętym drewnianym to przy okazji premiery płyty otwiera wystawy własnej koncepcji, wykorzystuje SoMe do interakcji ze słuchaczami, nie boi się pokazywać w odważnych stylizacjach. Jest piękna, młoda, radosna i kolorowa. Słuchając tej jej młodości chce mi się żyć. Leif Ove Andsnes oraz Marius Neset „Who we Are” Po raz pierwszy spotkali się w studio nagraniowym: pianista Leif Ove Andsnes i saksofonista i kompozytor muzyki Marius Neset. Na płycie grają ponadto flecistka Ingrid Softeland Neset i wiolonczelistka Louisa Tuck. Mamy do czynienia ze spotkaniem muzyki klasycznej i jazzu, bez grama tzw. fusion. W dodatku – przynajmniej w części – muzykę zamówioną u Neseta przez Andsenesa, co tym bardziej intryguje zważywszy, co panowie robią na co dzień. Pan Neset gra fajny jazz, a Pan Andsenes to jeden z najbardziej znanych pianistów norweskich klasycznych, twórca Rosendal Chamber Music Festival, jest dla mnie z innej galaktyki. Taki, wiecie, gigant, że nawet nie próbuję do niego sięgać. „Who we Are” w prezentowanej czwórce płyt podoba mi się najbardziej, choć to nie jest płyta do samochodu, na przejażdżkę po robocie. Trzeba jej poświęcić uwagę i czas, ale moim zdaniem, nie będzie to czas stracony. Może się starzeję, ale te niespieszne, czasem nowoczesne, a miejscami staroświeckie, zalatujące Schubertem kompozycje bardzo mi odpowiadają. Dialog między muzykami jest wprawdzie czytelny, ale nieoczywisty, zaskakujący. Nie ma tu nudnych fragmentów, na których idę zaparzyć herbatę. Muzyka została nagrana w Rainbow Studio w Oslo w ciągu trzech dni w grudniu ubiegłego roku. Główny utwór na albumie, „Who We Are”, został zamówiony przez Leifa Ove Andsnesa na jego Rosendal Chamber Music Festival, jeden z najważniejszych festiwali muzyki kameralnej, gdzie był dwukrotnie wykonywany, ostatnio w 2022 r. Na albumie znajduje się wersja "Prague's Ballet" oraz duety "Chaconne", "Road to Polaris. Część 1" i "Waterfall Jig". Fajna płyta, bardzo polecam - usiądźcie w domu w spokoju i wsłuchajcie się w nią.

  • Hyperlapse Jazzda, czyli jest nowe Slowly Rolling Camera

    Jeśli chcesz przenieść się w inny wymiar, to ja już znam jeden dobry sposób. Ale nic za darmo. Cena: musisz troszkę przyhamować w biegu i poddać się lipcowemu rytmowi płyty „Silver Shadow” , świetnej grupy jazzowych kinomaniaków, czyli Slowly Rolling Camera . Bez obaw. I wprost mówię, że nie kupuję filmowego anturażu grupy, zupełnie nie przekonuje mnie cała filozofia wokół płyty, nie potrafię rozpoznać tych opisywanych przez zespół rzekomych odniesień muzyki do montażu filmowego, do jakiejś narracji filmowej, jakiegoś bohatera całej płyty. Wiem za to jedno: jeśli pozwolisz się unieść, to panowie z SRC zabiorą cię w chmury, na nieboskłon. Jak to zrobią? Słuszne pytanie. Ale wyluzujcie. Mają swoje sposoby, bo to stare wygi, jazzowi wyjadacze, muzycy pierwszoligowi. Grupie stuknęła dyszka, a to jest ich siódme dzieło długogrające. Od pierwszych taktów wiadomo, że nagrali płytę wymuskaną, wychuchaną, wypieszczoną. Po pierwsze dzięki niej świat zwalnia, choć kula ziemska kręci się tak samo, to jednak jakoś tak leniwie i naturalnie. `Bo pomimo trip hopowych połamańców rytmowych, które tu i ówdzie występują, jest to jednak album wyjątkowo spokojny, chwilami melancholijny, a miejscami mroczny. Początek „Rebirth” , pierwszego utworu z „Silver Shadow” , jest –  przysiągłbym na drugie imię mojej matki –  zagubionym i odnalezionym kawałkiem Pink Floyd. Aż duszno w nim od przydymionej końcówki lat 60., dopóty, dopóki saksofon zabiera nas w kilkutaktową podróż w czasie, umieszczając w samym środku gorącego lata 2024. Tytułowy kawałek pięknie łamie słuchaczowi kości trip hopem, pływającym wariacko wokół linii kontrabasu –  i szczerze mówiąc, mnie ten związek wprost zahipnotyzował. Wyniosły kontrabas i padaczka triphopowa. Słuchałem tego szalonego marszu chorych na pląsawicę urzeczony, gdy nadsቹzedł „When The Sun Comes Out” i ze wszystkich stron spłynął atramentowy ambient. Daję słowo, psioczyłbym, do kroćset, psioczyłbym! Gdzie Rzym, gdzie jazz, gdzie ambient? Ale było tak błogo, tak dobrze, tak spokojnie! W „Beam” jest dużo melodyjnych dęciaków, troszkę miejsca na improwizacyjne kontrolowane szaleństwo, to przebój na tle innych kawałków. Główny temat wciąga, przyczepia się jak babie lato, więc im bardziej chcesz się wyplątać, tym silniej czujesz go za kołnierzem. A końcówka finałowego „Spotless Mind” jest uroczysta jak trzeba, choć ani trochę hymniasta.  „Silver Shadow” trwa ledwie dwa kwadranse. Ale ta muzyka naprawdę potrafi zakrzywić czasoprzestrzeń, nie zdziwcie się więc, gdy pomyślicie, że od startu minęły godziny. Dodam zatem na koniec –  głównie dla kolekcjonerów nikomu nic niemówiących nazwisk jazzmanów –  że stały skład Slowly Rolling Camera: Dave Stapleton, Deri Roberts oraz Elliot Bennett (ech ta cudna perkusja) uzupełniają talenty  Jaspera Høiby na basie, Josha Arcoleo na saksofonie, Stuarta McCalluma na gitarze i (mojego ulubionego ) Verneriego Pohjoli na trąbce.

  • From thrash to jazzda, czyli Alonso Umaña Chan "Fo'nection"

    Alonso Umaña Chan zaczął walić w bębny kiedy miał ledwie dychę na wątłym dziecięcym karku, czyli będąc brzdącem ocierającym jeszcze nos w rękaw. Pięć lat później napitalał już w meksykańskich zespołach thrash metalowych, co jak powszechnie wiadomo jest doskonałym treningiem siłowym, a wszak rzeźba na tym też korzysta. Na szczęście w porę wsiąknął w jazz, ale tamta nauka nie poszła w meksykański las - albowiem Alonso urodził się w Kostaryce, ale żyje od lat w Meksyku, choć szkoły kończył (a jakże!) w Niu Jorku, czyli tam gdzie trzeba, żeby się czegoś nauczyć, wpaść w odpowiednio złe dla jazzmana nałogi i nabyć prawa do wpisywania w CV, że jest kształcony w stolicy jazzu.  Alonso zebrał świetny kwartet, z którym nagrał energetyczny album pod tytułem Fo’Nection. Ja uwielbiam kiedy pałker jest liderem, bo zazwyczaj w jednej ich kompozycji jest tyle zmian tempa i akcentów, ile u innych muzyków w całym dorobku. Jeśli więc lubicie, gdy w muzyce “dużo się dzieje”, nie ma nudy i sztampy, a w dodatku zasadniczo raczej jest szybko, zespół gna w szalonym galopie, zaś perkusista odjeżdża w popisach - to Fo’Nection z pewnością przypadnie wam do gustu. Ale, ale! Nie skipujcie wolniutkiego szóstego kawałka pt. Empathy&Ignorance , bo to nie żadna pościelówa! Wprost przeciwnie. Wsłuchajcie się, jak tam Umaña akcentuje, jak szuka i kombinuje. No, a w ostatnim kawałku Alonso pokazuje co mu zostało z thrashu, nie szczędzi zestawu. Utworku Caro’s Report trzeba słuchać głośno.  Szkoda, że do Meksyku jest 10 tysięcy kilometrów, bo jak diabli bym chciał tego artysty posłuchać na żywo, może kiedyś założe se, jak inni, patronajta, żeby ludzie fundowali loty i Jazzda podróżowała służbowo. Tymczasem jest świeżutka płyta, z lipca - zatem, wciągajcie, bo trzeba.

  • Koncerty GO GO PENGUIN

    Fenomenalne brytyjskie trio w 2024 roku zagra dwa koncerty w Polsce: w Krakowie i Bydgoszczy. Ja zaś zapraszam na dwa inne: tegoroczny z Manchesteru i live z Paryża z 2017 roku. Koncerty Go Go Penguin potrafią być porywające. Go Go Penguin to ekstraklasa światowa. Muzycznie spadkobiercy Esbjörna Svenssona, stworzyli swój rozpoznawalny styl i mozolnie go dopieszczają. Ich muza jest energetyczna, nie stroni od melodii, pętli, elektroniki - jest dla wszystkich. Z jednej strony są zakładnikami swojej stylistyki, z drugiej jednak słuchacze po prostu ją uwielbiają. To jedna z tych grup jazzowych, które zapełnią każdą salę bez względu na liczbę miejsc. Krótko o Go Go Penguin: trio jazzowe z Manchesteru w Anglii, założone w 2012 roku. Zespół tworzą: Chris Illingworth - fortepian Nick Blacka - bas Rob Turner - perkusja. Koncerty go go penguin - MANCHESTER 2024 Koncerty go go penguin - PARYŻ 2017 Więcej informacji: Strona internetowa: https://gogopenguin.co.uk/ Facebook: https://www.facebook.com/Gogopenguin/ YouTube: https://www.youtube.com/watch?v=DolDqHG6FSI

  • Spokojny wiatr od morza

    S.E.A. Trio tworzą doskonali muzycy z polskiego Wybrzeża. Zanim wydali płytę dali ten świetny koncert. Szukasz spokojnego jazzu? To obejrzyj go koniecznie.

  • Gdy Marsalis gra Coltrane'a bogowie przed nimi klęczą

    Podwójny Święty Gral. Arcydzieło i nadkoncert. Coltrane i Marsalis. Trzeba tego posłuchać przynajmniej raz w życiu. Boskie równanie z dwoma brylantami. Brylant pierwszy: płyta Johna Coltrane'a "A Love Supreme" jest w mojej ocenie najważniejszą płytą gatunku, zaś w opinii wielu bardziej osłuchanych ode mnie, kamieniem milowym jazzu. Wydana w 1965 roku, nagrana przez kwartet, w jeden lub dwa dni (zdania są podzielone, co i tak niewiele zmienia), święta płyta miłośników jazzu wykracza poza swój gatunek. Była jedną z ulubionych płyt hippisów. Brylant drugi: Brandford Marsalis, cudowne dziecko amerykańskiego jazzu, wirtuoz saksofonu i klarnetu, genialny brat genialnego brata Wyntona, otoczony wspaniałymi muzykami, wspólnie sięgają po "Love Supreme" i wykonują ją fenomentalnie: emocjonalnie, duchowo, a nie technicznie. To wszystko razem, na jednym koncercie w Amsterdamie jest, jak "Master of Puppets" dla fanów trash metalu i "Mała o, o!" dla miłośników piosenki chodnikowej. Gdyby zaś Państwo chciało posłuchać oryginału, czyli "A Love Supreme" na Spotify to zapraszam. Wszakoż jest to płyta, której poświęcano książki np. "A Love Supreme: The Creation Of John Coltrane's Classic Album", którą napisał Ashley Kahn, ze wstępem Elvina Jonesa, który bębnił w tamtej legendarnej sesji nagraniowej kwartetu Johna Coltrane'a.

  • Jazz do tańca

    Co ty gadasz? Do tańca? A jak! Zaprasza duet Okvosho. Ich album: „A place between us” to dowód, że nareszcie można. Ja to widzę tak: tworzący Okvosho bracia Georg i Christoph Kiss, czyli Jurek i Krzysiek Buziaczkowie poszli sobie jako widzowie na kolejny koncert jazzowy w swoim rodzinnym Zurichu. Było jak zawsze - cytując Borowieckiego z “Ziemi Obiecanej”  -  “doskonale, wybornie” albowiem muzycy dali z siebie wszystko, zagrane przez nich powykręcane kompozycje przypominały rwące górskie potoki wiosną, brzmienie było idealne jak alpejski poranek, a w harmoniach można było utonąć, jak w oczach szwajcarskich dziewcząt wypasających unurzaną w codziennym dobrostanie trzodę. Zachwycona widownia zastygła w zachwycie zamieniając się w jednolity monolit, by nie uronić nutki, nie stracić taktu, nie zgubić tempa. Jeden z drugim najwyżej poruszał stopą albo ledwo, ledwo pokiwał się w rytm. Po solówkach pojawiły się obowiązkowe brawa. Były bisy, a jakże. Ku zaskoczeniu wszystkich aż dwa! Po nich pachnący Szwajcarzy szwarkocąc pod nosem pochwały udali się do swych neutralnych domostw. Wprost czuło się, że koncert “doskonale, wybornie” się powiódł. Bracia Buziaczkowie także powiedli wzrokiem i słuchem po widowni. Wychodząc patrzyli jednak w czubki swego szwajcarskiego obuwia. Coś im w tym nie pasowało, coś im zgrzytało, coś było „nie teges”. Kiedy doszli co to było? Diabli wiedzą. Ale już wiedzieli, że  dziwne było dla nich to, że na koncercie doskonale bawili się muzycy. I tylko oni. Postanowili wobec tego nagrać płytę, która na koncercie będzie „teges”, z muzyką jazzową, która pozwoli na pląsy publiczności. To wprawdzie historyczna rekonstrukcja mentalna, która zapewne nie wytrzymałaby próby „fakt czekingu”, ale tak łopatologicznie wyobrażam sobie moment narodzin pomysłu na płytę. Bo „A place between us” tylko przez pierwszą minutę plus dwadzieścia sekund jest albumem dla jazzowych purystów, gdy samotny saksofon wygrywa serenadę do gwiazd (dosłownie). Potem Buziaczkowie otwierają przed nami drzwi klubu, za progiem których króluje rytm i fajne melodie, a Jurek i Krzysztof zapraszają na parkiet. Ale nie szukajcie łatwizn, nie oczekujcie pioseneczek a’la Modern Talking? Pomyliliście lokal. Tu się gra dżaz. Tu są dęciaki, bardzo wyraźna linia basu, zwariowana ale delikatna perkusja. Tu jest nowoczesne samplowanie, tu są trip hopowe ucieczki, tu jest mnóstwo połamanych bitów. To jest muzyka oddychająca w rytm elektronicznego pulsu, wokół którego zespół buduje swoje młodzieńcze muzyczne napięcia, których tak brakuje starym wyjadaczom i które są ciekawsze od tiptop-owego jazzowego przetwórstwo-wytwórstwa. Jest to pomysł na granie długimi frazami, bez improwizatorskich szaleństw - po to, żeby się przy tej muzyce swobodnie pobujać na parkiecie. Bo dlaczego nie? POLECANE UTWORY Z PŁYTY Tu występują młodzi utalentowani muzycy, którzy albo przepadną w czasoprzestrzeni, albo wytyczą nowe trendy w muzyce jazzowej, które będą obowiązywać w niedalekiej przyszłości. Kto dziś zna te nazwiska: Dylan Fine (gitara), Zwide Ndwandwe (bass)? Bracia Buziaczkowie wykorzystali nowoczesne technologie i zaprosili gości z całego świata, aby wypełnili swoją dźwiękową wyobraźnią te pół godziny wspólnego misterium. Część muzyków nie przyjeżdżała do Zurichu. Zagrali partie w swoich krajach. oto więc stajemy chyba przed rzeczą najważniejszĄ: najnowsza płyta Okvosho to ucieczka od zatęchłego jazzu, który od czterdziestu lat bryluje na całym świecie. Bracia Buziaczkowie nie chcą go już grać, czują podskórnie, że idzie nowe i oni to nowe pragną Tworzyć. Jaka będzie to muzyka? Czy umrze, jak setki projektów, zmiażdżonych tym, czego ludzie chcą słuchać, czy jednak współtworzyć będzie zupełnie nowy jazz? Nie opowiem się po żadnej ze stron, ale namawiam was: sięgnijcie po tę płytę. Jest świetna. I dla każdego. DO tańca - nie do różańca.

  • Czarujący Charles Lloyd

    Rzucał jazz w cholerę i do niego wracał. Charles Lloyd. Ten koncert trzeba zobaczyć. To był świetny, zadziorny, bardzo potargany skład. Teraz, grając z The Marvels, nie ma już takiej iskry. Gigant saksofonu w wielkiej formie

  • Album, który w 2023 podobał mi się najbardziej

    Jestem bezradny, bo cokolwiek napiszę to i tak nie odda mojego zachwytu nad tą płytą. Zatem tylko: Polarity. Dan Rosenboom. Będzie krótko: Słuchałem jej idąc, jadąc, śpiąc, ćwicząc, leżąc, jedząc, robiąc zakupy, czytając, pracując i leniuchując oraz podczas kilku czynności, o których wstydzę się pisać publicznie. Przesłuchałem ją dziesiątki razy. "Rosenboom to fenomen" - to napisał Mark Swed, krytyk muzyczny z Los Angeles Times. Człowiek Który Się Zna. Rocznik 1945. Wiele słyszał, wie co mówi. Muzyka zespołu Dana Rosenbooma jest bardzo rytmiczna (rytm świetnie się tupie, klaszcze, podruguje) i zawiera idealną proporcję melodyki i bezkompromisowej improwizacji - co może nieco przeszkadzać nieprzyzwyczajonym uszom w odbiorze. Jednocześnie utwory z płyty są po prostu ciekawymi kompozycjami, nie stroniącymi od zapożyczeń popowych czy rockowych, dzięki czemu ucho chętnie się ku nim skłania. Czy wiecie co łączy Rodzinę Addamsów, Star Trek, Gwiezdne Wojny, Indianę Jonesa, Avatara? Infantylne scenariusze! Ok. Też. Ale miałem na myśli fakt, że łącznikiem jest Dan Rosenboom, którego grę na trąbce usłyszcie na ścieżkach dźwiękowych z tych filmów. Tych i dziesiątek innych produkcji Holywood, Zresztą sami popatrzcie (trzeba kliknąć na ramkę niżej) Dziwię się, że ani jednej recenzji tej płyty nie znalazłem po polsku w internecie, może była gdzieś w prasie i przegapiłem. Na pewno powodem tego stanu rzeczy nie jest żydowskie pochodzenie artysty. Może więc zwyczajnie podobała się tylko mnie, a inni uznali, że to ot, płyta jakich tysiące. Sprawdźcie kto ma rację, śmiało. I nie przejmujcie się ani dobrym wychowaniem ani starymi zasadami gościnności, krytykujcie mnie na moim własnym blogu.

bottom of page