Porywają, zmuszają do słuchania jazzu, a wręcz do zmiany muzycznego gustu. Rewolucyjna Armia Wyższej Świadomości Muzycznej z sekcji Jazz w promocji ulubionego gatunku posuwa się coraz dalej używając metod ekstremalnych. Ten, napisany przez jedną z porwanych osób, publikujemy jako pierwsi. I pewnie jedyni.
Dzień Pierwszy
Porwali mnie. Uprowadzili. Na ulicy. Szedłem jak co dzień z pracy, gdy obok z piskiem opon zahamowało duże auto, z którego wyskoczyło czterech mężczyzn w kominiarkach. Dopadli mnie, obezwładnili, wrzucili na tył i odjechali. Gdy dojechaliśmy założyli na głowę worek, abym nic nie widział. Potem już tylko zatrzask drzwi i ciemne pomieszczenie. Wymacałem łóżko. Jestem przerażony. Skądś cały czas gra głośna muzyka. Straszny jazgot. Umieram ze strachu. Dlaczego ja? Nie jestem bogaty, nigdzie nie należę, nie udzielam się. Nie ma powodu, aby mnie porywać. To pomyłka albo koszmar z Netfliksa.
Dzień drugi
Już wszystko wiem. To absurd, aberracja, makabra. Jak się dowiedziałem? Wieczorem rozbłysło światło i trzasnął zamek w drzwiach. Do pokoju wszedł energicznie wysoki facet w kominiarce, drugi stał w wejściu z bejsbolem. Ten pierwszy w jednej ręce miał talerz z kolacją, w drugiej pilota. Powiedział, że są bojownikami Rewolucyjnej Armii Wyższej Świadomości Muzycznej z sekcji Jazz. Wypatrzyli mnie na koncercie jazzowym. Podobno się nudziłem. Porwali mnie po to, żeby rozszerzyć moje horyzonty brzmieniowe. Będę słuchał jazzu w zamknięciu dotąd, aż go polubię. Potem położył talerz na podłodze, włączył pilotem muzykę, wskazał ręką głośnik w ścianie, wrzasnął w moim kierunku “Coltrejn”, aby przekrzyczeć muzykę, uniósł pięść w górę i wyszedł. Ja pierdolę…
POLECANE PIOSENKI Z PŁYTY
Dni drugi i trzeci
Ta muzyka jest straszna. Nie wiem czy to zniosę, bo jazz gra non stop. Próbowałem udawać że mi się podoba. Podrygiwałem, tańczyłem, kiwałem się na boki. Nie uwierzyli.
Dzień czwarty
Nareszcie puścili coś fajnego. Jakby z lat 60. Jazgot, owszem, ale mi się podoba. Powiedziałem im. Ten od kolacji kiwnął głową, powiedział: oooo, to EEG Coherence. Potem przyniósł mi książeczkę z płyty. Obiecał, żę jutro puszczą raz jeszcze. NIe wiem co miało znaczyć to: ooooo.
Dzień piąty
Przeżywam porwanie w porwaniu, gdyż porwała mnie muzyka. EEG Coherence gra świetnie. To taki psychodeliczny, głośny jazz. Na festiwalach Woodstock czy Newport zespół zrobiłby furorę, ale te festiwale to przecież hippisowska przeszłość. Grupa gra długie majestatyczne utwory płynące jak olbrzymie chmury, nie boi się wypełniać przestrzeni muzycznej potężnymi fragmentami ekstatycznej, zapętlonej i rozpędzonej muzyki, która przypomina dźwiękowego mastodonta albo fruwającego warszawskiego wieloryba z powieści Twardocha. Wszędzie jest dużo sekcji dętej, całe oceany. Cudne jej wejście w pierwszym numerze “Jiters (an antitode)” rodzi jakby własny utwór w utworze, nagle pojawia się spowolnione “woogie-boogie” trochę żywcem wycięte ze ścieżki dźwiękowej do “Pulp Fiction” Tarantino. W szalonym “Apollo - gy”, drugim utworze, długodystansowe solo na gitarze jest zagrane tak dziwne, jakby je wykonywał pijany bluesman z przystawionym do skroni pistoletem i pod rozkazem “zagraj to jeszcze szybciej, choć wiem że nie potrafisz”. Po chwili ta muzyczna wichura cichnie, bo kawałek “NOOO (Apophasis)”zaczyna powolny, leniwy saksofon na tle prostego, pierwotnego rytmu basu i perkusji, szumu jakiejś elektroniki, który z czasem przeradza się w kolejne ekstatyczne szaleństwo, a po nim znów jest wolno, bo oto nadchodzi, a w zasadzie wkracza najdziwniejszy twór o nazwie “Medicine Woman Meets Father Sky”. Prosty, indiański rytm, jakieś przeszkadzajki, rozjechana gitara w technice slide (gitarzysta na jednym z palców ma rurkę szklaną lub metalową i przesuwa nią po stronach, co daje niepowtarzalny, rozbujany efekt dźwiękowy), wreszcie znów saksofon. Na moment zapomniałam, że jestem więziony, ale dostałem bardzo dobrą kolację. Chyba w nagrodę za dobre sprawowanie.
Dzień szósty
Odwiedził mnie ten sam facet w kominiarce. Tym razem był przyjazny. Opowiedział, że wszystkich bojowników cieszy mój stan, że przekroczyłem swoistą barierę uważności oraz otwarcia na tę muzykę, a mój wybór, czyli EEG Coherence to nowy, silny głos w jazzie. Liderami grupy są Devin Brahja Waldman, który gra na saksofonie altowym, instrumentach klawiszowych oraz fortepianie, a także gitarzysta Sam Shalabi - obaj mocno zasłużeni dla międzynarodowej sceny nu:jazzowej. To słowko nu oznacza niby “nowy jazz” albo “jazz po nowemu. Rzeczywiście EEG Coherence nie przypomina formacji typowo jazzowych. Tworzy zdecydowanie inaczej, ale jednak w nurcie. Pytany czy nazwa grupy coś oznacza, mój jazz bojec odpowiedział tajemniczo: “EEG to elektroencefalogram, który mierzy aktywność elektryczną w mózgu. Kiedy zaś prawa i lewa półkula łączą się, rodzi się koherencja. Pojawia się trzecie oko. Umysł i serce stają się jednością. Synchronizują się intuicja, logika i emocje. Tak jest lepiej dla każdego. To właśnie skutek jazzu”. Przed wyjściem powiedział, że moja droga się skończy dopiero wtedy, kiedy zacznę tworzyć blog jazzowy i to jest moje zadanie.
Dzień siódmy
Obudziłem się. Drzwi były otwarte. Wokół żywego ducha. Byłem wolny. Przy drzwiach leżała kartka. Podniosłem ją i przeczytałem: twoje zadanie ukończone, ale pamiętaj, jeśli nie założysz jazzowego bloga to wrócimy…
Comments