Edward Wiaderny omal oberwałby frunącą z góry płytą CD w swój łysy łeb. Szczęściem przeleciała tuż obok lądując na trawniku. Splunął, schylił się, pozbierał płytę, książeczkę, plastikowy kwadrat opakowania. Muriel Grossmann “Devotion” - przeczytał z kolorowej okładki. - Baba i gra na saksie, aje jaja - mruknął pod nosem niechętnie.
Okładka przypominała mu dzieciństwo w początkowych latach 70. Tak się malowało wtedy reklamy na murach, choć to wtedy nie były reklamy, bo wszystko było wspólne i niczego nie trzeba było reklamować. Słowem: okładka była niedzisiejsza. Zadarł głowę, spojrzał w kierunku, z którego przyleciała Muriel Grossmann na staromodnej okładce, ale żadne z okien nie zdradzało nadawcy. Poczuwszy się więc jak adresat wcisnął płytę w kieszeń i szybko poszedł w kierunku swojego mieszkania.
Mieszkanie to nora w łódzkiej czynszowej kamienicy pamiętającej robotników Poznańskiego i Herbsta. Wyglądało jak jego właściciel: zabałaganione, brudne, biedne, liche. Wiaderny był zmęczonym, wymiętym życiem, zniszczonym alkoholem starcem. Nie miał szczęścia do rodziców, nie miał szczęścia do kobiet, nie miał szczęścia do siebie. Żył, ale zapomniał już po co. Pracował jako dozorca na parkingu strzeżonym. Tak zarabiał na chleb. Jeszcze nie był w wieku emerytalnym, a wyglądał jakby chwiał się nad własnym grobem.
Wiaderny zjadł, po czym przedemolował pół mieszkania, aby znaleźć odtwarzacz, a w zasadzie stary radiomagnetofon z odtwarzaczem CD. Wreszcie odszukał go w szafie przywalonego startą dziurawych dresów. - Sanjo. To była firma - znów mruknął i włączył płytę. Domyślił się, że baba z saksiakiem na okładce to ta Muriel. Był ciekaw co taka baba może za muzykę wydmuchać. W życiu nie widział kobity z saksofonem. Jednego faceta co to na saksofonie grał, widział na festynie pod Rawą Mazowiecką, gdzie jeździł do takiej jednej rudej Maryśki, która się w nim bujała. On chyba w niej też, ale tego już nie pamiętał. Nie pamiętał ani jednej dobrej rzeczy w swoim życiu, pozapominał.
A tu w głośnikach taaaaaka siła! Wiaderny aż wygodniej umościł się w swym starym fotelu. Po pierwsze dlatego, że SANYO w ogóle zagrało, po drugie dlatego, że Muriel wbrew oczekiwaniom Edwarda dmiła ostro, głośno, z mocą, gromko, jakby właśnie na przekór i na złość jemu, Edwardowi Wiadernemu, lat 61, synowi Franciszka i Józefy. Towarzyszyły jej pasażujące organy Hammonda w tle, perkusja, która bezkompromisowo wybijała szybki rytm, bas, choć ledwie słyszalny na sprzęcie tej klasy. A Muriel rozkręcała się z każdym taktem rzucając ostre dźwięki saksofonu w twarz temu powoli osuwającego się w sen staremu szowiniście, mizoginowi, opojowi, którynie mógł już pić nawet wódy - ten smutny słuchacz nie mógł tego wiedzieć, że Muriel Grossmann to doświadczona saksofonistka altowa, sopranowa, tenorowa, posiadająca na swoim koncie aż 25 autorskich płyt! Wiaderny zasypiał, bo po raz pierwszy od nie wiadomo kiedy, a niewykluczone, że po raz pierwszy w życiu było mu bez pomocy wódki miło, dobrze i sympatycznie. Organizm tegoż spragniony zareagował natychmiast, wyłączył Wiadernego jak gilotyna. Nie słyszał więc całej potęgi 21 minutowego utworu “Prawda Absolutna”, gdzie każdy muzyk z zespołu pani Muriel mógł pokazać co potrafi. Nie doświadczył siły prostego, melodyjnego głównego motywu “Calm”, które być może skojarzyłby mu się z “Ona tańczy dla mnie”, któren utwór Edward Wiaderny znał, wysoko cenił i nawet gwizdał raz czy drugi po piwku - wszak wiadomo, że piwko nie alkohol. A to płyta mimo jazzowych korzeni prosta, mocna, głośna, bezkompromisowa jak polityk w kampanii wyborczej, muzyka oglądająca się bez żenady za minionymi latami, za roztańczonymi hippiesami, pacyfkami, kwiatami we włosach, za długimi piosenkami na listach przebojów, za dobrą zabawą przy ambitnej muzyce, za młodzieńczą wiarą, że dobre emocje mogą zmienić świat. Na płycie nie pada ani jedno słowo, ale to przesłanie jest namacalne.
POLECANE UTWORY Z PŁYTY
Wiaderny się przebudził, gdy w jego norze brzmiał jeszcze utwór tytułowy, przedostatni na płycie. Zanim świadomość całkowicie przedarła się przez zasieki w jego mózgu, już poczuł się dobrze. Se teraz Wiaderny myślał, albo lepiej czuł, że jest dobrze “jak we wojsku”, bo tylko “we wojsku” było mu dobrze, nawet przy takich mądralach jak ten Kroll, którego z porucznikiem Arkiem ganiali na samowolce po całej Łodzi. Ale to była historia! Krollowi puściła się żona z najlepszym kumplem, więc postanowił obojgu nastukać czy diabli wiedzą co jeszcze. No ale to groziło kłopotami dla jednostki, więc go szukali z tym ładnym porucznikiem co strasznie wódkę pił, ale nie było po nim tego widać, a po Wiadernym było. Krolla złapali, bo jak mówili “sztuka jest sztuka”, a Wiaderny dostał dodatkowy urlop za tę akcję. Potem, po latach spotkał tego Krolla na ulicy, z inną babką, źle wyglądał, strasznie gruby był, a ona… szkoda gadać, do tamtej trza przyznać się nie umywała. Ta cała historia nadawała się na film, ale kto miałby go zrobić skoro Wiaderny nie znał nikogo ze świata filmu, coby mu ją opowiedzieć. Raz jeden poznał takiego reżysera Pasikowskiego na imprezie w knajpie, ale gość wyglądał tak ponuro, że musiałby wpierw wypić morze wódy, żeby do niego zagadać.
Przypomniał sobie piękną wiosnę, kiedy wychodził z wojska i jak głupek się cieszył, choć przecież czul to tak mocno, że powinien podpisać kwit na zawodowego, dojść do chorążego i zapić się na śmierć zgodnie z wojskową tradycją i niepisanym regulaminem. Ale w tamtych czasach bycie trepem, znaczy się zawodowym wojskowym było złe. Zaraz, zaraz. Była wiosna, jak teraz. Którego dziś mamy? Twarz Wiadernego się rozchmurzyła, ale czy to był uśmiech - tak do końca nie wiadomo.
Jutro były urodziny jego dorosłego syna. Pewnie nie będzie chciał go widzieć, ale niech tam, jutro po raz pierwszy w życiu Edward spróbuje być innym człowiekiem. Pójdzie, a jak! Da mu prezent, który spadł z nieba.
Comments