top of page

Znaleziono 122 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania

  • Uwaga Nava Talent! przepraszam, nowy talent!

    Och, jakie Ci genialni spece dżazzowi z Festiwalu Jazz Jantar mają wyczucie, jakiego nosa, jakie znajomości i wszystko to, czego ja nigdy, przenigdy mieć nie będę. Oto dwa lata temu zaprosili do Gdańska nikomu nieznane dziewczę na jeden z festiwalowych koncertów. Dziewczęciem tym była saksofonistka Alexa Nava, która miała opublikowane wówczas... dwa utwory. Już wtedy słyszało się jednak ze sceny, że ma talent. I bum! Właśnie jest pierwsza jaskółeczka jej daru: EP-ka o tytule "No language". Wówczas w Gdańsku Nava wystąpiła w trio, któremu szefowała. To było trio mega egzotyczne. Dlaczego? Bo liderka jest Peruwianką, na perkusji grał z nią człowiek z ghańskimi korzeniami, ale za to największym choć jednopłytowym dorobkiem, Cassius Cobbson zaś pianistą był pochodzący z Hongkongu Li Sing Chi. Sami przyznacie, że skład światowy. Zobacz https://allexanavamusic.com/ foto Kadeen Brown 2024 Nie jest przy tym tak, że Nava grała serenady do księżyca nad Machu Picchu. Od dawna dmi w saksofon w zatłoczonych klubach londyńskich, czyli tam, gdzie bije tętno dzisiejszego jazzu, czyli Ronnie Scotts, Pizza Express Jazz Club, Jazz in the Round, Barbican, Kings Place, a okazjonalnie na festiwalach w Glastonbury, We Out Here, Wilderness, Brainchild. Jej styl wyróżniał się na tyle, że szybciusieńko z tłumu saksofonistów wyłowili i zajęli się nią ludzie z Tomorrow ́s Warriors, producenci którym jazzy z ręki jadły leciwych od lat 90. Dali wpierw Alexie nagrodę Alf Williams Memorial Award, a następnie umieścili pod skrzydłami Gary'ego Crosby'ego, Bena Burrella i Denysa Baptiste'a. I oto mamy efekt: bardzo ciekawą małą płytkę, którą kochają i strimingi i młodzi wykonawcy. Jest na niej pięć soczystych utworów. Soczystych dlatego, że bezapelacyjnie saksofon jest tam instrumentem pierwszoplanowym. Mnie się bardzo podoba granie Alex Navy - wkłada w to dużo siły, bardzo fajnie artykułuje dźwięki, ma brzmienie wyraziste, takie z ostrym obrysem, jak na japońskich rycinach. Kawałki są rytmiczne, pełne młodzieńczego wigoru, takie wywalające świat z kopa - czyli dokładnie tak, jak trzeba w jej wieku. Na płycie, na poszczególnych utworach usłyszymy muzyków, którzy występowali z Alexą w Gdańsku, a oprócz tego Emile Hinton - syntezator i fortepian, Asaph Kolakale bas, Alley Lloyd bas, Solomon Kolakale - gitara. Jest także głos tajemniczej Sophyi. To jeszcze nadużycie ale czyżby rodziła się na naszych oczach kolejna świetna instrumentalistka po czilijce Melissie Aldanie czy bahrance Yazz Ahmed? Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo! MUZYKA

  • Yazz Ahmed i Jej prywatny orient

    Na nowej płycie “A paradise in the hold” trębaczka Yazz Ahmed łagodnieje i śmielej spogląda w kierunku swych bahrańskich korzeni, a do tego po raz pierwszy w życiu tworzy muzykę pod śpiew i to śpiew z jej rodzinnych stron! Album od razu, bez zwłoki zaczynają tak niebiańskie dźwięki, że jeśliś - jak ja - żonaty, z przerażeniem rozglądasz się czy zza pleców nie obłapią cię edeńskie, prześliczne, szerokookie hurysy wobec których będziesz bezbronnym niemowlęciem. Wzdłuż melodii wijącej się jak Eufrat w oczach Adama i Ewy płyną rześkie, lecz łagodne wokalizy - chciałoby się czerpać z nich całymi konwiami.  O ile nie jestem zwolennikiem  jazzowego śpiewania (chyba że robi to Anna Gadt ), o tyle słuchając “A paradise in the hold” czekałem niecierpliwie na kolejne wokalne fragmenty. Wyjątkiem był utwór “Dancing Barefoot”, który choć piękny, jazzowo, pokręcony, wykorzystujący wszystko, nawet ciszę jako elementy artykułowania, z wydłużonymi, kwiecistymi pasażami trąbki nie przekonał mnie jednak wokalnie. Język angielski nie wpasował mi się w całość. O dziwo, ponieważ muzycznie to jest prawdziwa perełka, a w tle śpiewu dzieje się muzyczna magia: wibrafonista Ralph Wyld gra na nakrętkach od butelek mleka i używa smyczków wiolonczelowych, wykonanych z wieszaków na ubrania, „ aby wywołać uczucie umysłu wirującego w sen” , jak tłumaczy Ahmed.  Yazz po raz pierwszy pisze muzykę "pod głos", a teksty jej piosenek są inspirowane bahrajńskimi wierszami weselnymi oraz tęsknymi pieśniami poławiaczy pereł. Album sławi bohaterskie podróże dawnych poszukiwaczy klejnotów, którzy żeglowali przez wzburzone morze z cennym ładunkiem, ale również unaocznia także osobistą podróż Ahmed, jaką odbyła w ciągu ostatniej dekady, aby poznać samą siebie i swoje korzenie. Słowem, dzięki Yazz Ahmed i jej najnowszej płycie nagle wylądujesz w na pozór w znanej ci być może krainie jazzu, lecz gdy wsłuchasz się uważnie, okaże się, że jest tu mnóstwo akcentów, jakich nie znajdziesz gdzie indziej, więc chcąc nie chcąc staniesz w gatunkowym rozkroku, zaś szukając na siłę znanego ubranka dla tej muzyki, wtarabanisz się na mielizny każdego europocentrycznego zadufanego słuchacza. Arabska ornamentyka melodyczna, skoczne fragmenty, europejskie instrumentarium wygrywające zupełnie nie europejskie zagrywki, pląsające akcenty, jakieś nieznane naszym uszom dzwoneczki, przeszkadzajki, plumkania i stuki. Wszystko zaś szczelnie otulone w ciepły pled z zadymionej elektroniki - bo dziś nie ma artysty z Londynu, który nie wykorzystuje klubowego tła. Zapewniam Cię więc, że zawirujesz, gdy rozpocznie się intensywny “Her Light”, lub dostaniesz gęsiej skórki słuchając rozbudowanego jak sieć autostrad w Niemczech “Though My Eyes Go To Sleep, My Heart Does Not Forget You”’, do którego Yazz specjalnie zaadaptowała słowa ze standardu poławiaczy pereł. Na albumie usłyszysz  także rodzinę Ahmed i głos jej ojca  w utworze „Into The Night”. „Próbował przeprowadzić sesję nagraniową w domu rodzinnym” – mówi Ahmed „Wszyscy zebrali się w salonie, a ja nagrałam część okrzyków i klaskania, które można usłyszeć w tym utworze. Jestem taka szczęśliwa, że ​​mogłam mieć moją rodzinę na albumie” - mówi podekscytowana. Wątkiem w mojej pracy było poszukiwanie, ustanawianie, a teraz wreszcie obejmowanie i celebrowanie mojej tożsamości kulturowej – mówi Yazz Ahmed . -  Jeśli mój pierwszy album, “Finding My Way Home” z 2011 r., pokazuje moje pierwsze kroki na tej ścieżce, to dzięki "A Paradise In The Hold "głębiej zrozumiałam, jak moje brytyjskie i bahrajńskie dziedzictwo mogą współistnieć, zarówno w kategoriach osobistych, jak i muzycznych. Możecie być pewni, że dostajecie lśniący oryginał, a nie zblakły erzatz. Ahmed już 2014 roku wróciła do Bahrajnu, aby w ramach stypendium Jazzlines zanurzyć się w poszukiwaniu źródeł swojej płyty - myszkowała więc w lokalnych księgarniach, by odnaleźć wiersze czy jakiekolwiek inspiracje liryczne i odnalazła wiele pieśni weselnych, które, jak mówi: „dużo mówiły o pięknie i łączeniu piękna z naturą”. Pomógł też dziadek Yazz, który zaśpiewał jej kilka piosenek ze swojego ślubu. W tym samym czasie zafascynowała ją muzyka celebrująca kobiece kręgi bębniarskie i to, jak kontrastowały one z pieśniami roboczymi poławiaczy pereł. Warto przy tym wiedzieć, że ta smutna muzyka poławiaczy – śpiewana i klaskana w polirytmicznym stylu znanym jako fijiri – wciąż żyje! Nagle miałam znów kontakt z muzyką, z którą dorastałam jako dziecko, ale której w tamtym czasie nie akceptowałam  - powiada Yazz Ahmed. Ahmed wprawdzie urodziła się w Anglii, ale dorastała w Bahrajnie do dziewiątego roku życia i mieszkała tam podczas wojny w Zatoce Perskiej na początku lat 90. Chociaż wspomina dzieciństwo jako szczęśliwe, pamięta także wojnę, która przyćmiła idyllę i wpłynęła na małą Yazz, a właściwie Yasmeen,, bo takie nosiła od urodzenia . -  Pamiętam noszenie  maski gazowej i zamknięcie szkoły, lekcje, jakie urządzono dla bezpieczeństwa w garażach. Pamiętam, jak wyły syreny, gdy pojawiało się zagrożenie bombowe, i jak zasłaniałam zasłony, gasiłam wszystkie światła i zakrywałam odpływ w wannie, aby żadne trujące gazy nie mogły się dostać do środka Przeprowadziła się do Londynu z matką i siostrami po wojnie, w 1992 roku. Nie wspomina tego dobrze „ Czułam, że nie do końca tu pasuję i nie wiedziałam, dlaczego tak jest. Przez długi czas nie mówiłam prawdy o swoim pochodzeniu z powodu tego, jak Arabowie i muzułmanie byli przedstawiani w amerykańskich filmach i brytyjskich dramatach. Kiedy byłam w szkole, nigdy nie mówiłam, że jestem w połowie Bahrajnką”. I to właśnie muzyka pomogła jej nie zagubić ostatecznie własnej tożsamości. Miała bardzo muzykalnego dziadka, niedocenionego Terry'ego Browna - trębacza, producenta muzycznego. To dzięki niemu gra na trąbce. Odnosił pewne sukcesy w latach 50., grał z Johnem Dankworthem, Ronniem Scottem i Tubbym Hayesem. Następnie zrobił karierę jako producent muzyczny, pracując dla Pye i Phillips Records. Yasmeen, która powoli przeradzała się w Yazz, dostrzegła powiązania między jazzem, którego uczyła się na uniwersytecie, a arabską muzyką klasyczną więc… rozpoczęła naukę języka arabskiego. Wspomina dziś: „ Kiedy zaczęłam na nowo odkrywać swoje mieszane dziedzictwo, wtedy zaczęłam przypominać sobie całą tę muzykę, której słuchałam dorastając, ale która nigdy nie była w stanie mnie w pełni zaangażować”. KONCERTY YAZZ AHMED FREE - KLIKNIJ LOGO LINKTREE W 2011 roku wydała własnym sumptem pierwszy i od razu udany album pod wymownym tytułem " Finding My Way Home" Na tych płytach Yazz chowa jednak swoją przeszłość - muzyczne wpływy orientu są lekkie, jak muśnięcia, a artystka na przekór pochodzeniu gra z silnymi brytyjskimi wpływami, a jej muzyka jest bardzo silnie osadzona w jazzowym gatunku. I oto w 2015 w Birmingham przedstawia swoją suitę pod tytułem Alhaan al Siduri. To wtedy, symbolicznie oraz publicznie, kłania się po raz pierwszy swoim korzeniom. Siduri to postać wspomniana w Eposie o Gilgameszu. Jest boginią Zatoki Perskiej, która mieszka na wyspie. Yazz wyobraziła sobie, że mógłby nim być Bahrajn, wyspa dwóch mórz. To pierwsze wystąpienie, w którym Yazz sięga po muzykę, którą ma krwiobiegu. Po drodze Yazz tworzy kilka udanych kompozycji na zamówienie, a w 2017 roku na światło dziennie wychodzi świetna płyta "La Saboteuse" i jej jeszcze wspanialsze rozwinięcia "La Saboteuse Remixed" (Naim, 2018) będącą owocem współpracy z trzema wybitnymi europejskimi DJ-ami elektronicznymi – Hectorem Plimmerem, DJ Khalabem i Blacksea Não Mayą oraz La Saboteuse : A Shoal of Souls (IXCHEL Records), wymowny gest muzyczny upamiętniający tysiące osób, które straciły życie próbując dostać się przez Morze Śródziemne do lepszego życia w Europie. Yazz wkroczyła do ekstraklasy jazzowej - środek ciężkości sceny przesunął się z Nowego Jorku do Londynu co jej pomogło, ale po drugiej płycie wielu (w tym ja) nie miało wątpliwości, że Ahmed ma ogromy talent i jej pomysły muzyczne wykraczają poza jazzową normę. Nawet jednak na przedostatniej płycie - "Polihymni" - nie wspierała się stylistycznie muzyką orientu, wciąż kroczyła śmiało i niemal bezkompromisowo ścieżką jazzu nowoczesnego, czyli bezgranicznego. Coś tam brzmiało wschodem, słyszało się muśnięcia orientem, ale nie on był wiodący. Yazz Ahmed na poprzednich albumach bardzo politurowo traktowała swoje korzenie. Jest więc jakiś paradoks i mądrość w tym, że jej najdojrzalsze dzieło - a jest nim z pewnością omawiana płyta - czerpie tak głęboko ze świata, z którym była związana nicią dzieciństwa. Tę wspaniałą płytę nagrywała armia ludzi. Oto oni Yazz Ahmed – trąbka, flugelhorn, oklaski, programowanie i okrzyki.  George Crowley – klarnet basowy i oklaski (2, 8).  Ralph Wyld – wibrafon, marimba (1, 8) i oklaski (2, 8).  Naadia Sheriff – Fender Rhodes (1, 2, 3, 4, 6, 8, 10), fortepian (4, 6, 9), Roland JX-03 (1, 10) i oklaski (2, 8).  Dudley Phillips – bas (1, 2, 3, 6, 8, 10) i oklaski (2, 8).  Martin France – perkusja i oklaski (2, 8).  Corrina Silvester – instrumenty perkusyjne i oklaski (1, 2, 7, 8).  Alcyona Mick – Fender Rhodes (4, 5, 9).  Samuel Hällkvist – gitary (2, 4, 9).  Dave Manington – gitara basowa (4, 5, 9).  Natacha Atlas – głos (1, 4, 8).  Brigitte Beraha – głos (3, 4, 5, 6) i klaskanie (2, 8).  Randolph Matthews – głos (3, 9, 10).  Alba Nacinovich – głos (6, 8).  Jason Singh – głos (9) i dodatkowe programowanie (2, 3, 5, 8, 9).  Samy Bishai – skrzypce (1).  Noel Langley – flugelhorn (2, 4), klaskanie (7) i dodatkowe programowanie (1).  Engineer Family – pogawędki i okrzyki (7 Bardzo się cieszę jeśli Ci tekst podobał. Niżej znajdziesz muzykę z kilku źródeł, o której traktował. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo! KLIKNIJ W GIF - WIELKIE DZIĘKI ZA WSPARCIE JAZZDY! poniżej STREAMINGI Z PŁYTĄ YAZZ AHMED

  • Jazzda - Do sześciu razy sztuka!

    UWAGA: na stronie jest opisanych 6 płyt. Skroluj w dół, aby o nich poczytać i ich odsłuchać. Dobrej zabawy. Jazz z Wami! Orchestre Tout Puissant Marcel Duchamp “Ventre Unique” Wybuchowa radosna mieszanka folku, krautrocka, post-punk, afrykańskich rytmów i jazzu. Przy czym jazzu najmniej. Orchestre Tout Puissant Marcel Duchamp to nieustannie ewoluująca grupa, luźno wzorowana na wielkich afrykańskich zespołach XX wieku, takich jak Tout Puissant Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou i nawiązująca do rewolucyjnego francuskiego artysty Marcela Duchampa. Duchamp był francuskim malarzem, rzeźbiarzem, szachistą i autorem. Jego twórczość kojarzona jest z dadaizmem i surrealizmem. Podważał tradycyjne podejście do sztuki, kwestionując jej definicję i funkcję. Wprowadził pojęcie "ready-made", czyli dzieła sztuki stworzonego z gotowych przedmiotów codziennego użytku. Jego najbardziej znane dzieło tego typu to "Fontanna" (1917), będąca odwróconym pisuarem. Duchamp eksperymentował również z innymi formami sztuki, takimi jak malarstwo, rzeźba, film i fotografia. Jego twórczość charakteryzuje się poczuciem humoru, ironią i prowokacją. Z kolei Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou to legendarny afrykański zespół muzyczny, który pochodzi z Beninu. Grupa ta jest uważana za jednego z pionierów gatunku afrobeat i miała ogromny wpływ na rozwój muzyki afrykańskiej oraz popularność tego stylu na całym świecie. “Ventre Unique” to szósty album genewskiego OTPMD. Orkiestra w trakcie nagrywania tej radosnej muzyki składa się 12 radosnych muzyków z całego świata: Francuz Gilles Poizat na trąbce, wokalistka Liz Moscarola, dwie marimby (Aïda Diop i Elena Beder), dwóch perkusistów (Gabriel Valtchev i Guillaume Lantonnet), gitarzyści (Romane Millet i Titi), puzonista (Gif), altowiolista (Thomas Malnati-Levier), wiolonczelistka (Naomi Mabanda) i załozyciel grupy Vincent Bertholet na kontrabasie. Każdy śpiewa. Radośnie. Peter Brötzmann / Paal Nilssen-Love " Butterfly Mushroom" Spotkanie legend. Brötzmann to gigant free jazzu. Świat kochał go (i nienawidził jednocześnie) za jego ekspresyjną i wrzaskliwą grę na saksofonie, muzykę często nurkującą w pełny, nieskrępowany chaos. Niewielu muzyków potrafiło jak on oddać dźwiękiem pasję, intensywność i silne emocje. Brötzmann często współpracował z innymi muzykami, tworząc spontaniczne i niepowtarzalne koncerty. Jednym z tych, z którymi grał bardzo często jest norweski perkusista i kompozytor Paal Nilssen-Love - jeden z najbardziej cenionych i wszechstronnych perkusistów jazzowych w Europie, znany ze swojej energetycznej i innowacyjnej gry. O obu napisano tomy, więc ja nie będę się powtarzał. Nagrania z płyty dokonał Michael Huon w Zuiderpershuis w Antwerpii 25 i 26 sierpnia 2015 roku. Nagranie i koncert zorganizowane i wyprodukowane przez Sound in Motion. Noam Shapira "New Old Music" Kim jest Noam Shapira? To mieszkający obecnie w Nowym Jorku izraelski saksofonista ładnie łączący pop i rock… w jazzie. Pochodzący z Tel Awiwu w Izraelu Shapira studiował w tamtejszej Irony Alef School of the Arts. Mimo młodego wieku Shapira grał w najlepszych klubach jazzowych na całym świecie, w Beit HaAmudim w Tel Awiwie, Telegraph Cafe w Lipsku ale przede wszystkim w klubach w Nowym Jorku. Ma również za sobą kilka festiwali, a teraz na koncie bardzo moim zdaniem udaną płytę pt New Old Music. Jego muzyka wpada łatwiutko w ucho i buja na całego. Młodziutki saksofonista nie kombinuje, ale ma swój pomysł na muzykę. Wielu przed nim próbowało już łączyć gatunki, a ja zaryzykuję stwierdzenie że młody Izraelczyk chciałby zarazić jazzem ludzi, którzy na co dzień go nie słuchają - i ta idea jest mi bliska i w zasadzie przyświeca istnieniu tego bloga. Sprawdźcie na własnej skórze nową/star ą muzykę Shapira! Robin Verheyen " Liftoff" Robin z niejednego pieca chleb jadł. Grał z takimi tuzami jak Gary Peacock, Ralph Alessi, Joey Baronjest, ale to furda. Otóż najfajniejsze dla mnie jest to, że w 2014 roku osiedlił się w Senegalu dla muzyki, aby zanurzyć się w lokalnej scenie, wykorzystując tamtejsze doświadczenie - i teraz cytat: w długoterminowym procesie łączenia zachodnioafrykańskich rytmów z modernistycznymi harmoniami francuskiego kompozytora Oliviera Messiaena . Czy to brzmi wspaniale?! Ja już go wielbię. W styczniu 2018 roku Verheyen wydał płytę When the Birds Leave nakładem Universal Music, z kwartetem w składzie - uwaga, uwaga, uwaga - Marc Copland, Drew Gress i Billy Hart. Jeśli jeszcze nie słyszeliście Verheyena to jest to najlepsza okazja. Niemal ten sam skład (bez Copelanda) tworzy muzykę z tegorocznej płyty Verheyena - już 19-stej płycie, której lideruje.  Je ona bardzo, bardzo, bardzo. Słuchanie takich albumów jazzowych jest czystą, krystaliczną przyjemnością.  KOMRADIN "Qamar al-Din" Oto przed wami debiutancki, wyjątkowo ekscytujący album tria KOMRADIN, Qamar al-Din. Co ma nim usłyszycie? Wspaniałą, uciekającą europejskiej stylistyce, muzykę. Płyta zawiera instrumentalne wykonania kompozycji z klasycznego arabskiego gatunku wokalnego Muwashah. Gatunek ów, zakorzeniony w klasycznej poezji arabskiej, znany jest ze swoich zawiłych melodii i złożonych cyklów rytmicznych. Album otwiera tradycyjne preludium (Dulab), inspirowane syryjską i egipską Waslą z XIX wieku. Oprócz klasycznych utworów, album zawiera dwie adaptacje znanych kompozycji jazzowych.  Dla nas, przyzwyczajonych do europejskiego brzmienia, płyta Komradin to egzotyczna podróż oraz egzotyczne wyzwanie muzyczne. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego tempa, do takiej stylistyki, do takiego instrumentarium. Moim zdaniem warto przekroczyć własne przyzwyczajenia, bo gdy już przestajemy machinalnie porównywać ich zanurzoną w arabskim stylu muzykę z lepiej nam osłuchanym jazzem to dopiero wówczas zaczyna się uczta! Poczytajcie, jak sami tłumaczą na swojej stronie: “ Wybór instrumentów — oud, saksofon tenorowy i perkusja — odzwierciedla oddanie gatunkowi klasycznemu, w którym tradycyjnie brakuje instrumentów basowych lub harmonicznych. Oud przejmuje obowiązki harmoniczne, saksofon przyjmuje rolę melodyczną typową dla ney lub skrzypiec, a perkusja zapewnia klasyczne rytmy arabskie (Iqa'at). Aranżacja ta podkreśla symbiozę klasycznego języka arabskiego z elementami nowoczesnymi, w której oud angażuje się w grę harmoniczną i kontrapunktową, saksofon przyjmuje estetykę mikrotonową (Maqam), a perkusja utrzymuje klasyczne rytmy.” Polecam Komradin bez wahania! Thommy Andersson "Wood Feathers" Ostatnia na liście jest nagrana przez Thommy Anderssona płyta pt. Wood Feathers. Bardzo inna od reszty, niemal klasyczna, naturalnie niespieszna, miejscami niezwykle liryczna i romantyczna - zwłaszcza w partiach fortepianu. Duży zespół wykorzystany w nagraniach daje olbrzymią przestrzeń tej muzyce, która czasem po prostu wyślizguje się jazzowej stylistyce i wówczas robi się klasycznie i błogo, ale ani przez chwilę nie nudno. Słowem perełka.  Thommy Andersson to, kompozytor, aranżer i producent, mocno osadzony w nowoczesnej muzyce sięgającej garściami ze szwedzkiego folkloru. Andersson jest obecny na 250 wydawnictwach. Grał na całym świecie w ponad 70 krajach. Pracuje jako freelancer, ale jest zatrudniony jako profesor nadzwyczajny w Duńskiej Narodowej Akademii Muzycznej (SDMK). Wood Feathers to jego trzecia płyta autorska. Nagrano ją w Kopenhadze i Nowym Jorku. W oceanie światowej produkcji muzycznej imponuje oryginalnością, a jednocześnie ukłonem wobec nordyckiej jazzowej nostalgii. Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!

  • Jazzda po płytach -start - styczeń 2025

    Oto pierwsza “Jazzda po płytach” - czyli playlista złożona z utworów pochodzących z albumów lub singli jazzowych wydanych w styczniu 2025, które subiektywnie uznałem za najciekawsze. Rzecz jasna, jest to wybór spośród tego co zdołałem wysłuchać. Z pewnością nie dotarłem do jakiejś ciekawej płyty - nie sposób wysłuchać wszystkiego w tym wartkim nurcie jazzowej Amazonki. Jeśli więc wiesz, że coś fajnego pominąłem, proszę dodaj w komentarzu, a ja uzupełnię playlistę. Niech dobra muzyka dociera do jak największej liczby ludzi. playlisty na samym dole strony   To jest najlepszy moment, by podziękować osobom, które wspierają to co robię na https://buycoffee.to/jazzda.net   Kasę przeznaczam w całości na promocję jazzu, ostatniego wolnego gatunku muzyki, czego najlepszym dowodem jest sama muzyka np. album Piotra Komosińskiego i Jerzego Mazzola "Pory...", o którym pisałem szerzej ( CZYTAJ ). To nie wszystko! Na prośbę jednej ze stałych wspierających zaczynam randkowanie z Apple Music - Jazzda będzie publikować dla Was stream Spotify, Apple Music, YouTube oraz Bandcamp Jeszcze raz bardzo Wam dziękuję  A tymczasem w styczniu: Albumem, który uniósł mnie w niebiosa w styczniu i którego słuchałem najczęściej, jest : “A Blessed Leap Into Eternity”, człowieka - tajemnicy, pana Coreya Bernharda . Oto skromniutki mieszkaniec Filadelfii, brodaty pianista, klawiszowiec, człowiek, który na co dzień gra w zespole towarzyszącym znanemu na całym świecie programowi telewizyjnemu Late Show, staje się nagle Tomem Waitsem jazzu i nagrywa płytę masakrującą twierdzenia, że jazz się skończył i nic nowego już nie da się w nim wymyślić. Ja od dawna nie słyszałem płyty, w której tyle się dzieje, w której muzycy tak kombinują z instrumentarium, z brzmieniem, ze strukturą utworów, z dziwacznymi dźwiękami. Jest to tyle ciekawe, że Corey Bernhard, z wykształcenia ekonomista, który wybrał życie muzyka, musiał komponować między swoimi zwykłymi aktywnościami, z których się utrzymuje. W rozmowie z jednym z magazynów internetowych opowiada o pracy nad płytą: " Jest inaczej... ponieważ nie masz zbyt wiele nieprzerwanego czasu lub dni, ale pozwala ci zastanowić się nad tym, co już zrobiłeś i usłyszeć rzeczy na nowo i, co moim zdaniem było naprawdę bardzo pomocne w tworzeniu tego projektu" ( całość tutaj ) . Nagrał płytę w kwartecie. Błogosławiony Skok w Wieczność - taki nosi tytuł i mam nadzieję, że to dopiero początek kariery Coreya.  Gdy nie słuchałem Coreya, słuchałem zespołu trębaczki Ashley Ballat i jej albumu “Ashes” choć to płyta z października ubiegłego roku . To już druga, po Holly Moore, artystka z Australii, której pomysł na muzykę ostatnio  mnie piorunuje i wprawia w zachwyt. O ile jednak muzyka Holly znajduje się w głównym nurcie jazzu, to Ashley ma w nosie wytarte ścieżki, zrywa z nimi, idzie w bok i sięga po mnóstwo elektroniki, która na jej płycie jest powietrzem i głównym instrumentem. Zmajstrowała piękną, powykręcaną na wszystkie kierunki płytę, na której nie ma momentu nudy, która trzyma w napięciu do ostatniego taktu. Słuchając tych rozmanipulowanych konceptów muzycznych ciężko uwierzyć, że Ashley jest początkującą artystką, pracującą jako trębaczka i kompozytorka w Melbourne/Naarm, która bardzo niedawno skończyła Sir Zelman School of Music (Monash University). Wprawdzie doszukałem się w internetach, że Ashley grała już w zespole Robbie Wiliamsa , ale był to jeden występ w 2022 podczas występu poprzedzającego wielki finał AFL w 2022. Żartów nie ma, bo to najpopularniejsza liga sportowa w Australii. Ashley dmucha po lewej :) fot z jutjuba Grała ponadtoz Vijayem Iyerem oraz Terri Lyne Carrington (co dla mnie ma ogromne znaczenie, ponieważ niezwykle cenię sobie to, co robi pani Carrington), ale mam nadzieje, że wielka kariera jest dopiero przed nią. Póki co Ashley przyznaje się do zafascynowania tym, co robią w muzyce Arve Henriksen, Erik Honore, Andrea Keller, Bill Frisell. Równie świeżo czułem się po wysłuchaniu płyty Andreasa Kurza, Johannesa Ludwiga i Alexa Parzhubera, która nie ma tytułu a tylko taki zielony maziaj na okładce. Wprawdzie tu jest mniej eksperymentu, ale za to sporo jazzowej jazzdy na łeb na szyję i na złamanie karku, a kiedy trzeba to momentów na dłuższy oddech. A już zupełnie w głównym nurcie eurojazzu jest bardzo dobra płyta Clemensa Kuratle i Ydivide “The Default”.  W Polsce Teo Olter Quintet wydał ciekawą EPkę pt. - jest to skondensowana dawka pomysłowej, niebanalnej, jazzowej nuty z Polski. Jeśli lubicie piękne, bujające melodie albo jazzowe energetyczne poranne pobudzacze, to powinniście sięgnąć po ten materiał. Z kolei formacja Twoosty Mayones zaprasza nas na "Niezłe Bagno"- taki tytuł nosi ich album. Uwielbiam ich, ponieważ - podobnie jak ja - nie są do końca serio. Na przykład z okładki spoziera na nas wielka gniewna żaba, a płytę zaczyna wywołanie przez Ziemię tajemnicznego kapitana Harrisona Fokusa. Czytamy w opisie: "Płyta jest kontynuacją historii rozpoczętej w 2123 roku, kiedy to kapitan Harrison Focus w wyniku awaryjnego lądowania swojej rakiety trafia na nieznaną planetę Carmin. Opowieść ta została opisana i wydana przez U Know Me Records i w ten sposób (wszech)świat dowiedział się o Twoostym Mayonezie. Ich najnowszy album to opowieść o tym co dzieje się na powierzchni tajemniczej planety Carmin. Tym razem głównym bohaterem płyty jest Triceradiplodocus." Genialne! Zapraszam. Poniżej playlisty styczniowe. jazzda po płytach styczeń 2025 KLIKNIJ W MÓJ MELONIK PONIŻEJ

  • informacje ukryte petrosa klampanisa

    Petros Klampanis , grecki basista nagrał album "Latent info". Dobrzy ludzie, jakiż pełen przestrzeni jest to album, ile na nim nie przekombinowanych melodii, ile szczerości, prostolinijności, pogodnych temp. Wypełniony jest spokojnym, europejskim jazzem, a Klampanis doskonale wie, jak obudować muzyczną stratosferę utworu instrumentami, w tym ciszą. Zaczyna się niewinnym głosem dziecka. Bo lider to "to muzyk, który zawsze mówił prosto z serca” (DOWNBEAT). Wsłuchajcie się w bijące serce tria Kristjan Randalu - fortepian Petros Klampanis - bas, elektronika Ziv Ravitz - perkusja. Fot. Mikołaj Zacharow Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!

  • "Pory..." - Świetny album Komosińskiego i Mazzolla

    Jest kilka obiektywnych powodów, dla których warto mieć w płytotece  “Pory…” i chciałbym kilka z nich wam podać, zanim ją kupicie. A że kupicie, to nie mam wątpliwości. Jeśli istniałby jakiś ranking niezależności w muzyce, album panów Piotra Komosińskiego i Jerzego Mazzolla byłby na jego szczycie. Jest to stuprocentowa wizja artystyczna, nie poddana marketingowej czy sprzedażowej wyżymaczce - co w dzisiejszych czasach oznacza materiał na wagę złota.  Ale takie płyty powstają, z tą różnicą, że obaj panowie, dzięki swojemu bogatemu muzycznemu doświadczeniu wiedzą, że płyta musi znaleźć słuchacza (a nie odwrotnie), toteż drugim powodem jest efekt tych doświadczeń, czyli muzyka. Nie ma więc mowy o jakimkolwiek awangardowym eksperymencie, z którym w Polsce kojarzy się związek frazeologiczny “muzyka niezależna”. Nie. Jest wprost odwrotnie. Jeśli muzyka miałaby być króciutką wizytówką obu artystów, to trzeba by napisać, że podczas nagrywania “Pór…” porywczy i barwny Mazzoll spotkał, spokojnego i nieporuszonego jak opoka Komosińskiego (nomen omen - Piotr  pochodzi od słowa πέτρα, petra – „skała”, więc pasuje jak ulał).  Piotr Komosiński Jerzy Mazzoll Fot. P. Komosińskiego - Roberto Rybak, Foto J. Mazzolla - Grzegorz Kazuro Mam jednak pełną świadomość, że ten spokój wynika po części z założonej struktury utworów: tworzony przez Komosińskiego basowy, twardy fundament pozostawia wiele przestrzeni dla klarnetów Mazzolla, a ten ostatni wspaniale wypełnia ją improwizacją wędrując bardzo często pod dźwiękowe nieboskłony, za co wszak wszyscy pana Jerzego wielbimy. Zatem najkrócej mówiąc: puls Komosińskiego daje życie kolorującemu wszystko Mazzollowi. Efekt muzyczny jest powalający. Powód trzeci: obaj panowie zwracają albumem uwagę, że świat pędzi, goni, szaleje przez co nam, nieświadomym i bezwolnym uczestnikom pędu, nie pozwala w pełni cieszyć się samym sobą, czyli rzeczywistością i życiem. Komosiński i Mazzoll są jak sygnał ostrzegawczy, hamulec i drogowskaz w jednym. Ich muzyczny świat zmusza do zwolnienia. Dominuje tempo spokojne, spacerowe, a zagrywki klarnetu nie uciekają w nieokiełznany szał, przypominają miejscami chasydzkie niguny i to te raczej radujące się z szabasu z wolna z namysłem.  Jest tego przyczyna, i moim zdaniem jest to powód czwarty, dla którego warto “Pory…” mieć w płytotece. Muzycy bowiem zdecydowali się tworzyć jeden utwór na miesiąc, bez pośpiechu, uczciwie wobec słuchacza kondensując kumulujące się w nich emocje, chcąc jak najszczerzej zobrazować dźwiękiem kolejne pory roku oraz wezwać odbiorców, aby zwolnili, zatrzymali się i wraz z nimi wsłuchali w naturalne, niespieszne tętno czasu, zgodne z odwiecznym kalendarzem. I to jest sedno płyty, jej rdzeń. Wyszło doskonale. Po prostu czuje się artystyczne tętno tej płyty, dojrzałość obu muzyków, w której nie ma ani grama nonszalancji - oni, chyba ostatni idealiści, traktują ten temat śmiertelnie poważnie. Nie dostajecie więc do ręki produktu. Dostajecie przewodnik, dostajecie muzycznego kumpla i nauczyciela. Spójrzcie teraz na pomysł tej płyty. Ja się pytam: kogo stać na taki tryb pracy artystycznej?! Oni ja nagrywali przez 13 miesięcy, aby “odpowiedni dać rzeczy dźwięk” - parafrazując mistrza! Każdy utwór na płycie – to jeden miesiąc. Uwaga. To nie jest przenośnia - te kawałki tak powstawały. Przez miesiąc, w każdym z poszczególnych miesięcy. Artyści tworzyli je zostawiając sobie maksimum dowolności. Nie dogadywali szczegółów, nie dopinali wszystkiego na ostatni guzik. Wręcz przeciwnie. Tak rodził się każdy utwór. Towarzyszy im elektroniczne tło, czasem fortepian Franciszka Komosińskiego, syna pomysłodawcy płyty, gdzieniegdzie brzęka kalimba, gości też altówka i wibrafon. Piotr Komosiński fot. Krzysztof Gałązka Zmierzamy do powodu kolejnego, już wcześniej anonsowanego: to wszystko powyższe jest możliwe, bo mamy do czynienia z naprawdę doświadczonymi muzykami. Piotr Komosiński to tworzący od 30 lat basista, kompozytor, producent. Nagrał wiele płyt autorskich oraz mnóstwo takich, w których pojawił się gościnnie. Współtworzył takie grupy jak Potty Umbrella, Hotel Kosmos, Ex Usu, Indivi-Duo, Die Perspektive, POLA. Słuchając dziś spokojnego basu Piotra Komosińskiego wprost trudno uwierzyć w to, że jako basista Potty Umbrella szalał na kanadyjskich scenach na trasie koncertowej z NoMeansNo - dla mnie absolutnie najważniejszym, jednym z najgłośniejszych i najinteligentniejszych grup sceny niezależnej lat 90. ubiegłego wieku. A Jerzy Mazzoll? Toż to ikona niezależnego grania , klarnecista i improwizator, niespokojny duch,. wirtuoz gry na klarnecie basowym, awangardowy eksperymentator łączący gatunki: jazz, rock i muzykę improwizowaną! "Kultura", "Miłość" (gdzie współpracował m.in . z Lesterem Bowie) i "Arhythmic Perfection", “NRD” czy “Kury“ - to współtworzone przez niego zespoły. i to nie wszystkie. “Pory…” są tak genialne, bo doświadczenia obu artystów doskonale się uzupełniają. Jest jeszcze powód pozamuzyczny. Płyta zawiera książeczkę. W niej obejrzycie zaś przepiękne, artystyczne fotografie natury, których autorem jest Piotr Komosiński. Pan Piotr jest zawodowcem, fotografikiem - artystą, współtworzy artystyczną grupę B1 Photography. W książeczce każdy miesiąc ma “swoje” zdjęcie.  Tego nie da żaden striming. I powód ostatni i uprzedzam, że wcale nie chodzi w nim o to, że Panowie mi płacą za promocję. BO NIE PŁACĄ. “Pory…” to moim zdaniem po prostu… piękny muzycznie album, oczywiście biorąc pod uwagę instrumentarium do tego użyte oraz gatunek, z którego płyta wyrasta. Jak dla mnie pierwszy w tym roku kandydat do płyty roku. Fot. Mikołaj Zacharow Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo! DZIEKI!!!

  • João Lencastre to piguła jazzowej radości

    João Lencastre “Free Celebration” Ten facet grał już wszystko, każdy rodzaj muzyki. Walił w bęben w zespołach punkowych, popowych, etnicznych i folklorystycznych. Dudnił thrash i death metal, free i niefri jazz. Wszystko bębnił. Od 13 roku życia wybębnił sobie konsekwentnie miejsce wśród najlepszych bębniarzy globu - a bez urazy - młodzieniaszkiem bębniącym to już nie jest. Ergo: mamy do czynienia z zasłużonym portugalskim księciem dwóch pałeczek i werbla, który tarabani od 20 lat. Płyta, którą ledwo zauważyłem w tym oceanie muzyki, którym jest obecny przemysł wytwórczy muzyki improwizowanej, a zatem płyta omawiana jest wielce wyjątkowa w dorobku artysty. Zazwyczaj bowiem gra własne oraz kolektywnie improwizowane czyli wymyślone na poczekaniu utwory. Na “Free Celebration” w zasadzie zaś nie ma jego kawałków. A co jest? Same kawery. Czyichże utworów tu nie ma? Owoż nie ma pieśni wielu jazzmanów, ale za to są genialne, free jazzowe interpretacje Herbiego Nicholsa, Ornette Colemana oraz Theloniousa Monka. Ktoś powie: a zatem facet się skończył, bo granie klasyki to cecha słabych i zgranych. A ja mu odpowiem wtedy: gówno prawda i każę mu zejść z mych modrych oczu. Tymczasem wracając do płyty: duch swobodnego grania uniesie się nad wami od razu, od wciśnięcia czy tapnięcia play. Poczujecie jego niespokojną obecność natychmiast, lecz nie lękajcie się. Może sprawia to repertuar,  składający się na takie swoiste “the best of”, może jednak prozaiczna dla muzyków, a nieosiągalna dla takich jak ja żuczków radość ze współtworzenia na żywo płynnych i zmieniających się struktur brzmieniowych, nad którymi muzyk ma władzę - niemniej to coś sprawiło, że jest to jeden z najlepszych albumów ubiegłego roku.  Słuchanie wariacji na temat znanych i wytartych jak stare jeansy kawałków, uciekanie we free jazz przed pogonią swingujących schlagwortów, wodotryski poszczególnych muzyków - na “Free Celebration” jest wszystko i do tego dwa razy więcej. W ornettowym “Giggin” muzycy jakby robili sobie jaja ze słuchacza - wiszą na swingu, kroczą jego rytmem, ale z drugiej strony opływają ten rytm tak, że pan Stańko mógłby nawet pokiwać z uznaniem głową. A nuże posłuchajcie “Congenially”! To jest wszakoż podróż w czasie. A tymczasem to nie kawer. Zaczyna się swingiem, kończy zaś kompletnie, absurdalnym jazzowym szaleństwem bez struktury, lotem w dół z niewyobrażalnym przyspieszeniem. Genialne. “Free Celebration” jest taką pigułą jazzowej radości jakiej dawno nie słuchałem. Nie wahajcie się by jej zażyć. Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!

  • Ambroży Jeremiasz i Jędruś grają jazz

    Niezły początek roku! Poczytajcie o płytach trzech wykonawców: Jeremy Pelt Andrés Vial Percussion Ensemble Ambrose Akinmusire (Uwaga: kolejne płyty są pod wtyczkami z muzyką) Jeremy Pelt "WOVEN" Highnote Co tam nowego utkał Jeremy Pelt ? Płytę rozpoczynają moje dwa ulubione instrumenty: trąbka i wibrafon. Ale to dopiero jest prolog. Pelt bardzo nieśmiało zaprasza w swoje progi. Gra spokojnie, moduluje dźwięk, nieznacznie gniecie go elektroniką, a tym czasie wibrafon wali swoje pędzące ostinato. A, ja zza węgła potem wchodzi… zmodulowany elektronicznie głos, więc na kilka chwil robi się nieco glam disco toteż szukałem wzrokiem wielkiej szklanej kuli u powały mej wyobraźni, alem powały nie dostrzegł, bo wyobraźnię mam tak duże jak ego, zaś ego moje jest w zasadzie bez granic. Kolejny utwór „Rhapsody” tak ładnie się rozwija niczym krokus na śniegu, kolejno pojawiają się kolejne głosy, po chwili jest już wibrafon, aż dogania go gitara - w końcu bum, bęc! Są wszyscy członkowie trupy Jeremy Pelta. I wtedy zaczyna się jazz jaki kocham. Taki z ostrym rytmem, od razu stawiający kroki zamaszyste, w pełnym garniturze, po Marszałkowskiej, dla szpanu i poklasku! Oj, bardzo elegancka, bardzo nowojorska jest ta najnowsza płyta Jeremiego Pelta. Wystarczy spojrzeć na okładkę, z której w dal spogląda lider - hipster, wyglądający prawie jak onegdaj Monk. W sumie to dopiero w trzecim utworze z płyty, „Afrofuturism”, zaczyna się Pelt w stylu, jaki znam i uwielbiam, boć to niemal geniusz, człowiek osadzony jak linia Gustawa w jazzowej tradycji, trębacz, nie umykający przed elektroniką kompozytor, no i producent pełną gębą. Jego muzyka kojarzy mi się z najczęściej przywoływanymi czasami jazzu z lat 60. choć to Pelt tworzy po swojemu. Jednak oto dowód: „13/14” - kawałek, który mógłby być ścieżką dźwiękową do dokumentalnego filmu o bebopie – wibrafon Jelena Bakera czyni tu wprost cuda i wraz genialnie prowadzoną perkusją tworzą szerokie pole dla lidera, który dzięki tym dwóm kompanom może sobie wejść w utwór z z impetem, jak Lemoniadowy Joe przez wahadłowe drzwi do saloonu na czeskim Dzikim Zachodzie. Z kolei tenże perkusista, a jest nim niezwykle utalentowany Jared Spears   pokazuje za chwil kilka wielką klasę w utworze „Dreamcatcher – jest to moim zdaniem najciekawsza kompozycja na tym albumie. Dużo w niej przestrzeni i ładnie topi się w jej tle elektronika. Świat modulowanej trąbki, ambientjazzowych klimatów, gitary grającej jak zacięta płyta oraz elektroniki wkręcającej się w mózg jest w pełni obecny w ponad 9-minutowej, świetnej kompozycji „Invention #2 / Black Conscience”. Jelen Baker pokazał na wielu płytach co potrafi, a najsilniej chyba na własnej pod tytułem „Be still” z 2023. Z kolei puls Jareda Spearsa bliski jest estetyce progrockowej, gra z rozmachem, nie daje wytchnienia. Ci dwaj muzycy, plus rzecz jasna lider - to najmocniejsze atuty tej eleganckiej płyty. Czas na anegdotkę końcową z życia trębacza. Ludzie nie lubią przypadków i przypadkowości. Wolą mieć wszystko symetrycznie poukładane i poplanowane. Jeremy Pelt jest tymczasem najlepszym dowodem na to, że przypadek może sprawić całemu światu radość. Oto ongiś uczeń liceum Pelt, młody człowiek z doskonałą frekwencją nie przyszedł do szkoły tylko tego jedynego dnia, kiedy uczniowie wybierali instrumenty, na których będą się uczyć grać. I Peltowi, w dniu kolejnym, zostały do wyboru tylko trąbka i klarnet. To ważny moment. Oddajmy mu głos. Jeremiasz Pelt wspomina: „ Wszedłem do sali. Popatrzyłem na trąbkę. Miała trzy klawisze. Spojrzałem na klarnet. On miał za to bardzo dużo klawiszy. Pomyślałem „Nie będę na tym grał, wezmę trąbkę...”. Panie i Panowie, oraz jaśniepańskie osoby niebinarne: oto wspaniały trębacz z przypadku z ostatnią płytą pt. „Woven”.   HOP DO NASTEPNEJ RECENZJI W TEKSĆIE Andrés Vial Percussion Ensemble "SPIRIT TAKES FORM" Choć Kanadyjczyk o niekanadyjskim nazwisku Andrés Vial jest multinstrumentalistą, na tej płycie gra jedynie na fortepianie. Ale za to jak! Albo tworzy gęstą otulinę dla reszty ("City of Saints"), albo buduje melodyczny temat zostawiając miejsce na popis innym, np. niesamowitemu Jo Chambersowi na wibrafonie, albo pogania cały zespół w szybciutkim, lecz wcale niekrótkim "Dance Kobina". Fajnie też komponuje. Dajmy na to "Cascadas" jest czytelnym tabloidem jazzowym, a główny temat aż prosi się o właśnie taki, a nie inny tytuł. Melodyjnym "Concentric" Vial zerka z kolei w kierunku jazzu europejskiego z domieszką modnego dekadę temu etno, choć wielu i dziś chciałoby popląsać jak przy chorobie świętego druida (ależ wiem, wiem, że ta choroba nazywała się inaczej). Utworek "Zal" czaruje słuchacza, a Vial ze swoimi kumplami wykraczają poza gatunek, gdyż w mojej ocenie "Zal" jest doskonałym tematem rockowym - tyle, że tutaj uparcie jest grany na jazzowy sposób, to właśnie on buja jednak najsilniej na całej płycie. Chciałbym posłuchać tego utworu w wykonaniu staruszków z Rolling Stones, a spośród słynnych jazzmanów w wykonaniu wielkiego Herbiego. bardzo dobra kompozycja! I to jest najlepszy moment, aby też pochwalić Viala za odwagę łączenia muzyki o jasnych jazzowych konotacjach z instrumentami spoza tej tradycji, albo wykorzystywanymi bardzo rzadko do jazzowego grania. Wprawdzie do dźwięku kalimby już chybażeśmy przywykli, ale do brzmienia balafonu, tamy czy dununu obsługiwanych na tej płycie wybitnie przez Mamadou Koita już raczej nie. I zaprawdę powiadam wam, jest to jeden z wielu powodów, aby w tym albumie się zasłuchać. Grupa muzyków występujących na sesjach do "Spirits takes form" jest duża, choć trzon oprócz wspomnianych Viala i Chambersa tworzą Ira Coleman na kontrabasie i Tommy Crane na perkusji. To słychać. Brzmienie jest dzięki temu szerokie, zamaszyste, a momentami niemal podniosłe. Vial skomponował utwory melodyjne z wyraźnie nakreśloną strukturą, z rzadka zbudowane na pełnej improwizacji. Tych jednak na koncertach zapewnie nie zabraknie, zwłaszcza, że kanadyjski lider jest doskonałym pianistą. Jest tylko jeden kłopot. Najwyraźniej jego zespół rzadko koncertuje poza Ameryką Północną. Nie pozostaje jednak mieć nadzieję i wracać jak najczęściej do tej bardzo ciekawej płyty. HOP DO TRZECIEJ RECENZJI W TEKŚCIE Ambrose Akinmusire "honey from a winter stone" Skoro styczeń nie obsyp ał nas śniegiem, więc przemysł muzyki jazzowej zasypał nas kolejnymi ciekawymi płytami. Jedną z nich nagrał ulubieniec krytyków oraz muzyków, facet o skomplikowanym imieniu i jeszcze bardziej pokręconym nazwisku: Ambrose Akinmusire. Wielkie peany napisano na jego temat. Amerykański trębacz, kompozytor, uznawany za jednego z najbardziej innowacyjnych muzyków jazzowych swojego pokolenia. Gość wyjątkowo fajnie umie łączyć w muzyce jazzową tradycję, elementy muzyki klasycznej, hip-hop i inne nowoczesne gatunki. Urodził się w Oakland w Kalifornii w 1982 roku. Już od najmłodszych lat wykazywał talent muzyczny. Swoją edukację rozpoczął na University of Southern California, a następnie kontynuował ją na Manhattan School of Music. Ma na koncie kilka albumów – jako się rzekło – podobających się i krytykom i publice. Trzykrotnie otarł się o Grammy, już witał się z gąską, ale ktoś tam mu zawsze tę nagrodę świsnął. Nie wiem czy Ambroży dba o nagrody. Kiedy słucham jego muzyki mam wrażenie, że nie. Ano właśnie. Gdy włączałem pierwszy raz „honey from a winter stone” spodziewałem się dłuuuugich wstępów, zagrywek jedynych w swoim rodzaju, rozwleczonych dźwięków i tych charakterystycznych dziwacznych smyczków, które grają pięknie sobie a muzom, co w jazzie wcale nie musi być wadą, a i są tacy, którzy wielce sobie takie granie chwalą, wśród nich i ja. I... To wszystko jest. Znów jest. Ambroży serwuje nam znów niełatwą pigułę. Ba! To jest mega pastylka! Paradoksalnie wcale nie ma tu żadnego jazgotu czy nad wyraz pokręconego udziwnionego eksperymentu. To przemyślany album muzyka, który (no właśnie, no właśnie) ma gdzieś co sądzi o nim taki koleś jak ja. Chociaż w sumie to też jest niejednoznaczne, bo słuchając ostatniej płyty mistera Aknimusire nie ma się wątpliwości, że facet gra tak, jak chce, bez względu na wszystkich i wszystko, a jednak diamentowo i perliście obce mu jest rzucanie słuchaczowi jakichkolwiek wyzwań. To nie jest płyta z grymasem nonszalancji: słuchajcie lub pocałujcie mnie w dupę.   Ta płyta jest raczej z zaproszeniem: dobry człowieku namawiam, posłuchaj uważnie, skup się, a jak cię wciągnie to szybciutko, jak kokaina. Ambroży diluje nam długi, ponad godzinny album, podzielony na pięć utworów. Już pierwszy pokazuje ciężar emocjonalny płyty - nosi tytuł “stłumiony krzyk” ale ten krzyk wcale stłumiony nie jest. To jest utwór wrzask - napięty jak struna jeszcze nie wytworzonego fortepianu Leszka Możdżera, płynący z wyrzutem w niebiosa. W innych utworach znów, jak na poprzednich albumach - pojawiają się długie rozdziały dla sekcji smyczkowej pięknie rozwijające się jak kwiaty o brzasku przy bezchmurnym niebie np. Owled. To muzyka kapryśna i wymagająca - zmuszająca do skupienia, zwolnienia rytmu życia, refleksji. Ostatni kawałek “s-/Kinfolks” trwa niemal pół godziny - wszakoż wiele świetnych ubiegłorocznych płyt zmieściło się w tym czasie w całości, a Ambroży serwuje nam oniryczny, nastrojowo dryfujący lot w nieznane ale to w sumie to ledwie jeden utwór. A jak gra na płycie Ambroży? Obłędnie. Nie stara się zapchać przestrzeni muzycznej trąbką, ponieważ potrafi dokładnie to, czego nie umieją inni i może jest tak, że tego czegoś nie da się nauczyć? Nie wiem. Nie gram na trąbce. Ale wiem, że kiedy Ambroży na płycie “”honey from a winter stone” za każdym przystawiał do ust trąbkę wiedział dokładnie co i jak chce zagrać i zagarniał moją uwagę w stu procentach. Genialna płyta. Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!

  • Koncertowa Jazzda Jachna/Mazurkiewicz/Buhl

    Pamiętacie “Solaris” Stanisława Lema? Głównym bohaterem jest tam ocean na pewnej odległej planecie - żywy, jak się okazało wielce rozumny, nieskończony, bezszktałtny i bezforemny organizm, który pierwotnie bada grupa astronautów - naukowców, lecz z czasem, z każdą kolejną stroną powieści, okazuje się, że to raczej oni są obiektem badań tegoż. Dokładnie taka jest fenomenalna muzyka mojego ulubionego tria Jachna/Mazurkiewicz/Buhl, konsekwentnie eksploatującego najciekawszy według mnie obszar jazzu, nieszczęśliwie dość nazywany free. Muzyka, którą po raz trzeci w życiu mogłem usłyszeć na żywo, tym razem w klubie “Ignorantka” w Łodzi, który choć zorganizował 400 koncertów jazzowych za pięć miesięcy kończy działalność - ale to zupełnie inna opowieść, do której m.in . sam się przyłożyłem, nie odwiedzając tego miejsca - ze wstydem muszę to przyznać. Od lewej Jacek Mazurkiewicz, Wojciech Jachna, Jacek Buhl, Andrzej Andrzejewski, Robert Kozubal Jazzda.net Osobiście i subiektywnie dla mnie było to wielkie wydarzenie. Jak wielkie? Posłużę się porównaniem mam nadzieję wystarczająco obrazowym dla większości: gdybym więc miał do wyboru koncert U2, Metallicy, Muse czy tam Colplaya razem wziętych i grających dla mnie i tylko dla mnie versus koncert tria Jachna/Mazurkiewicz/Buhl spędzony w maleńkiej, zatłoczonej sali, z podkurczonymi nogami, na twardym krzesełku lub stojąc w ścisku - bez wahania wybrałbym ten drugi. Dlaczego? W największym skrócie: muzyczny świat tych trzech muzyków rezonuje ze mną w 100 procentach. Podziwiam ich, gdy grają razem i osobno oraz w niezliczonych formacjach. Tylko siwy włos i kindersztuba dzieli mnie ogłoszenia się ich psychofanem. Jak widzicie nie silę się nawet na recenzencki obiektywizm. Trio po raz koleiny zaprosiło łódzkich słuchaczy w podróż - i jest to słowo - klucz do mojej adoracji tych muzyków. Ich koncert to bowiem zawsze żyjąca, pulsująca, powstająca “tu i teraz”, tworząca się “in statu nascendi”, na oczach uczestników koncertu muzyka: z umowną strukturą, jedynie z fundamentem, na którym muzycy wspólnie i osobno stawiają swoje dźwiękowe budowle. A jakie one są te budowle? Uciekają przed szyldami. Niektóre wciągają rytmicznymi, dynamicznymi zagrywkami, inne zaś wirują powoli jak dym z papierosa w niewietrzonym pomieszczeniu. Wszystkie rodzą się i znikają na żywo. Jachna/Mazurkiewicz/Buhl koncert Igorantka Łodź 24.01.2025 fot. Robert Kozubal Nie da się niestety tego opisać w żaden sposób nie popadając w pustosłowie, ponieważ muzyka tria jest zawsze jedyna w swoim rodzaju, zawsze niepowtarzalna w sensie dosłownym - jest po prostu taka, a nie inna, jest taka właśnie zawsze tu i teraz i nigdy później nie zabrzmi tak samo. Proste? Nie dla tych, którzy przyzwyczajeni są do banalnej powtarzalności piosenkowej: zwrotka-refren-zwrotka. Za każdy razem widzowie i słuchacze idąc na koncert Jachna/Mazurkiewicz/Buhl  biorą udział w podniosłym akcie artystycznym, a nie kotlecie ogrywanym po to, aby pomruczeć pod nosem słowa refrenu. Wojciech Jachna na trąbce, która osnuwa wszystko i jest pierwszoplanowym instrumentem (oni zapewne z tym się nie zgodzą) wyczuwa pulsowanie sekcji w sposób wykraczający poza empiryczne rozumowanie, był więc raz subtelny, aby za chwilę, gdy trzeba, atakować mocno świat swymi dźwiękami. Jacek Buhl jest mistrzem minimalistycznego grania na perkusji i perkusjonaliach - znów wyprawiał swoje szaleństwa:  szurał, pukał, muskał talerze, gniótł tajemnicze artefakty - słowem kierował uwagę na rytm. Kontrabasista Jacek Mazurkiewicz raz rozpędzał, a raz hamował całą grupą - miałem wrażenie, że jest połączony niewidzialnymi nićmi z resztą kapeli i w subtelny sposób się z nimi komunikuje. On także włada elektronicznym tłem muzycznym tria - mamy więc do czynienia z kolejnym świetnym zespołem jazzowym, który ją wplótł w twórczość. A koncert? Genialny.  Odrealnił mnie do tego stopnia, że nie zauważyłem upływu czasu. Po prostu nie wiedziałem, jak i kiedy dobiliśmy do końca.  Zorientowałem się, gdy widzowie maleńkiej i wypełnionej nimi salki piwnicznej “Ignorantki” zmusili trio do bisu, choć jak słusznie podkreślił Wojciech Jachna - na koncertach improwizowanych bisów raczej się nie wykonuje. Ten ostatni, bardzo pasażujący, jesienny, muzycznie pływający, dość wolny utwór zadedykowali muzykowi Markowi Kądzieli. Koniec. Jak zawsze po ich koncercie czułem, jakbym nieźle “odleciał” mimo, że nic pod językiem poza suchością nie było, dobre kilkanaście minut minęło zanim się pozbierałem, bo musiałem wrócić “stamtąd”, gdzie mnie zawsze panowie zabierają. Dyskografia tria, choć stosunkowo krótka, jest niezwykle treściwa. Po debiutanckim albumie „Dźwięki ukryte” (Instant Classic, 2016) i „God's Body” (Audio Cave, 2018), zespół powrócił z nowym materiałem, którego kulminacją jest album „[…]” (Audio Cave, 2023). Ten ostatni krążek jest ich najbardziej dojrzałym i eksperymentalnym dziełem, mam wrażenie, że stanowi kwintesencję ich poszukiwań. Na wspaniałe brzmienie tria składają się dziesiątki, setki wątków. Spróbuję je opisać:  Po pierwsze duet Przed powstaniem tria Jachna/Mazurkiewicz/Buhl, Wojciech Jachna i Jacek Buhl tworzyli doskonały duet. Ta współpraca, zakorzeniona w bydgoskim środowisku artystycznym, eksplorowała szerokie spektrum brzmień,od improwizowanego jazzu po eksperymentalną elektronikę. Duet Jachna/Buhl wydał cztery utrzymane w tym samym eksperymentalnym tonie albumy, każdy z nich stanowiący odrębną opowieść: "Panjabu" (2009):  Debiutancki album duetu, wydany w 2009 roku, jest intrygującą mieszanką jazzowej improwizacji i etnicznych wpływów. Tytuł, nawiązujący do indyjskiego regionu Pendżab, sugeruje poszukiwania w obszarze muzyki świata, co słychać w specyficznej melodyce i rytmice utworów.  "Niedokończone książki" (2011): , to krok w stronę bardziej eksperymentalnych brzmień. Tytuł, jak i sama muzyka, sugerują fragmentaryczność i otwartą formę, charakterystyczną dla improwizacji. Album ten ukazuje ich rosnącą swobodę w operowaniu dźwiękiem i poszukiwanie nowych, nieoczywistych rozwiązań. "Atropina" (2013):  Jachna/Buhl eksplorowali mroczniejsze i psychodeliczne rejony dźwiękowe. Tytuł, nawiązujący do silnie działającej substancji, oddaje charakter muzyki, która jest intensywna, hipnotyczna i pełna napięcia.Panowie pokazali nieprawdopodobną wręcz zdolność do tworzenia gęstych, immersyjnych pejzaży dźwiękowych. Do duetu dołączył  Jacek Mazurkiewicz , którego droga muzyczna jest także frapująca. Powiada o sobie w jednym z wywiadów (strona Teatru Rozrywki ): „ Kontrabasista, kompozytor, dźwiękowy chuligan. (…) Inspirują mnie ludzie, sytuacje, miejsca, kolory, zapachy i inne rzeczy związane z moim życiem. Mnóstwo melodii i struktur muzycznych przechodzi w moim umyśle dość szybko... Niektóre utwory inspirowane są dźwiękami miasta; inne są związane z miejscami i ludźmi.” Gość grał i gra w dziesiątkach przeróżnych składów między innymi z saksofonistą Mikołajem Trzaską („Nightly Forester”, 2016) i trębaczem Tomaszem Dąbrowskim („Basement Music”, 2018), altowiolistą Patrykiem Zakrockim w Gabinecie Ucha Wewnętrznego czy legendą polskiej muzyki improwizowanej, trębaczem Andrzejem Przybielskim, saksofonistą Robem Brownem, wiolonczelistą Danielem Levinem, gitarzystą Normanem Westbergiem. Tworzy własne składy: 3FONIA, Modular String Trio. Jest tego całe mnóstwo! A wszakoż nie można pominąć drogi muzycznej Wojciecha Jachny, oto długie jak Wisła “kopiuj wklej” z jego strony internetowej: grał z Andrzejem Przybielskim, a także Grantem C. Westonem, DJ Strangefruitem, Irkiem Wojtczakiem, Braćmi Oleś, Dominikiem Strycharskim, Barbarą Drążkowską, Kubą Ziołkiem, Maciejem Stanieckim, Jacaszkiem, Markiem Kądzielą, Grzegorzem Nadolnym, Tomaszem Glazikiem, Rafałem Gorzyckim, Tomaszem Pawlickim, Rafałem Kołackim,Tomkiem Gadeckim, Marcinem Dymiterem, Anną Zielińską, Ksawerym Wójcińskim, Jackiem Mazurkiewiczem, Pawłem Szpurą, Arturem Maćkowiakiem, Rafałem Iwańskim,czy Zbigniewem Chojnackim. Większości z Was niewiele to mówi. Mnie zaś wystarczy, że współtworzył dwa projekty, które szczególnie mi się podobają: Contemporary Noise Sextet oraz Sundial!  Żeby wszystko jeszcze bardziej zagmatwać, na brzmienie tria składa się ogromne doświadczenie perkusisty Jacka Buhla . Swoją przygodę z muzyką rozpoczął w legendarnym, bydgoskim zespole Variete , gdzie jego partie dodawały utworom surowej energii i punkowego pazura.  Zatrzymajmy się na moment, bo łatwo bez refleksji przejść obok tej grupy - dziś nieco zapomnianej. Variete, w latach 80, na polskim rynku muzyki niezależnej był supernową, a eksplodował już w debiucie w 1984 roku na Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie zdobywając wyróżnienie. I znów musimy wcisnąć hamulec narracji. Przejść obok edycji Jarocina 1984 bez refleksji to tak, jakby wpaść do MoMa, zrobić tam siku w toalecie i wyjść. Jarocin 1984  był przełomowym momentem zarówno dla festiwalu, jak i dla wielu zespołów, które na nim wystąpiły. Jednym z nich była bez wątpienia Siekiera . Ich występ na Dużej Scenie był nie tylko punktem kulminacyjnym festiwalu, ale też wydarzeniem, które na zawsze zapisało się w historii polskiej muzyki.  Festiwal stał się areną dla zespołów grających muzykę inspirowaną takimi zespołami jak Joy Division, The Cure czy Bauhaus. Brzmienie tych zespołów było często chłodne, mroczne, a teksty często nasycone poetyckimi obrazami. W 1984 roku nastąpiła ponadto zmiana formuły festiwalu. Zaczęto kłaść większy nacisk na zespoły grające muzykę alternatywną, co przyczyniło się do popularyzacji nowych brzmień w Polsce. Na edycji 1984 estiwalu zadebiutowały zespoły, które później stały się legendami polskiej muzyki alternatywnej, w tym właśnie Variété.  Zatem Variete zdobywa wyróżnienie podczas stojącego na bardzo wysokim poziomie Festowalu w Jarocinie 84, rok później wyjeżdża z główną nagrodą, a będzie występować jeszcze w pięciu edycjach. Słowem Variété, które współtworzył Jacek Buhl,  to jedna z najbardziej kultowych polskich grup muzycznych, która w latach 80. zdefiniowała brzmienie polskiej nowej fali.  Później, w latach 80., Jacek Buhl związał się z nowatorską formacją Henryk Brodaty, której muzyka była śmiałym eksperymentem na pograniczu jazzu i rocka awangardowego. Mało się zachowało nagrań tego ansamblu, a szkoda. Największą sławę przyniosła mu jednak współpraca z bydgoskim klubem Mózg, gdzie wraz z innymi muzykami tworzył niezwykłe, improwizowane dźwiękowe pejzaże. To właśnie w Mózgu narodziły się liczne projekty, w których Buhl uczestniczył, takie jak Trytony, 4 Syfon, The Cyclist czy duet z Wojciechem Jachną. Obaj artyści mają szyld “artystów przed laty skupionych wokół klubu Mózg w Bydgoszczy”. I znów musimy zaciagnąć hamulec ręczny. Klika zdań rozwinięcia czym był i jest KLUB MÓZG Klub Mózgm - bydgoska świątynia improwizacji i eksperymentu, miejsce, gdzie jazz spotyka się z awangardą. Od momentu powstania w 1994 roku, klub stał się nie tylko miejscem koncertów, ale i inkubatorem nowych pomysłów, platformą wymiany artystycznych inspiracji oraz swoistą kuźnią talentów. Yass i nie tylko Mózg, kojarzony przede wszystkim z yassowym nurtem. To tu swoje pierwsze kroki stawiały legendy polskiego yassu, takie jak Miłość, czy grupy związane ze środowiskiem Świetlicy Artystycznej "Trytony". Jednakże klub nie ograniczał się do jednego nurtu. Na jego scenie gościły również zespoły grające jazz tradycyjny, free jazz, rock progresywny, a nawet muzykę elektroniczną. Środowisko i wspólnota Klub Mózg to nie tylko miejsce koncertów, ale także swoista wspólnota artystów, miłośników muzyki i otwartych umysłów. To tutaj muzycy, malarze, poeci i inni twórcy spotykali się, by dzielić się swoimi pasjami i tworzyć nowe projekty. Środowisko klubu było niezwykle twórcze i inspirujące, co owocowało licznymi kolaboracjami i eksperymentami. Wpływ na polską scenę muzyczną Mózg odegrał kluczową rolę w kształtowaniu polskiej sceny muzycznej. To właśnie tutaj narodziły się liczne projekty muzyczne, które zyskały uznanie nie tylko w kraju, ale i za granicą. Klub był również miejscem, gdzie debiutowali młodzi, utalentowani muzycy, którzy później stawali się ważnymi postaciami polskiej sceny. Dziedzictwo Choć z biegiem czasu klub przeszedł kilka metamorfoz, jego duch wciąż żyje. Mózg pozostaje ważnym punktem na mapie polskiej kultury, a jego działalność ma trwały wpływ na rozwój polskiej muzyki improwizowanej. To miejsce, gdzie tradycja spotyka się z nowoczesnością, a sztuka jest nieustannym poszukiwaniem nowych form wyrazu. Mózg to wręcz instytucja kultury, która przez lata kształtowała polską scenę muzyczną, promując eksperyment, innowacyjność i otwartość na nowe dźwięki. Jego wpływ na rozwój muzyki improwizowanej w Polsce jest nieoceniony. Wracajmy do tria Jachna/Mazurkiewicz/Buhl. Wszystkie powyższe doświadczenia, zdobyte podczas różnorakich koncertów, sesji i nagrań, zbiegają się na stworzenie tak spójnego i interesującego projektu, jakim jest to trio. Muzykom udało się bez patosu postawić muzykę na piedestale, wysunąć ją na plan pierwszy. Wbrew pozorom nie jest to bzdura. Grupa nie musi zajmować się takimi błahostkami jak image, wizerunek. Ci ludzie wchodzą na scenę i grają doskonale materiał, którzy tworzą na żywo. Jedyny znak pozamuzyczny rozpoznawczy to chyba bejsbolówki pana Jachny. Charakter ich muzyki fajnie spuentował on sam: „Dzięki temu, że każdy z nas wnosi swój indywidualny sposób myślenia, nasza muzyka jest ciekawsza – także dla nas samych.”

  • Jazzda z 2024

    Nowy Rok w pełni, a ja wciąż potykam się o płyty z 2024 roku, które są tak ciekawe, tak dobre, tak świeże, tak innowacyjne brzemieniowo lub wprost przeciwnie, gdyż odwołują się bez wstydu do obranego za cel okresu muzycznego sprzed lat, że szkoda byłoby ich zupełnie nie zauważyć i nie odnotować. Mam dla Was kilka naprawdę niezłych propozycji. Postaram się je opisać rach-ciach, skrótowo. Ill Considered to brytyjskie trio instrumentalne, grające energiczny, improwizowany jazz, z elementami rocka, punku i muzyki etnicznej. Pochodzą z Londynu i są znani ze swoich szalonych występów na żywo oraz płodnej działalności studyjnej. Na początku grudnia 2024 grupa wydała na świat kolejny album pt. UnEvensong. Evensong to anglikańskie nabożeństwo kościelne tradycyjnie odprawiane o zachodzie słońca, skupiające się na śpiewaniu psalmów i innych biblijnych pieśni. Czy płyta ma coś z tym wspólnego? Odpowiedź brzmi: NIC. Czy można wyważyć z impetem otwarte drzwi? Ta grupa udowadnia, że tak. Ill Considered wywala je razem z futryną – od początku do końca tego szybkiego, energetycznego albumu gołym okiem dostrzec można tu inklinację jazzowego Londynu, nad płytą unosi duch zwariowanego i powichrowanego klubowego grania, które nie ucieka od melodyjnych fraz, nasiąknęło multikulti, cieszy się więc i chętnie sięga po z hindusko – arabskie naleciałości i wykorzystuje je w zagrywkach. Saksofon żyje tu petardzie, przechadza się po pięciolinii z rozmachem, jak Karol Scheibler po swojej fabryce. Sekcja również nie pozwala słuchaczowi się nudzić: perkusista nie szczędzi siebie i zestawu - posłuchajcie go w utworze „Simply having a wonderful christmas time” , albo we „Frosty the  Snowman” . Bas na całej płycie raczej pulsuje bez przerw, bez końca – tak właśnie bije serce europejskiej stolicy jazzu. "UnEvensong" to płyta szybka, płyta mocna, płyta głośna, płyta bezkompromisowa, która spodoba się fanom początków The Comet Is Coming. Posłuchajcie jej! Z kolei w listopadzie 2024 świat ujrzał nowy album niespokojnych Wikingów z Islandii, czwórki muzyków spod szyldu ADHD . Jeśli jest ktoś, kto nie wie, co kryje się pod tym skrótem to wyjaśniam: ADHD to zespół nadpobliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ang. Attention Deficit Hyperactivity Disorder ), zaburzenie neurorozwojowe, które charakteryzuje się trzema głównymi objawami: zaburzenia uwagi (nieuwaga), nadpobudliwość (hiperaktywność) oraz impulsywność. Album ADHD nosi nazwę „9” – i jest to czytelna wskazówka, że nie masz, drogi czytelniku-słuchaczu, do czynienia z młokosami z muzyczną kaszką pod nosem, ale dojrzałymi muzykami – albowiem ta cyferka oznacza numer ich kolejnego albumu. „9” ukontentuje osoby, szukające w jazzie nowych rozwiązań – takich, które nie są jego głównym nurtem, a w dodatku czerpią garściami z innych gatunków: rocka, punka, popu czy muzyki elektronicznej. Do tego muzycy islandzcy bardzo lubią melodyjne tematy - takie fajne, dające się ponucić pod prysznicem zagrywki – płyta "9" skrzy od nich niczym islandzki lodowiec lub woda z geotermalnego gejzera. Zacytujmy co panowie mówią o swojej płycie, bo to urocze: „Kiedy klawiszowiec THÓMAS JÓNSSON, gitarzysta i basista ÓMAR GUÐJÓNSSON, saksofonista ÓSKAR GUÐJÓNSSON i perkusista MAGNÚS TRYGVASON ELIASSEN są na scenie, zwykły śmiertelnik z Europy Środkowej dowiaduje się, jak mieszkańcy wysp na północy Europy byli w stanie przetrwać długie i mroźne zimy na przestrzeni wieków. - Oni po prostu wytwarzają energię z samych siebie. Ten nieokiełznany strumień ludzkich wibracji, który przekracza wszelkie granice gatunkowe i fascynuje fanów jazzu tak samo jak fanów rocka i raverów, podąża za najstarszym ludzkim pragnieniem, którego niewerbalny impuls jest starszy niż jakikolwiek język.” Muzycznie wyzwala się różnorako: raz jest mega szybko z saksofonem w roli głównej, a za chwilę nostalgicznie, a środek ciężkości przesuwa się na gitarę, która gra zawodząc i przeciągając dźwięki techniką slide. Pod tym względem popisowo piękny jest np. utwór „Ása”. Ponadto, ze względu na instrumentarium, trochę chcąc nie chcąc, słuchając ADHD wracałem oczami wyobraźni do westernów Sergio Leone, bowiem Wikingowie sięgnęli po charakterystyczny dla Morriconiego dźwięk syntezatora – zresztą sami sobie włączcie utwór „Langanes”, to zobaczycie o co chodzi. Płyta „9” nie ściga się po złotą patelnię jazzu, nie chwali się silnikiem McLarena. Gra świetny, miły dla ucha post – jazz, który ma także trafić do tych z Państwa, którzy niezbyt lubią ten gatunek, ale chcieliby go polubić bardzo. Czas najwyższy zrobić to z płytą „9” zespołu ADHD z Islandii. Teraz coś z mojego ukochanego spirytual jazzu. Grupa z brytyjskiego Leeds o uroczej nazwie charakteryzującej 99 populacji świata, w tym mnie, czyli "Work Money Death".  Z miejsca objaśniam: Work, Money Death to zespół, który wspierał Tony'ego Burkilla na jego debiutanckim albumie z 2017 roku dla ATA Records. Złożony z członków "TheSorcerers", "The Lewis Express" oraz zespołu Nata Birchalla. Jak sami napisali celem WMD „ jest tworzenie długich, improwizowanych utworów inspirowanych twórczością Pharoah Sandersa i Alice Coltrane” I wiecie co? Jak obiecują tak robią. Jeśli lubiliście Pharoaha, to zakochacie się w ich ostatniej płycie pt. „People of the Fast Flowing River”. Mnie się strasznie podoba ów koncept zespołu – w szalonym, zwariowanym, hiperkapitalistycznym, zindywidualizowanym świecie, gdzie większość ludzi przyjmuje schronienie w swoim dobytku, kilku gości żyje, jak garstka muzycznych banitów na marginesie cywilizacji pędu i popędu, więc w studio spotykają się, by grać rozmodlone, ekstatyczne, oparte na repetycjach, osnute dźwiękami dalekiego wschodu duszne melodie. Na płycie są zaledwie 4 utwory. Każdy oscyluje koło 10 minut – nikt, nigdy tego nie puści w żadnym radio. Tu aż zatyka uszy od kadzidlanych, powolnych rytmów, tutaj w niebo strzelają nieskończenie długaśne solówki saksofonu, który przez całą płytę krzyczy, wrzeszczy, skowyczy. Namawiam: zostańcie ludźmi szybko płynącej rzeki! Na koniec coś swingującego, eleganckiego i koniecznie w marynarce. Na tej płycie jest już spokojnie, pieśni są mocno osadzone w głównym nurcie jazzu, przez każdą milisekundę muzyki nie mamy żadnej wątpliwości to jazz. Po prostu jazz. Znajdziecie tutaj wspaniałe zagrywki fletu, sekcję spajającą to wszystko jak się należy, ale bez szaleństw: królują szmery, stuki, puki. Fortepian zaś co rusz zaprasza melodyjnie do tańca, do bujania bioderkami. Ta muzyka nigdzie się nie spieszy, nigdzie nas nie popędza. To wspaniała pochwała wtórności i odtwórczości, które – o nie, nie moi drodzy – nie są tu przyganą. W tej muzyce jest bowiem całe dobro zaklęte w nuty przez wielu pokoleń muzyków jazzowych, to jest wielki ukłon w ich stronę, w kierunku ich dorobku. O czym mowa? O świetnie wydanej płycie kwintetu Alana Balcerowskiego o tytule (nomen omen) „Looking Ahead”. Jest to rzut oka za siebie – taka esencja jazzu. Zagrana tysiące, miliony razy wciąż zachwyca i potrafi być piękna. Jak ta płyta. Jeśli tęsknisz za jazzem z lat 50. i 60, jeszcze nie pokręconym w poszukiwaniu rozwiązań harmonicznych i brzmieniowych, za jazzem melodyjnym, swingującym to „Looking Ahead” jest dla Ciebie .

  • Jazzda z Grossmann, Ibarrą, Krollem i Wiadernym

    Kroll z Wiadernym spotkali się przypadkiem, po upływie dziesiątek lat od obowiązkowej w tamtych czasach, dwuletniej zasadniczej służby wojskowej, która na życiowe mgnienie oka złączyła ich ze sobą. Wpadli na siebie na głównej ulicy miasta, wpadłszy zaś najpierw ledwie się poznali, a po niezgrabnej wymianie zdań, wymieniwszy się numerami swoich tanich smartfonów podarowanych im na urodziny przez najbliższych, poszli dalej ku swoim żywotom. NIE CHCESZ CZYTAĆ HISTORII, TYLKO OD RAZU RECENZJĘ? SKROLUJ DO KAPELUSZA Obaj nie wierzyli, że nastąpi jakikolwiek ciąg dalszy ich wątłej było nie było i niemal zapomnianej znajomości, mimo ponownego zderzenia w galaktyce życia. Jednak obaj, ku swojemu zawstydzonemu zdziwieniu, przez kilka następnych dni nader chętnie wracali pamięcią zarówno do przypadkowego spotkania, a co gorsza do wspólnych wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat, tego sensacyjnego i dziwacznego epizodu, który napisało życie tak zawile, że na moment, jedną noc i dzień przypominał scenariusz kasowego filmu. Wydarzeń, które dla Krolla były upadkiem, a dla Wiadernego szczytem.  Wprawdzie śnieg życia przysypał emocje towarzyszące przywoływanym zdarzeniom, ale spotkanie je wydobyło i ożywiło. Jeszcze nie poczuli siły tych zapomnianych już przecież uczuć, tak jak z początku nie widzi się tajemniczej  skrzyni, na którą natrafia się przypadkiem podczas kopania w ziemi. Jednak, gdy łopata o nią stuknie, wyobraźnia zaczyna puszczać w głowie filmy, najczęściej o chciwości. Przypadkowe skrzyżowanie ich trajektorii na głównej arterii miasta, było więc jak szarpnięcie za wystającą z ziemi rączkę skrzyni, ono naruszyło ledwie strukturę ziemi – ale już wiedzieli, że chcą za nią szarpnąć, dowiedzieć się, co przyniesie ich spotkanie. Kroll zadzwonił do Wiadernego po kilku tygodniach zwłoki, gdy w zasadzie obaj stracili płytką nadzieję, że do niego kiedykolwiek dojdzie, pomimo tożsamych wspomnień pchających się do łbów każdego dnia przy goleniu i wywołujących mimowolne, wstydliwe uśmiechy. Podczas połączenia znów gadali ze sobą niezgrabnie, z uskokami i przerwami, naturalnie łamiąc zasady potoczystej mowy, za to wzmacniając siłę wypowiedzi łagodnymi, przymiotnikowymi przekleństwami. Wyznaczyli sobie termin spotkania w knajpie w centrum, trochę obawiając się wysokości rachunku, a trochę o brak odpowiedniej garderoby. Juan Ibarra "La Casa" To była czas, gdy na rynek weszła płyta Juana Ibarry “La casa”. Ani Kroll, ani Wiaderny nic o niej nie wiedzieli, a szkoda, bo muzyka ma moc odmieniania ludziom życia - o ile artystę niesie tajemnicza energia, która jest splotem jego umiejętności technicznych, duchowej wędrówki, jaką podąża, odwagi stawania szczerze przed ludźmi, szczypty arogancji, egocentryzmu i wiary, że to co robi może odmienić czyjeś życie. Juan Ibarra pewnie nie miał ambicji dokonywania rewolucji w życiu słuchaczy, a jednak jego “Dom” (to właśnie oznacza “La Casa”) może być źródłem zmiany, bo słuchałem jej z prawdziwą przyjemnością, a jeszcze z większą do niej wracałem. Płyta zaczyna się mocnym, rockowym niemal “El Profeta de la Segunda Inversion” z główną rolą fortepianu, z ciekawą improwizacją kontrabasu i saksofonu. Drugi utwór ma wyjątkowo uroczo połamany rytm i przypomina zagrywki afrykańskie, melodyjne.  Świetnie na saksofonie gra tu i na całej płycie Tomas Rawicz Majcherski , muzyk nowojorski - ma przenikliwą, charakterystyczną zapamiętywalną barwę - przynajmniej dla mnie jest odróżnialny.  Zwróćcie uwagę na perkusję lidera w czwartym, długim, bo 13 minutowym utworze pt. “Las Luces Estan Prendidas Pero no hay Nadie en Casa”: wije się, gna, pędzi, tupie bez przerwy! Tak sie gra w Ameryce Łacińskiej! Wspaniale! Chwilę później, a w następnym kawałku, elektryczna gitara wprowadza na salony fusion, które rozsiada się i przy wtórze genialnego fortepianu maluje dziwaczne solówki. Za chwilę następuje końcowe, majestatyczne dzieło - ono ma marsowe oblicze, gniewne, burzowe, ale też w ostatnim utworze wariują wszyscy: każdy szaleje. To doskonały koniec wieńczący całe dzieło. Słowo o autorze płyty. Juan Ibarra, urugwajski perkusista, multiinstrumentalista i kompozytor, łączy w swojej twórczości wpływy muzyki latynoamerykańskiej, jazzu i muzyki improwizowanej. Studiował perkusję klasyczną i jazzową w Urugwaju i Szwajcarii, rozwijając unikalny styl gry. Jego muzyka charakteryzuje się bogatymi aranżacjami, melodyjnymi kompozycjami i wirtuozerską techniką. Obecnie mieszka w Motevideo. “La Casa” jest jego trzecią bardzo udaną płytą, jedną z fajniejszych z 2024.  NIE CHCESZ CZYTAĆ HISTORII, TYLKO OD RAZU RECENZJĘ? SKROLUJ DO KAPELUSZA Ale wróćmy do naszych bohaterów. Kroll przyszedł za wcześnie, zaś Wiaderny się spóźnił. Nie padli sobie w ramiona, nie klepali po plecach z łomotem, nie rechotali, jak dwa stare knury, ale ich twarze – ku wielkiemu zaskoczeniu obojga, rozjaśniły się uśmiechami, dzięki którym nagle, przez niekrótką chwilę, znów przypominali tamtych młodych, smukłych mężczyzn na progu dorosłości, jeszcze wówczas nie doświadczonych, a już wystawionych na wielką próbę – a każdy z innego powodu. Siadając cieszyli się więc szczerze spotkaniem. Usiedli, przysłuchując się skrzypieniom nienowych foteli, na których się mościli. Uśmiechy z wolna stopniały i trzeba było zainicjować rozmowę zwłaszcza, że zapadła krępująca cisza. Przerwał ją Kroll opowiadając z grymasem lekceważenia, że Kuba, ten  kumpel, który mu poderwał żonę, a dzięki fortelowi Wiadernego wylądował w kampanii karnej w Orzyszu zamiast Krolla, skończył w pierdlu za długi, których narobił jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. To zresztą była jego knajpa, ją też zadłużył  - zakręcił młynka głową wskazując na wnętrze Kroll. - Mało mu jej nie spalili podobno z nim w środku, ale ich przebłagał…  Chuj był straszny z tego gościa - mruknął Wiaderny przypominając sobie ich rozmowy w aucie. Kuba był dokładnym przeciwieństwem Wiadernego: dobrze urodzony, ustawiony, wypachniony, wyszczekany, modnie ubrany. Nawet gdyby nie przespał się z żoną Krolla, Wiaderny nienawidziłby Kuby, tak jak nienawidził wszystkich takich Kubusiów z tego świata za to, że życie obeszło się z nimi lepiej niż z nim. Lecz teraz, obecnie, Wiaderny był już za stary na nienawiść. Nienawiść jest dobra dla młodych, potrafi nieźle napędzić, dać kopa jak amfetamina, jednak gdy wspiąłeś się na szósty szczebelek, jest bezsensownym marnotrawieniem czasu i energii emocji. Nawet tak prosty człowieka jak Wiaderny o tym wiedział. Pewnie Kuba to teraz taki sam stary fiut jako on i ten siedzący naprzeciwko pyzaty kolega z wojska, który trochę się szczerzył po drugiej stronie stolika czyli Kroll. Rozmowa automatycznie podążyła w przeszłość, do wydarzeń z wojska. Więcej mówił Wiaderny, wspominając gorączkowe i uparte poszukiwania Krolla, które prowadzone konsekwentnie w końcu przyniosły skutek. Kroll słuchał i uśmiechał się ciepło pod nosem, w sercach obu wyświetlał się film tamtych wydarzeń. Znów w ich sercach wirowały w szalonym tańcu: miłość, nienawiść, zdrada, pożądanie, lojalność. Czuli, że znów żyli, że dzięki spotkaniu ich marne żywota wprawdzie na nabrały sensu, ale przynajmniej dostały rumieńców. Potem - zgodnie z oczekiwaniami - trzeba było opowiedzieć coś o późniejszym życiu. Obaj doskonale kluczyli, używali nieświadomie synonimów opisujących trywialną zwykłość, która im towarzyszyła - szczerze czuli, że nie ma o czym gadać, że gadanie o tym jest gorsze niż o tym milczenie. Wiecie jak to jest, to się w pewnym momencie życia wie po prostu. Po co więc tyle gadali? Ponieważ, owszem, mogliby westchnąć i rzec zwyczajnie i cicho: ot, zjebałem, lecz wówczas spotkanie skończyłoby się rychlej niżby chcieli.  Opisywali zatem: Kroll kolejne liche zajęcia zarobkowe, Wiaderny następne odsiadki i kolizje z prawem, obaj kulturalnie opowiadali o swoich niektórych byłych kobietach. Kroll nieco koloryzował z początku, później jednak przeszył go dreszcz niechęci, gdy upiększał następną zwyczajność, więc przestał. Dalej jego opowieść znów była niezgrabnym, dukającym, potykającym się o braki lingwistyczne opisem życiowej nudnej zwyczajności, a jeśli sejsmograf krollowego życia skakał, to zawsze z powodu porażek, klęsk, blamaży, niepowodzeń i życiowych pogromów.  Wiaderny miał teoretycznie prościej - w pamięci Krolla i swojej własnej istniał jako prosty kryminalista z patologicznej rodziny, jednakże w ostatnich latach Wiaderny się zmienił - przynajmniej on tak uważał. Nie pił. Nie kradł. Nie garował. - Pogodziłem się rok temu ze synem - opowiadał Krollowi. - Bo wcześniej to między nami nie za dobrze było, on do mnie a ja do niego miałem kupę żalu, oj kupę. Ale kiedyś słuchaj idę sobie a tu bracie na trawnik sru! płyta, taka rozumiesz kompaktowa. Normalnie tyle od pecyny mi przeleciała - Wiaderny pokazał, a Kroll udawał zdumienie . - W domu se jej posłuchałem, to była taka jedna saksofonistka, ona się Muriel Grosman nazywała i ja wtedy sobie przypomniałem, że urodziny syna są. I poszłem z tą płytą jako prezentem na te jego urodziny. Fest się zdziwił. Myślałem, że mnie nie wpuści, a on wpuścił, wnuczkę i żonę pokazał, do chałupy odwiózł autem pięknym, ale mu kazałem stanąć dwie ulice wcześniej. Wstyd mnie było tę swoją ruderę pokazywać… Ale że co z tą Muriel - dopytywał Kroll próbując dociec sensu obecności płyty i saksofonistki w opowieści Wiadernego. Ano nic, syn nie lubi takiej muzyki, on bardziej orkiestrowe lubi, ale dziękował mi za nią . Muriel Grossmann "The Light of the Mind" Wiaderny zupełnie nie wiedział, że Muriel Grossmann nagrała następny album, którym mógłby dostać w głowę. W zasadzie byłoby lepiej, bo to jej najlepszy album w dorobku, co mogłyby rozjaśnić jego ciemny żywot. Ja kocham drodzy Państwo muzykę, jaką tworzy Muriel Grossmann, kocham bezgranicznie, bezrefleksyjnie i bezboleśnie. Gdybym mógł od dziś do końca życia słuchać tylko dwóch artystów to byliby nimi John Coltrane i Muriel Grossmann.  Jej muzyka to podróż duchowa z marzeniami, z tęsknotą do TAMTYCH czasów, gdzie kwiaty we włosach coś znaczyły, a nie były tekstem durnej piosenki,  gdzie nikt nie liczył minut muzyki. Muriel Grossmann to austriacka saksofonistka, kompozytorka i liderka kwartetu jazzowego, urodzona w Paryżu w 1971 roku. Od 2004 roku mieszka na Ibizie. Jej muzyka to fuzja jazzu, bluesa, funku i elementów muzyki etnicznej, z silnymi wpływami spiritual jazzu, szczególnie Johna Coltrane'a. Idealnie płytę “Światło umysłu” opisuje sama artystka: Nasza muzyka może czasami brzmieć jak awangarda z lat 60-tych, spiritual jazz z końca lat 60-tych, wielkie gitarowo-organowe soul jazzowe kombinacje, country, blues, gospel, a nawet rock. Niezależnie od tego, jak brzmi, mam nadzieję, że jest bliska słuchaczowi i sprawia, że podróżuje on daleko i w ten sposób zostaje przemieniony i wypełniony błogą energią. Melodyjna, duchowa, szybka, kipiąca - taka jest ta płyta. Ja uwielbiam zagrywki Muriel - powtarzane, melodyjne, katarynkowe (kto wie co to katarynka?) To płyta głęboko duchowa - sama Muriel wiele praktykuje, stosuje buddyjskie pisma. Przestrzeń umysłu oraz radość działania dla innych istot jest doskonale słyszalna w jej muzyce.  Słuchajcie Muriel Grossmann dobrzy ludzie. Znów utknęli w rozmowie. Wątek zarył w koleinie, gdzieś na bezdrożu ich życia. Stali na nim obaj i rozglądali się bezradnie w poszukiwaniu faktu godnego opowieści z dreszczem emocji, gęsią skórką, podniesionym tonem. Znajdowali suche pajdy codzienności, szarą zwykłość: ranki, wieczory i noce przeżarte rdzą powtarzalnej banalnej pospo-litości.  Na sekundę ich wzrok się znów i skrzyżował i wtedy spłynęła na nich jasność, dotarło do nich, że mieli tylko to: wspaniałe wspomnienie, tę nocną pogoń w deszczu, desperacką samowolkę Krolla i zabawę w wojskowego policjanta Wiadernego. To ich dawno miniony szczyt życia. Majaczył w ich wspomnieniach jak najlepsze wakacje w życiu. Jak ślub. Egzamin magisterski. Pierwsza miłość, ale tej już nie pamiętali. To co wydarzyło się potem było miałkie, normalne, utytłane w bajorku powtarzalności. I tak siedzieli, aż zapłaciwszy, równo po połowie za te herbaty i kawy, poszli do swoich bezsensownych żywotów pożegnawszy się szybkim, męskim uściskiem dłoni. Wiedzieli, że powtórki nie będzie. Po co? Nic nie odmieni ich losu Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!

  • Polska Jazzda: Cenkier I Skwirut

    Są jak Hania Rani z turbodoładowaniem rakietowym, jak spotkanie skandynawskiego, zamyślonego jazzu z żywiołową, polską ornamentyką melodyczną. Większość z ich utworów to poetyckie, uduchowione, długie i natchnione misteria, po zakończeniu których zostaje drażniąca pustka i cisza. Ale są też prawdziwe rakiety. Gdzie w Polsce spotkać najlepszego widza? Na domówkach! To tam, na tych mikro koncertach, jest nie tylko fan muzyki ambitnej, ale również najczęściej człowiek z otwartym umysłem, który wręcz szuka zespołów nieoczywistych, przekraczających granice gatunkowe. Takim zespołem, który ciężko zaszufladkować jest z pewnością istniejący od lutego 2024 krakowski duet Cenkier I Skwirut. Spotkałem się z nimi przed ostatnim koncertem ich długiej, późnojesiennej trasy koncertowej, odbyliśmy niekrótką i bardzo interesującą rozmowę o koncertach, muzyce oraz wyzwaniach rodzimego rynku muzyki improwizowanej. Pech kontra bas Bardzo chciałem ich posłuchać na żywo. Spodziewałem się, że utwory, jakich słuchałem i oglądałem na klipach w internecie ze sceny będą brzmiały jeszcze lepiej, będą jeszcze dynamiczniejsze, a ich otwarte, pozwalające na niemal nieograniczone improwizacje struktury zapadną mi w pamięć na długo. Zastanawiałem się, jak brzmi to - jak dla mnie - nieoczywiste, niecodzienne i nieco dziwaczne połączenie żywiołowych i harmonizujących klawiszy z królem rytmu, kontrabasem osnutych tłem elektroniki. Oskar Cenkier i Miłosz Skwirut I wtedy omal nie okazało się, że z takiego koncertu nici. Miłoszowi Skwirutowi, na samej końcówce trasy, lekkiemu uszkodzeniu uległ kontrabas, wyglądało więc na to, że ostatni koncert w Łodzi musi zagrać na gitarze basowej. Byłem tak zafiksowany na tym, żeby posłuchać ich w oryginalnym instrumentarium, że jakimś cudem załatwiłem inny kontrabas, dzięki nieocenionej pomocy pewnej profesor zwyczajnej z łódzkiej Akademii Muzycznej, której jestem przeogromnie wdzięczny, że wsparła duet w trybie ekspresowym. Oskar Cenkier i Miłosz Skwirut wyrastają z jazzowego pnia i nie zamierzają temu przeczyć. Miłosz Skwirut skończył krakowską Akademię Muzyczną, która uchodzi za synonim przywiązania do tradycyjnego grania jazzu. Z kolei Oskar, choćby bardzo się wypierał jazzu (a nie wypiera się) to wystarczy chwila z ich muzyką, aby usłyszeć w jego grze silne jazzowe wpływy. Jest więc to niewątpliwie duet jazzowy, zwłaszcza, że sami panowie mówią: wszystkie utwory posiadają wprawdzie luźne szkielety, ale reszta to szaleństwo improwizacyjne. Jazz z plusem Jednak w ich brzmieniu, ich pomyśle na muzykę jest zdecydowanie coś więcej niż jazz. Tylko co to jest? Jak sklamrować ich krótką definicją? Sami muzycy mówią o wykonywaniu muzyki drogi – ale to zbyt pojemne określenie. Z pewnością jest tam sporo ambitnego ambientu, a także dużo, bardzo dużo muzycznej duchowości. Czym to się objawia? Ich utwory są duszne, niemal hymniaste, charakteryzują się długimi, powtarzanymi wielokrotnie frazami, automatycznie wprawiającymi słuchacza w kontemplację bliską muzycznej medytacji, w atmosferę niemal mistyczną. I – do licha z synonimami – ta muzyka jest po prostu melodyjna, łagodna, kombinowana akurat dokładnie w takiej proporcji, aby melodia nie znikała w zawijasach, uskokach, załamaniach, aby zawsze dawała się wyłuskać. Sprzyjają temu podążające za improwizacją wokalizy Oskara, kojarzące się chcąc nie chcąc z Keithem Jarrettem. - Na tej trasie niemal wszędzie powtarzał się taki scenariusz: najpierw zaciekawieni widzowie oczekiwali jazzowego grania, a kiedy już zaczynaliśmy, czuliśmy najpierw rodzaj pozytywnej konsternacji, następnie coraz cieplejsze emocje płynące w naszym kierunku, a na koniec zawsze ktoś podchodził po koncercie i mówił: kurcze, spodziewałem się zupełnie czegoś innego  – mówi Miłosz Skwirut . Oskar  dodaje: - W jednym z domów kultury sugerowano nam nawet nieśmiało, że gdybyśmy zrezygnowali z określenia koncert jazzowy, publiczność mogłaby być liczniejsza. Jak dla mnie Cenkier I Skwirut należą do nowej fali polskiej muzyki improwizowanej, której jest za duszno w audytorium pod nazwą „jazz”, do grupy zespołów, które w mniej lub bardziej wyzywający sposób chcą muzycznie przekroczyć jazzowy kontekst. I nie chodzi o teatralne wywracanie mentalnych stolików czy demonstracyjne odcinanie się od jazzowego grania poprzednich pokoleń. Odnoszę raczej wrażenie, że dojrzałe aranżacje to zbieg doświadczeń muzycznych obu panów, które dają mieszankę stylistyczną, którą można umownie nazwać „jazzem plus”. - Nie miałbym nic przeciwko temu, abyśmy mielić być współtwórcami takiej nowej fali  – kwituje moją opinię Cenkier i dodaje szybko, że tworząc muzykę skupia się jednak na muzyce, a wnioski pozostawia słuchaczowi. Starzy wyjadacze Cenkier I Skwirut Wspomniałem o doświadczeniu obu muzyków. Jest ono niemałe. Miłosz Skwirut  poza własnym zespołem na stałe koncertuje z  Kraków Street Band , z którym nagrał cztery albumy, a także z Knedlove  oraz  Ablaye Badji Band . W przeszłości współpracował także m.in . z zespołami i artystami takimi jak Quindependence, Michał Salamon, Companions, Susanna Jara, Hot Tamales, czy The Magic Juice, Daddy’s Cash. Ponadto ma na koncie dwa solowe albumy - Road Movies (2019) i Unspoken (2023). Oskar Cenkier  więcej tworzy solo. Nagrał dwa albumy. W 2018 roku zadebiutował płytą  Bastion , na której zagrał na wszystkich instrumentach i samodzielnie zajął się produkcją. Płytę w całości zaprezentowano na antenie Programu Trzeciego Polskiego Radia w audycji Ciemna Strona Mocy. Najnowsza płyta studyjna Cenkiera,  Miła , ujrzała światło dzienne w kwietniu 2022. Po za tym Cenkier współtworzy polsko-ukraiński progresywny kwartet  Fren , od 2019 jest również członkiem krakowskiego noir-jazzowego zespołu  Fraktale . Pisze muzykę do filmów, spektakli teatralnych, słuchowisk i układów choreograficznych. Na własne uszy, w Łodzi, w klubie Cyrk Pod Zielonym Xsiężycem, przekonałem się, że to nie są żadni nowicjusze czy debiutanci. Jak to brzmi na żywo? Jak widać to spotkanie dwóch światów muzycznych musiało wydać oryginalny owoc. Na koncercie panowie grają więc bezkompromisowo, ich utwory mają wprawdzie wyważone akcenty i jasne i czytelne struktury, ale budują muzykę tak, aby obaj mieli wystarczająco dużo miejsca i czasu na improwizacyjne szaleństwo. Koncert łódzki był bardzo udany, słychać było wyraźne „ogranie” materiału, wzajemne wyczucie obu instrumentalistów i choć całość obleczona była mgłą improwizacji to nie czuło się ani krztyny przypadkowości. Duet ma zgrabnie poukładany repertuar, utwory są długie, pozwalające na pełne wybrzmienie tematów. To była taka prawdziwa muzyczna podróż w nieznane, w którą warto, aby wybrali się nie tylko fani jazzu, ale także miłośnicy rocka progresywnego czy dark-ambientu. Wszyscy będą zadowoleni, ponieważ – jako się rzekło – ta muzyka jest do tego po prostu przyjemna. Gdybym miał ich opisać krótko rzekłbym: Są jak Hania Rani z turbodoładowaniem rakietowym, jak spotkanie skandynawskiego, zamyślonego jazzu z żywiołową, polską ornamentyką melodyczną. Większość z ich utworów to poetyckie, uduchowione, długie i natchnione misteria, po zakończeniu których zostaje drażniąca pustka i cisza. Ale są też prawdziwe rakiety. Na scenie jest ich wprawdzie dwóch: Oskar Cenkier  i Miłosz Skwirut  ale to krzywdzący pozór, ponieważ używana z rozmysłem elektronika roztacza w ich utworach szerokie tło, jest jak powietrze, wszystko spaja i łączy. Ponadto Oskar Cenkier gra w uniesieniu, za dwóch muzyków. Widać i słychać, że dla niego to nie jest kolejny projekt, że podczas koncertu na scenie zostawia kawał własnych emocji. Miłosz to wszystko zazwyczaj zamyka, klamruje, urytmicznia, choć czasem ucieka w takie szaleństwo, że trudno utrzymać nogi w spokoju. Grają ze sobą od lutego 2024, jesienią odbyli wspólną trasę koncertową po Polsce (11 miast), podczas której szlifowali materiał. Moim zdaniem świetnie zaaranżowane i zgrane utwory duetu nadają się dla znacznie szerszej, niż klubowa, publiczności szukającej dobrego, ambitnego grania Gdzieś przeczytałem, że panowie grają muzykę drogi. Furda tam! Jest dokładnie odwrotnie: to ich muzyka raczej porywa słuchacza w długą muzyczną podróż. Czasem jest to podróż w głąb siebie. Pytam obu muzyków na koniec rozmowy: To kiedy płyta? - W zasadzie nie ma dnia, abyśmy o niej nie rozmawiali, wygląda więc na to, że wydamy ją w 2025 roku - podsumowuje Miłosz Skwirut. Czekam zatem z niecierpliwością, bo to będzie to z pewnością jeden z oryginalniejszych albumów ostatnich lat w Polskie muzyce, nie tylko improwizowanej.

bottom of page