
Znaleziono 136 wyników za pomocą pustego wyszukiwania
- Nowy Album Immortal Onion - Technaturalism
Bardzo ich lubię, bo śmiało podążają własną drogą, która wiedzie przez niałatwe pogranicza gatunkowe. Jak to w przypadku artystów nieoczywistych ich kreacje pobudzają, zmuszają do zatrzymania się i wysłuchania tego, co chcą przekazać. Przy czym nie oznacza to niejasnych, wyrwanych z jakiekolwiek kontekstu i pozbawionych harmonii pomysłów. Sięgają po melodie, nie sposób nie wybijać rytmu ich utworów. Nic dziwnego, za swych mistrzów podają: Esbjörna Svenssona, Hiromi Ueharę i Tigrana Hamasyana. I ja to szanuję . Nazywają się Immortal Onion i pochodzą z Gdańska! To świetne, dynamiczne trio tworzą: Tomir Śpiołek (fortepian), Wojciech Warmijak (perkusja) i Ziemowit Klimek (kontrabas, gitara basowa). Zespół wydał już trzy albumy, a dziś wychodzi na świat czwarty: Technaturalism w 2025 roku. Ich muzyka to wyjątkowe połączenie jazzu, math-rocka i minimalizmu. Zanim pokaże się ich płyta popatrzcie i wysłuchajcie dwóch klipów - singli. Mają fajne scenariusze. Dobrego dnia! Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- Jazzda na Trzy-cztery: Krokofant "Szóstką" zdmuchnie cię jak świeczkę –
Ludzkość, z grubsza, dzieli się na prawo i leworęcznych. Jest też grupa trzecia: tycia, maciupka, lecz za to elitarna w porównaniu z resztą, gromada zagorzałych, odrzucających obiektywizm, twardozaciekłych miłośników norweskiej grupy Krokofant . Zapewne można spotkać ich po zmroku, gdzieś w miejskich kazamatach, gdzie podobni wczesnym chrześcijanom oddają się szalonym, wyuzdanym rytualnym tańcom w rytm muzyki swoich idoli. A gdybyż tylko idoli! Powinienem napisać: swoich panów i władców. Być może podczas tych misteriów na ofiarnym ołtarzu składają wczorajsze schabowe lub – gdy są weganami – jutrzejsze spaghetti z bazylią. Tego ostatniego nie wiem, bo wymyśliłem to na poczekaniu. Wiem za to dwie inne rzeczy: Po pierwsze primo gardziłem dotąd grupą Krokofant, podkreślając, że to co robili już było, było, po strokroć było! Wolę słuchać – tłumaczyłem tym kilku osobom tłumnie oczekującym na moje słowa – taki na przykład szwedzki Elephant 9, czy polskie Niechęć czy Kristena. Po drugie primo rankiem 10 stycznia roku pańskiego 2025 podczas wykonywanych przed świtem ćwiczeń fizycznych, przypadkiem wpuściłem bezpośrednio w swe uszy, poprzez słuchawki połączone ze sprzętem kablem, a nie powietrzem na blutuf, najnowszą płytę onej grupy Krokofant i w mgnienie oka, jak Donald z popiołów Grenlandii, zmieniłem swoje powyższe zdanie diametralnie, uznając, że żyłem w dotąd mylnym błędzie, i że muszę się cofnąć spowrotem. Arcydzieło Krokofant nazywa się „6”. I to już odróżnia je diametralnie od płyt „II” czy „III”. Ale przede wszystkim Krokofant wróciło do grania w trio! Tak! Znowu! „Wskrzeszenie tria było dla zespołu strzałem w dziesiątkę i na nowo rozbudziło radość z bardziej intensywnego improwizacyjnego współgrania i zabawy ze wspólnego tworzenia piosenek. Podczas gdy kwintet był bardziej placem zabaw dla prog-rockowych kompozycji Hasslana, trio jest bardziej skoncentrowane na kolektywie i wspólnym rzeźbieniu muzyki niż nasztywnych strukturach utworów kwintetu.” To nie ja. To napisał Krokofant. I wiecie co? Ta radość jest czwartym, piątym, a może nawet szóstym członkiem tego zespołu. Ona go napędza . Krokofant na albumie„6” nie bierze jeńców, nie pitoli się w tańcu, nie rozgląda się jak Vincent Vega po mieszkaniu Marsellusa. Już pierwszy utwór „Harry Davidson” zdmuchuje słuchacza, jak Mickiewicz świeczkę chwilę po napisaniu ostatniego gustawowego zdania: "Nie zbliżaj się do mnie!" w II części „Dziadów”. Tu saksofon jest gitarą, gitara saksofonem, a perkusja wali jak szalona. I tak jest na całej płycie! Głośno, szybko, kolektywnie. Progresywny jazz, uwielbienie muzycznych lat 70., szalone, zwariowane a przecież melodyjne chwilami granie. „Triple Dad” jest hymnem wszystkich saksofonistów free jazzowych – tak grałby dzisiaj bóg Coltrane. Następny utwór, to muzyczna perełka, swobodny, hippiesowsko-norweski pokłon dla wszystkich atlantyckich dorszy pt. „Oh My Cod”. Tak tańczyliby wyznawcy Krokofant, gdyby tylko spotykali się rzeczywiście na wieczornicach. W „Country Doom” przebrzmiewają duchy King Crimson i Morphine, a „The Ballade” wykracza poza wszelkie style, jest przestrzenny jak stepy akermańskie i pampy argentyńskie razem złączone. Ach dalejże gnajmy pędem do nirwany, albowiem płytę kończy „Protentious woman” – kaskada akordów spadających na słuchacza, jak Niagara, w mgiełce której słychać szalone solówki Jørgena na saksofonie i onieśmielające improwizacje Toma na gitarze. Nagle znika ściana dźwięku. Koniec. Cisza po tej płycie rozsadza uszy, jest głośna, jak tysiąc pneumatycznych młotów. Nawet czas "6" jest klasyczny niczym czarny winyl: 45 i pół minut, i podczas jego trwania wszystko, absolutnie wszystko jest pochwałą tego, co w muzyce było dotąd najlepsze. Krokofant ulepił z tego gigantyczne „6”, którym zamyka usta niedowiarkom. Że jednak popłynąłem? No to wrzućcie sobie „6” i przenieście się w czasy siedmiominutowych, szalonych, perfekcyjnych kompozycji! A ja pędzę na wieczornicę fanów Krokofant. KROKOFANT TO Tom Hasslan (gitary), Axel Skalstad (marszałek wszystkich perkusistów Drogi Mlecznej) Jørgen Mathisen (saksofon) Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- Nout czyli walka
Niezwykły zestaw instrumentów. Flet, harfa i perkusja. Jednak dwa pierwsze są przesterowane daleko poza rozsądne granice czystego dźwięku. Perkusja zaś jest niemiłosiernie bombardowana pałkami - czasem przez dwie pary rąk. Francuski Nout to muzyczny wkurw, III Wojna Dźwiękowa, rewolucja na barykadach, jawne i śmiałe burzenie muzycznych konwenansów, pochwała odwrotności, szyderstwo z myślowych skrótów. To wybuchowy koktail Mołotowa z jazzu, punka, noisu, hardcore i thrash metalu. Nout o sobie: brakujące ogniwo w muzycznym łańcuchu łączącym Sun Ra z Nirvaną. No bo tak Zespół tworzą trzy panie. Ale robią one wszystko, by zaprzeczyć kategorycznie temu, z czym przez wieki kojarzyła się kobiecość. Nie są więc ani łagodne, ani grzeczne, a podczas muzykowania wygląda na to, że nie mają ochoty być ani trochę miłe. Po mojemu, one są po prostu galaktycznie wkurwione. To akurat bardzo dobrze, albowiem uważam, że wkurw jest doskonałym paliwem dla dobrej muzyki. Czego kolejnym dowodem jest Nout właśnie. Jakiegoż cudu dokonały Panie z Nout! To cud przemiany nstrumentów w bomby. Z dwóch kojących, czyli fletu i harfy, zrobiły źródło muzycznej walki, dźwiękowego brudu i maszynowego hałasu . Harfa brzmi jak slayerowska gitara z ostatniego kręgu piekieł. Flecistka wydaje rozdzierające dźwięki przerażonych flamingów. Wszystko jest głośne, wszystko rozpędzone i szybkie, wszystko brzmi inaczej, niż powinno na pierwszy rzut oka i ucha. I to jest naprawdę cudowne. Nout to jeden z najciekawszych na świecie składów, który dwa dni temu dał boski, genialny, absurdalnie dobry i na szczęście dla nas zarejestrowany na wideo koncert dla niezależnej KEXP. KEXP to legendarna amerykańska publiczna stacja radiowa z siedzibą w Seattle, w stanie Waszyngton. Powstała w 1972 roku jako projekt studentów Uniwersytetu Waszyngtońskiego. Jest znana z promowania muzyki alternatywnej i niezależnej. KEXP była pierwszą na świecie stacją radiową, która oferowała nieskompresowany strumień audio na żywo. Nout to Delphine Joussein - teoretycznie flecistka, ale jej flet to raczej oręż, aniżeli instrument, jej gra to walka, zmaganie, wrzask. Rafaëlle Rinaudo - teoretycznie harfistka, ale gra na wzmocnionej, zmodulowanej harfie elektrycznej. Gdyby Peter Brotzmann był harfistą, grałby dokładnie tak, jak ona. Blanche Lafuente - perkusistka, która łoi w bębny tak, jakby chciała rozwalić swój zestaw teraz, tutaj, bo tak i już. Nout ma dwie płyty na koncie: PEŁNY KONCERT W KEXP. JAZZ Z WAMI!
- Jazzda na Wschód z karolina Błachnia Quartet
W ramach 15. edycji Lublin Jazz Festiwal: Forever Forward rozpoczął się właśnie nabór do konkursu JAZZiNSPIRACJE. Warto w tym momencie przypomnieć debiutancki album „Wschód” stołecznego kwartetu wokalistki Karoliny Błachni, który jest owocem zwycięstwa zespołu w edycji 2023, a który został niedawno wydany. „Wschód” – to nie tylko tytuł, ale kluczowy motyw, który przewija się w twórczości młodej artystki. Karolina Błachnia, absolwentka Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. Fryderyka Chopina w Warszawie oraz studentka Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach, z impetem wkroczyła na muzyczną scenę, zakładając swój kwartet na początku 2023 roku. Ten symboliczny „wschód” dotyczy nie tylko jej kariery artystycznej, ale także wyraźnego rozkwitu talentu wokalnego, którego najlepszym dowodem jest płyta konkursowa. Pomimo zaledwie dwóch lat działalności, Karolina Błachnia Quartet osiągnął spore sukcesy: Grand Prix w konkursie JAZZiNSPIRACJE 2023, wyróżnienie w I edycji Wesjazz Competition oraz finalistyczne miejsca w konkursach takich jak Jazz Nad Odrą we Wrocławiu czy Przegląd Jazzowy Sax Clubu w Gdyni. Zespół otrzymał także prestiżowe stypendium Narodowego Instytutu Muzyki i Tańca na wydanie debiutanckiej płyty, która w pełni ukazuje ich artystyczne możliwości. Karolina Błachnia Quartet fot. Mariana Hernandez Na tej płycie Kwartet Pani Karoliny ani przez moment nie kroczy drogą na skróty - choć mógłby, oj mógłby . Co mam na myśli? Ano to, że nie jest to kolejny, milusi spokoswingujący materiał do podusi/kawusi/pracusi. Mam nadzieję, że mi to Pani Karolina wybaczy, ale z jej aparatem i tak szerokimi możliwościami wokalnymi mogliby wspólnie stworzyć kolejne - z przeproszeniem - pucio-pucio i zagrać 6 bujających bioderkami, melodyjnych znanym wszystkim szlagwortów. Tymczasem nagrali sześć rozbudowanych, nurtujących jazzowych kawałków, które przykuwają uwagę muzyczną opowieścią, szarpiącymi improwizacjami, wciągającymi partiami solowymi i wreszcie niewymuszonym głosem Pani Karoliny . Słuchając jej wydobywanych z lekkością i swobodą wokaliz w przecudnie rozbudowanych utworach “Mela” i “Karen” czy tytułowym “Wschód” byłem dosłownie wniebowzięty, repetowałem je bez przerwy. W śpiewie pani Karoliny nie czułem bowiem ani grama wysiłku, jest lekki jak piórko. Wydaje mi się, że to wielki dar. Tym bardziej doceniam więc, że na jazzowy warsztat wzięła teksty o zamkniętej strukturze lirycznej, które o wiele łatwiej zaśpiewać w każdym innym repertuarze, ale gdy chodzi o jazz, stają się nagle dużym wyzwaniem wokalnym. Jest to śpiew, który olśniewa lekkością i naturalnością, oddając jednocześnie wielką klasę warsztatową wokalistki. Bo muzycznie Karolina Błachnia Quartet nie stosuje taryfy ulgowej. To jest jazz, moi drodzy, jazz z krwi i kości, jazz jak diabli i kropka. Pani Karolinie towarzyszy świetny zespół, który rewelacyjnie buduje muzyczny horyzont i brzmieniową przestrzeń. Każdy instrument ma tu swoje miejsce, choć niewątpliwie przewodzi wokal. Muzyczna propozycja kwartetu to w pełni autentyczny jazz, który łączy tradycję gatunku z nowoczesnym podejściem do formy. Karolina Błachnia, wspierana przez świetnych instrumentalistów, kreuje przestrzeń pełną emocji i przemyślanej dramaturgii. Zakończenie płyty utworem „Zostań” doskonale wieńczy tę muzyczną podróż, która jest zarazem odkryciem i świadectwem młodego talentu. Warto oddać głos samej liderce: „ Każda kompozycja opowiada historię, opowiada o moich uczuciach i opowiada o życiu młodego człowieka wchodzącego w świat. Jest w tych utworach dużo przemyśleń o rozstaniach, o powrotach, o zwątpieniu, o gniewie, ale też o nadziei, że wraz z kolejnym wschodem rozpocznie się nowy dzień, nowy rozdział, nowy etap." Album „Wschód” to wyjątkowy debiut. Mam wielką nadzieję, że zwiastuje wzejście silnego głosu na naszej scenie i to nie tylko jazzowej. Album nagrał kwartet w składzie: Karolina Błachnia – wokalistka oraz autorka większości kompozycji i tekstów, Piotr Andrzejewski – pianista, Maciej Baraniak – kontrabasista, Mikołaj Mańkowski – perkusista.
- Emil Brandqvist Trio – A Visit to Reality
🌍 Uwielbiam poezję w podróży! Najchętniej w pociągu czytam Kawafisa, zniszczonego od transportu w różnych torbach i plecakach. Kiedy świat mknie obok, bez mojego udziału, czuję się tak, jak lubię najbardziej: jak pasażer . 🚂✨ Bo czy od dnia narodzin nie jesteśmy pasażerami w ładniejszym lub brzydszym opakowaniu-ciele? (Ja akurat w brzydszym 🙈). Przywołujące prostotę starożytności kawafisowe wersy zawsze pasują jak ulał. 🏺📖 Teraz będę miał coś jeszcze – do słuchania. 🎵 Trio Emila Brandqvista wydało właśnie album pt. „Poems for Traveller”. To już siódma płyta Szwedów , tym razem bez makijażu, czyli sauté, we własnym gronie, rezygnując ze wsparcia innych muzyków. Dla tych artystów muzyka jest jak most łączący dwa brzegi . 🌉 Są mistrzami brzmieniowego kompromisu: coś kanciasto ostrego na podniebienia jazzowych purystów 🎷, gdzieś tam kropla ekstremy, a wszystko otula melodia 🌟 dla tych, którzy chcieliby posłuchać jazzu, ale się go boją. Do nich wiedzie most najpiękniejszy. Posłuchajcie sami, jak to brzmi! 🎶 Bez pośpiechu, w tu i teraz. Tam, gdzie jesteście. Czyli w podróży. 🚶♀️🚶 Dobrego tygodnia, dobrzy ludzie! Jazz z Wami! 💫
- Ibrahim Maalouf - Love Anthem
Gwiazdor. Aaa taaaam, co ja gadam. Supergwiazdor! Ibrahim Maalouf. Znad Sekwany, ale w zasadzie z Bliskiego Wschodu. Niemniej obecnie luminarz, idol, sława i znakomitość! As, arcymistrz, geniusz, fenomen! Nie wstydzi się tak banalnego, tak trywialnego, tak ogranego tematu jak MIŁOŚĆ. W dodatku używa do tego melodii wpadającej w ucho. Można by odważnie rzec: łatwej i radosnej. I nie wstydzi się ukazać tej radości w taki wspaniały sposób, jak w klipie. A jest to kochani nie byle kto. Ibrahim wszak to libańsko-francuski mistrz trąbki, kompozytor i aranżer, znany z wirtuozerskiej gry i łączenia jazzu z elementami muzyki arabskiej, popu, elektroniki i muzyki świata. Urodził się w Bejrucie w 1980 roku, a od wczesnego dzieciństwa mieszka we Francji. Jego ojciec, Nassim Maalouf, też był trębaczem i wynalazcą trąbki ćwierćtonowej, co miało ogromny wpływ na styl gry Ibrahima. Maalouf skomponował muzykę do wielu doskonałych filmów, m.in .: Dans les forêts de Sibérie (W tajgach Syberii) (2016), Reste un peu (Zostań jeszcze chwilę) (2022), Citoyen d'honneur (Obywatel honorowy) (2022), Finalement (W końcu) (2024). Kochają go nad Sekwaną, mimo, że nie wygląda jak rasowy biały europejczyk. A teraz tańczcie, szalejcie, puśćcie to sobie na cały regulator i gwiżdżcie na sąsiadów. Pląsajcie i cieszcie się każdą rzeczą, bo jak uczy OLE NYDAHL "wszystkie rzeczy są fantastyczne tylko dlatego, ze się wydarzają!" Wspaniałego dnia, tygodnia, roku, całego życia! JAZZ Z WAMI
- Vega Trails - Els (Official Video)- Jazz do Kawy
UWAGA UWAGA NADCHODZI! A nadchodząc daje nam w prezencie utwór - perełkę, utwór - diamencik, utwór - cudeńko. Taki kawałek, który tip-top definiuje Gondwana Records. Nosi tytuł "Els" Kto nadchodzi? Jeszcze się pytacie? NADCHODZI VEGA TRIALS Z NOWĄ PŁYTĄ! Kto to? Odpowiadam: zespół kontrabasisty i kompozytora Milo Fitzpatricka, członka-założyciela fantastycznego składu pod nazwą Portico Quartet, z udziałem saksofonisty Jordana Smarta z równie fantastycznego składu pod nazwą Mammal Hands. Wystarczy? Jest to druga płyta Vega Trialsów. Całość ujrzy światło dzienne 28 marca 2025. Będzie nazywać się "Sierra Tracks", i została stworzona, jak sugeruje tytuł, w nowym domu Milo u podnóża gór Sierra de Guadarrama, na północny zachód od Madrytu. Milo Fitzpatrick opowiada o płycie: >" Sierra Tracks" ma filmowy charakter, ponieważ każdy utwór rozwija się zgodnie z własną, rozległą narracją, przywołując obraz rozległych górskich przestrzeni, ale momentami starałem się to zaaranżować bardziej misternie z wiolonczelą, smyczkami orkiestrowymi, wibrafonem i fortepianem, aby przywołać słuchaczom ich inspirujący naturalny blask.< Zachęcił? Zasłuchajcie się w ten mroźny lutowy poranek. Nogi na stół, kawa w dłoń, wzrok wbić w czysty nieboskłon, włączamy i... już wolno marzyć. Lepiej? Jeśli Ci podoba to proszę wesprzyj mój blog tutaj https://buycoffee.to/jazzda.net
- O.N.E. As close as light - Jazz do kawy
Szanowni! Na świecie są tysiące świetnych muzyczek jazzowych. Jak zauważyliście goszczą one u mnie na blogu częściej niż faceci - i tłumaczę fakt ten niezbity swym podeszłym wiekiem. Ale O.N.E. są jedne, jedyne na całym świecie, W Dzień Kobiet i w 53 wiosnę na karku przystoi mi z odwagą wyznać, że je uwielbiam. A konkretnie ich muzykę. Monia Muc, Kamila Drabek, Patrycja Wybrańczyk i Kateryna Ziabliuk czyli O.N.E. Pierwszy w Polsce w pełni kobiecy instrumentalny zespół jazzowy. Fani jazzu w Polsce i w całej Europie znają Panie bardzo dobrze. Bardzo lubię ich energię tych czterech pań, bezkompromisową czasem nutę, na przykład, kiedy słyszę jak w utworze "Szary" z drugiej płyty "Entoloma" rozwija się wściekle zadziorny, ostry popis saksofonistki Moniki Muc, to jestem wniebowzięty. Ja to nic, ale jak wniebowzięty jest mój kolega Jędrek Janicki. czytajcie to co napisał w Jazzpresie: (…) „Entoloma” nie pozostawia już żadnych złudzeń. To przemyślany i w pełni świadomy mariaż spontaniczności i głębokiego „wgryzienia się” w tworzone struktury i ich zrozumienia. Ta płyta robi po prostu ogromne wrażenie. A teraz kawa w dłoń i słuchamy, a potem na spacer bo zaczyna się piekna wiosna! Jazz z Wami wspaniali ludzie!
- Jazzda Po Płytach 3 Nowości Jazzowe Marzec 2025
116 utworów ze 114 płyt z marca 2025, czyli wodospad marcowych nowości z jazzu, muzyki improwizowanej, a także gatunków pokrewnych, zbliżonych, bliskich, tożsamych. Czy to się da tak bez skipowania? Da się! Skipowaniu mówimy stanowcze nie, gdyż cenimy pracę twórczą muzyków. UWAGA. Plajlisty marcowe Spotify, Tidal, Imusic, You Tube na końcu tekstu. Oj ludzie czego tu nie ma? A co jest? Curtis Hasselbring " The Curhachestra " (-est Records) - dystans, żart, sarkazm oraz łacha darcie sprawił, żech tego bloga spłodził, zaś ostatni album jednego z najpłodniejszych brooklińskich rezydentów jazzowych, podchodzącego do poważnych tematów muzycznych z szerokim bananem na twarzy pasuje tu jak ulał. Puzonista i jego zespół daje czadu. Uwaga: nie bierze jeńców. Oto dwie młode Koreanki wskrzeszają czaderski jazz ze starych, dobrych czasów udowadniając, że jeśli masz tę muzykę w sercu, to rozgrzeje cię do czerwoności. EP-ka w porządku: szybko-wolno-szybko-wolno. Genialna supernowa. Wspólny album wypełniony ognistym jazzem pianistki jazzowej Jiminy Park (występującej jako Jimindorothy) i saksofonistki Soojung Lee . Stary jazz żyje w tych młodziutkich duszach (dziewczyny poznały się w Berklee w Bostonie)! Posłuchajcie tego! Zostajemy daleko od Polski, w Australii, która jak się okazuje oddycha jazzem. "Ghosts Between Streams" to świetny album uznanego australijskiego trębacza, improwizatora i kompozytora Toma Avgenicosa . Uduchowione pasaże, mnóstwo instrumentów, wspaniałe brzmieniowe tło, rozmach w kompozycjach. Znakomita płyta. Powiem to po dziadersku: musowo musicie słyszeć . Blue Note wydaje album kwartetu mniejszego brata Marsalisa , jego pełną interpretację genialnego albumu Keitha Jarretta, Jana Garbarka, Pallego Danielssona i Jona Christensena z 1974 pod tym samym tytułem, czyli "Belonging". Wychodzi na to, że jednak lubię dobry, stary styl, cholera. Może mnie zrozumiecie , jak posłuchacie. Ten gość wpuszcza tyle powietrza do muzyki, robi to tak łagodnie, tak lekko, niemal od niechcenia. Pan Brandford nie wyważa drzwi z futryną. On wchodzi przez nie elegancko ubrany, z klasą, (nie, nie napiszę że cały na biało). To żadna nowość, ale album "Belonging" to po raz drugi jazz najlepszy na świecie, mniej więcej w 50 latach od premiery tamtej płyty. A zabieg z zagraniem legendarnego materiału Marsalis zastosował nie po raz pierwszy: warto przypomnieć, jak namietnie ogrywał w całości "A Love Supreme" Johna Coltrane'a na trasie koncertowej. A co to za syf!? Zapytają teraz jazzowi moherzy. To, kochani bigoci, świetna płyta zespołu o uroczej nazwie "Użyj Noża". Co gorsza dla was Use Knife to surowa synergia irackiego (tak, tak, tak) wokalisty/perkusisty Saifa Al-Qaissy'ego i belgijskich muzyków Kwintena Mordijcka i Stefa Heerena. Jest tu mnóstwo arabsko-europejskiego brudu muzycznego, trzasków, maszynowych zgrzytów, zniekształconych industrialnych tekstur i szarpanych impulsów EBM posypanych kruszonką z irackich rytmami. Caca! W Polsce nie zostać w marcu 2025 zauroczonym płytą "Ad Astra" Wojciecha Jachny Squad to tak, jakby dostać mandat za przejście na zielonym świetle. Ja jestem zauroczony, o czym pisałem tutaj: LINK Z kolei "Ptaki Polski" jest to tak wspaniale dziwaczny twór, że zakochałem się w nim bez pamięci po pierwszym odsłuchu, a przyznam, że podchodziłem do niego jak moi praprzodkowie do sztućca: bez zaufania. Tymczasem to błąd! Genialne! Skład: Michał Szturomski – inicjator, produkcja muzyczna, instrumenty elektroniczne, sampling, Miłosz Wośko – instrumenty klawiszowe, Adeb Chamoun – instrumenty perkusyjne, Maciek Szczyciński – kontrabas, Jerzy Mazzoll – klarnety, Filip Kosior – głos. Na strimingach w marcu wylądował "Ejber" świetnego ansamblu Blu/Bry. To laureaci Jazz Juniors 2024, konkursu pod banderą nie byle kogo, bo Nilsa Petera Molvaera, choć ja żartuję, że to już nie tacy juniors, gdyż słyszę już druga płyta zespołu. To kiedy przestaje się być juniors? Niemniej płyta świetna, łobuzerska. Jak Ejber, czyli łobuz w wielkopolskiej gwarze. Jeszcze jedna płyta zrobiła mi na sam koniec marca,a w zasadzie na poczatku kwietnia jazzową zupę z mózgu - to "Feathers" Confusion Project. Słuchajcie, ja tych gości uwielbiam za instrumentalne płyty "Primal" i LAST". A ty nagle bęc! Płyta z wokalistką. I to od razu z zagranicy! Na albumie śpiewa Simona De Rosa , ta sama, z którą zespół grał koncerty, jak Polska długa i szeroka przed dwoma niemal laty. Płyta jest ekstra, za chwilkę napiszę o niej więcej, gdyż jest tego warta. No dobra, dość gadania, zwłaszcza, że marzec w końcówce obfitował w tłuste jazzowe i niejazzowe premiery płytowe. Jest czego słuchać do kwietnia - macie oto 10 godzin premierowej muzyki. SPOTiFY TIDAL IMUSIC YOUTUBE Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- Tubis Trio wraca z nową energią
"Jak wracać to z przytupem" rzekł do mnie Maciej Tubis, gdy oceniłem słowem "petarda" koncert - come back jego trio w Łodzi. Czułem, że właśnie wziąłem udział w czymś niecodziennym oraz wyjątkowym i bynajmniej nie chodzi o to, że występ był rejestrowany na potrzeby płyty live, która pod koniec maja ujrzy światło dzienne, a raczej o to, że był to recital dokładnie tak dobry, jak się spodziewałem. Tubis Trio jest w doskonałej formie. Koncert się skończył, ciarki jeszcze chodziły po ciele, a w dłoni trzymałem podpisany przez muzyków egzemplarz płyty CD "Live in Luxembourg", czyli pierwszej płyty Tubis Trio. Płyty wyjątkowej z kilku powodów. Przywołajmy je dziś, gdy zespół (i to w składzie pierwotnym), po 17 latach, klamruje swą działalność kolejnym wydaniem zarejestrowanej muzyki na żywo. Zacznijmy od tego, że nieliczne grupy decydują się na debiut "koncertówką" - wtedy, przed laty, muzycy już po koncercie usłyszawszy i oceniwszy zapis swojego występu zdecydowali się go wydać - czuli przecież, że wyszło im świetnie. Do tego "Live in Luxembourg" nie dość, że został nagrany za granicą, nie dość, że w słynącej ze wspaniałej akustyki sali imienia Roberta Kriepsa, nie dość w końcu, że wyjątkowo w kwartecie z gościnnym występem luksemburskiej gwiazdy jazzu wiolonczelistą André Mergenthalerem, to jeszcze do tego płyta natychmiast została dostrzeżona przez krytyków, słuchaczy, tak zwany rynek oraz jednego z najważniejszych ludzi w świecie jazzu, Stuarta Nicholsona z magazynu "Jazzwise", który umieścił ją na piątym miejscu w świecie w podsumowaniu za rok 2009! Dacie wiarę!? To dopiero był debiut! Po nim - choć nie tak od razu - grupa stworzyła trzy świetne, dynamiczne albumy: "The Truth", "Flashback" oraz "So us". Ujmowały nowoczesnym brzmieniem, szybkimi jak torpedy utworami, europejskim rozmachem - bardzo odpowiadał mi ten nowy wówczas nurt jazzu, który bezceremonialną siłą wykopał drzwi do rockowego mainstreamu i czerpał z niego bez wstydu dodając skostniałej muzyce nowego wigoru - ku potępieniu jazzowych bigotów. Stawiałem i stawiam Tubis Trio na równi z E.S.T, Tingvall Trio, Go Go Penguin czy Portico Quartet. Potem przyszła cisza, choć mam wrażenie, że muzykoholik Maciej Tubis próżni nie znosi, cieszył więc nas co rusz efektami pracy w innych projektach: przebojowym duecie Bolewski&Tubis, czy dokonaniach solowych poświęconych Krzysztofowi Komedzie czy innym autorskim, w którym bardzo udanie rozpoczął przygodę z elektroniką i syntezatorami. Nie bez wpływu na przerwy miał obroniony przez Macieja Tubisa doktorat Akademii Muzycznej w Łodzi o wpływie muzyki klasycznej na estetykę improwizacji, Kiedy pan Maciej ogłosił, że właśnie w Łodzi chce nagrać kolejną płytę "na żywca" obiecałem sobie, że muszę być na tym koncercie. Udało się. Trio wróciło w pierwotnym składzie z Marcinem Lamchem na kontrabasie i Przemysławem Pacanem na perkusji. Warto poświęcić chwilę tym dwóm dżentelmenom. Oprócz gry z doktorem Tubisem, Pan Marcin Lamch był m.in . członkiem Coherence Quartet, którego album "Sagaye" uważam za jeden z najciekawszych przykładów "tip top", perfekcyjnego europejskiego jazzu, modelowy wręcz przykład balansu między chłodem kompozycji, a gorączką improwizacji. Ale nie dość na tym. Mało kto pamięta, gdy 20 lat temu, jak supernowa przez polski rynek jazzowy przeleciał pocisk pod nazwą Chromosomos napędzany atomową płytą o nazwie "Phonophobis". Magiczny to jest wciąż album, ostry, bezkompromisowy, zerkający bez wstydu w stronę Skandynawii, zapatrzony w "punkt widzenia Gagarina" z kapitalnym udziałem Pana Marcina! Pamiętam, jak mówiłem przyjaciołom męcząc ich utworem "Katarynka", że chciałbym, aby basiści pankowi i metalowi grali z taką werwą i nerwem. Oprócz wspomnianych zespołów warto, aby pamiętać wkład Marcina Lamcha w płyty Janusza "Yaniny" Iwańskiego, bliskiego mu Stanisława Sojki czy świetnego duetu Lipnicka&Porter (ach, jaki cudnie melodyjny z tej kooperacji wyszedł kawałek "Old Time Radio" - posłuchajcie koniecznie), choć mnie ujmuje bardziej współpraca z Wojciechem Konikiewiczem. Przemysław Pacan to zadeklarowany bębniarz, który... zaczynał od fortepianu. Z czasem jednak poświęcił się całkowicie tarabanieniu zawodowemu, legalnemu i certyfikowanemu dyplomem katowickiej jazzowej alma mater. Drogi pana Przemysława także skrzyżowały się z "Yaniną" Iwańskim i to parokrotnie - jako fan bowiem wsłuchiwał się w genialny i legendarny częstochowski Tie Break, a później, z czasem razem tworzyli piękną muzykę. Skoro wywołałem ducha Tie Break (ech, ludzie kochani, jaka to była wspaniała kapela, jak ja żałuję, że nie widziałem ich na żywo), to trzeba wskazać jeszcze na braci Pospieszalskich i całej plejady polskich gwiazd muzyki popularnej związanych z owymi braćmi, z którymi pan Przemysław cudnie bębnił. Wspomnę na koniec, że ma na koncie współpracę z obojgiem Państwa Dudziak, panami Muniakiem, Ścierańskim, Konikiewiczem. Wróćmy do Łodzi, na koncert. Panowie tuż po godz. 17 dnia 30.05.2025 weszli po prostu na scenę, zasiedli przy instrumentach - Tubis przy specjalnie sprowadzonym fortepianie Yamahy - i zaczęli z werwą, a ja poczułem się, jakbym wrócił do domu z dalekiej podróży. Jak napisałem wyżej: puszczanie oka do szerokiej publiczności, sięganie po melodyjne tematy i zagrywki połączone z pełnymi werwy tempami i odpowiedni balans między repetycją, kompozycją i improwizacją bardzo mi odpowiadają. No i ta energia! Jej budowaniu sprzyjają niemal ekstatyczne repetycje, które u Tubisa są jak kręgi na wodzie, a docierają do publiczności z siłą fali uderzeniowej. Dynamiczna i czasami podniebna gra lidera, rockowy pazur perkusji czy wreszcie charakterystyczna osnowa kontrabasu - wszystko brzmiało bardzo dobrze. Takie powroty niosą ze sobą przeciwstawne zdawałoby się, w rzeczywistości scenicznej zaś wzajemnie napędzające się energie: świeżość grania po przerwie, ciekawość brzmienia nowych kompozycji oraz profesorska pewność wykonania tematów wielokrotnie ogranych. Tubis Trio zagrało najbardziej znane utwory z czterech płyt oraz sześć nowych kompozycji. Odniosłem wrażenie, że w nowych utworach zespół chce zerwać z łatką spadkobierców Esbjorna Svenssona i zmierza wprawdzie nieśmiało, ale w innym kierunku. Nowe, jeszcze nie nazwane utwory różnią się aranżacjami, wolniejszymi tempami, choć ostatni, szósty z nich to prawdziwa galopada i taki dosłownie Tubis Trio po staremu, który przypasuje wszystkim wiernym fanom. Mnie z kolei ujął najbardziej utwór "Retrospekcja" - jedna z najwcześniejszych i jednocześnie najciekawszych kompozycji Macieja Tubisa, zagrana tu oraz podczas pamiętnego luksemburskiego recitalu z debiutanckiego koncertu - odniosłem wrażenie, że to taki swoisty czasowy pomost między obydwoma projektami, które przecież dzieli wiele lat! Tymczasem kompozycja z bardzo osobliwymi tempami i niecodziennym, nieco lekkim i frywolnym tematem "Retrospekcji" dosłownie wgniotły mnie w fotel, bo do tej pory nie miałem okazji słuchać tego utworu na żywo, a brzmi rzeczywiście wyjątkowo z tymi charakterystycznymi "zawieszonymi" pauzami. Koncert zwieńczyła zasłużona owacja na stojąco. Nie bez przyczyny, bo choć grupa szlifuje nowy repertuar, to jednak jest to ekstraklasa. Maciej Tubis zapowiedział, że zapis koncertu, a w zasadzie dwóch koncertów (kolejny odbył się niecałą godzinę po pierwszym), w formie płyty trafi do słuchaczy już 25 maja, zaś nowa płyta studyjna jeszcze w tym roku, najpewniej w listopadzie. Czekam z niecierpliwością. Panowie wrócili w wielkim stylu. Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- Groovosophers, czyli jazzda maksymalna
Ale to daje kopa! Ale od początku. Rano staję obok auta z ciężkim westchnięciem. Przede mną daleka droga, jadę służbowo, wizyta rutynowa, pogoda do bani: zimno i pada - z tych puzzli w mojej wyobraźni układa się wielki, smutny napis: nie chce mi się. W takie dni silniej niż zwykle zazdroszczę muzykom, bo w ich robocie chyba nawet rutyna bywa ciekawsza. Myślę: no dobra, życie zmusza nas do czynności dobrowolnych, wskakuj. Moszczę swą okrągłą nadwagę w fotelu na te 300 kilometrów, zapuszczam silnik, ruszam. Nie znoszę ciszy w aucie. Co z tego, kiedy każda stacja radiowa od uparcie nadaje długie jak utwory The Necks reklamy. The Necks słucham z przyjemnością, reklam bez niej. Czy Wy też tak macie, że po trzech zadajecie sobie pytanie, czy ich twórcy nas mają za skończonych debili? Moje decyzje zakupowe mam oprzeć na takim żenującym wykwicie z kreatywnego mityngu przedszkolaków? Co z wami marketerzy jest nie tak? Może warto wyjść z piaskownicy i zamiast stawiania babek z piaskiem zająć się wreszcie dorosłym życiem, fajna broda to jeszcze nie dojrzałość. Wyłączam ten szit, bo nie daję rady. Okładka malowana przez Agnieszkę Koncewicz-Sambor Mam tu pod ręką coś, czego nie znam zupełnie, a co dostałem od starych wyjadaczy jazzowych z Krakowa. Grupa nazywa się Groovosophers. Wiem tylko, że zespół ma bardzo fajną historię. Panowie niegdyś grali ze sobą jako Goddard Quartet i po 20 latach i 11 dniach od ostatniego koncertu kwartetu znów zaczęli wspólnie kombinować, tym razem wzmocnieni organami Hammonda. Nie, nie, nie kochani - po drodze nie uprawiali roli, nie wydobywali ropy, nie warzyli rzemieślniczego piwa, ani nie hodowali alpak - oni w różnych składach muzykowali. Bardzo więc do mojego starego łba i młodszego duchem serca trafia fakt, że pięciu dorosłych facetów postanawia spróbować i ma odwagę jeszcze raz pokazać się publiczności. Trzeba mieć charakter, żeby jeszcze raz wchodzić do tej samej rzeki (ale nie próbujcie tego z byłymi żonami). Wlokę się miastem mozolnie zbliżając do wylotówki na autostradę, w rytmicznych sekwencjach: światła, ruch, światła, ruch... Z głośników płyną dźwięki pierwszego z utworów, spokojne tempo, elektryczna gitara nie bojąca się efektów, w dodatku gitara, która gra melodię, a nie bombarduje mnie zwariowaną kaskadą zwichrowanych dźwięków - gdy nagle wnętrze auta wypełnia dźwięk saksofonu: czyściutki i zadziorny, aksamitny i przejmujący. Ach, jakie to niepolskie dźwięki! Powtarzam więc je sobie na następnych światłach, tak podoba mi się to solo. Zerkam na płytę. Utwór nazywa się "No place to hyde" - no panowie trafiliście idealnie, myślę, wystukując jego rytm palcami na kierownicy, otoczony autami na środkowym pasie, w korku. Ale przestaję się nudzić, kiedy w moje uszy wjeżdżają dęciaki w "Starlight Trooper" - najpierw ten Amerykanin na trąbie, a potem Polak na saksofonie, a po nich hammond. O ja cię chromolę! Jakie to jest dobre! Jakie tłuste i soczyste! Daję więc głośno, coraz głośniej: wzmacniacz JBL przekazuje na głośniki Infinity czyściutkie dźwięki, auto aż skacze, ja skaczę wraz z nim, bo nie daję rady wysiedzieć. Kiedy zaczyna się wspaniały kawałek o nazwie "Fury" mam ochotę porzucić to całe moje robocze zadanie, tę podróż służbową, nałożyć słuchawki i po prostu cieszyć się muzyką - ludzie kochani, co tam się dzieje! Jak cudnie przyspiesza puls tego utworu, czarodziejski saksofon wzlatuje gdzieś pod niebo, zaś przepiękny bas prowadzi całą maszynerię Groovosophers tak, jak mamusia dziecko na pierwszą lekcję fortepianu. Wjeżdżam na autostradę i wówczas dokładnie, jak na zamówienie, niczym winieta za dawnych czasów, rozbrzmiewa "BAA, BAA", czyli pokręcony singiel z solówką hammonda w roli głównej, a ja wsłuchując się w niego zapominam, że stopa za bardzo wciska pedał gazu, zapominam o tempomacie, ograniczeniach powszednich, ponieważ nie mogę się oderwać od muzyki, bujam się w jej rytm, mknę gnany jej tempem. "BAA, BAA" ma w sobie śliczną, orientalną zagrywkę, nie do zanucenia, ale niezapomnianą. Każdy kolejny utwór z płyty Groovosophers spaja zespół wspólnych cech: jest rytmicznie, melodyjnie, energetycznie i... zagranicznie. Tak właśnie! Gdybym słuchał tej muzyki na ślepo, bez wiedzy o autorach, celowałbym w grupę ze wschodniego wybrzeża USA. Dlaczego? Bo ja słyszę w ich muzyce krystaliczną radość z grania, profesjonalną pewność, a w dodatku świetną realizację. Choć to wyraźne zerkanie w stronę fusion, struktura utworów nie jest przepakowana, nie ma mowy o natrętnej ścianie dźwięku, słychać wyraźnie wszystkie doły i góry, szerokości i wąskości. Pierwszy plan grupy to niewątpliwie: dęciaki i gitara. Bas ma świetny groove. Perkusja zaś trzyma pięknie wszystko w garści, ale przyznać trzeba, że nie szaleje - to jest raczej profesorska dokładność. Panowie mówią, że jest to debiutancki album - ale z całym szacunkiem: raczycie sobie żartować. W tym składzie może i owszem. W istocie jednak każdy z utworów jest dojrzale, po akademicku rozplanowany i zagrany. Poczujesz szybko słuchaczu, że ci goście z niejednego wzmacniacza pili mleko od wściekłej krowy. Profeska. Taki "For Those Who Have Passed" na przykład: wolniutki, spokojny, niepozorny - ale jak sekwencyjnie zbudowany, dzięki czemu rozwija się konsekwentnie, miarowo kończąc głośnym, wyśmienitym popisem saksofonu. Dzięki tej muzyce zapomniałem o całym świecie, o nużącej drodze, smętnych zimowych krajobrazach, auto mapa prowadziła mnie jak po sznurku, a ja powtarzałem cały repertuar z płyty: jeszcze raz i jeszcze raz. Aż dotarłem na miejsce, dzięki muzyce szczęśliwy, z bananem uśmiechu na twarzy i pół godziny wcześniej niż zazwyczaj. Album ukazuje się 22 marca. Zawiera osiem oryginalnych kompozycji zespołu oraz utwór Johna Scofield "I’ll Take Les" w nietypowej, drum’n’bassowej aranżacji. Groovosophers Tomasz Karaszewski – saksofon tenorowy i altowy (zespoły: Goddard, Funk Out, J Art, Placebo) Filip Goddard Wyrwa – gitary, syntezator gitarowy (Goddard, Twelve Moons, Xposure, Hipgnosis) Grzegorz Madej – organy Hammonda, Rhodes, klawisze (Hammond Quartet, Maciej Kłeczek) Marcin Essen – gitara basowa i bezprogowa gitara basowa (Another Pink Floyd, Helaine Vis) Grzegorz Bauer – perkusja (Twelve Moons, Frittata, Another Pink Floyd, Sokół Orchestra) Płyta Groovosophers została nagrana z gościnnym udziałem Satisha Robertsona - trąbka (z Brooklyn/NYC i James Carter Quintet) i Patryka Zakrzewskiego - instrumenty perkusyjne (znanego między innymi z występów z Miką Urbaniak/Ulą Dudziak). Zazwyczaj nie piszę tego, ale to realizacyjna petarda: p łyta została nagrana w listopadzie 2024 w Krakowie w Studio Centrum i Brooklynie/Nowy Jork (partie trąbki Satisha Robertsona). Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
- Wojciech Jachna Squad zabiera w podróż do gwiazd
Wyobraźcie sobie Był wczesnowiosenny, chłodny poranek, gdy Iwona, elektroniczny głos zapowiadający pociągi na stacji Łódź Widzew zamiast oznajmić bezdusznym głosem przyjazd następnego składu powiedziała głosem namiętnym: Szanowni Państwo, a teraz posłuchajcie wspaniałej, najnowszej płyty Wojciecha Jachny Squad pod tytułem płyty "Ad Astra". Ad astra znaczy "do gwiazd'. Życzę państwu dobrego dnia i tego, abyście znaleźli swoją drogę do gwiazd dzięki tej pięknej muzyce. I w głośnikach stacji Łódź Widzew zabrzmiała zapowiedziana płyta Ludzie, zmarznięci i niedobudzeni, oczekujący składu regionalnego z tym jedynym na świecie, charakterystycznym środkowoeuropejskim biernym zniecierpliwieniem, składu, który miał ich zawieść do Bedonia, Przyłęka, Wągrowa lub Płyćwii, no więc ludzi ci zbaranieli. Muzyka płynęła peronami, owijała się wokół latarni, kładła wzdłuż torów, jak marzenia pasażerów pociągów podmiejskich o definitywnej dalekobieżnej podróży na zawsze: tam gdzie jest lepiej, więcej, piękniej i mocniej, czyli nie tu. Zbaraniała również załoga stacji Łódź Widzew. Elżbieta S. lat na oko 28 (nazwisko znane redakcji), która tego dnia miała zmianę wspomina "To był szok i niedowierzanie. Iwonka - bo tak ją tutaj pieszczotliwie nazywamy - nigdy dotąd, ani razu nam się nie zepsuła, kilkukrotne trzeba ją było tylko awaryjnie zastąpić, a tu taki numer - mówi Elżbieta kręcąc głową. - Nic nie mogliśmy zrobić, nie działała żadna funkcja, żaden klawisz, a odcięcie od zasilania było niemożliwe, bo padłby cały system" To by oznaczało, ze PKP w Wągrowie czy Płyćwii jest ślepa i głucha - wszakoż to stać się nie mogło, PKP tamże jest ważna dla społeczności lokalnej. Wezwano zatem posiłki informatyczne z jednej z podległych kolei spółek. Ale i one nie dały rady. Była godzina 14, pociągi wciąż przyjeżdżały i odjeżdżały niezapowiedziane, na peronach stacyjnych zebrał się zaś tymczasem tłumek ciekawskich słuchaczy płyty Wojciecha Jachny Squad, która grała non stop w zapętleniu, gdy do akcji wkroczyli współpracujący z PKP byli hakerzy i cybernetyczni specjaliści z pobliskiej politechniki. Nadzieja zatliła się w sercach skompromitowanych kolejarzy. Na krótko. " Niestety, nie było na to rady, Iwona odcięła wszystkie dojścia systemowe, otoczyła się tak szczelnym cybernetycznym murem, że po godzinie mieliśmy pewność, że przebicie go potrwa trzy do siedmiu dni - opowiada Ariel B, były haker (nazwisko znane redakcji)". Doktor Marek "Procesor" Zapętlony, specjalista informatyczny z Politechniki Łódzkiej wznosi oczy ku niebu i opowiada z emfazą: " Proszę Pana, jestem dumny i szczęśliwy, że dotknęło to mnie, właśnie mnie, że to ja byłem świadkiem i badałem wykroczenie poza kontrolę na skutek podłączenia do sieci i układów tak zwanej sztucznej inteligencji prostego, banalnego w sumie symulatora głosów " Prosimy, aby doktor Zapętlony wytłumaczył cały fenomen prostymi słowami. Po krótkim namyśle ujął to tak: " Iwona, podłączona dzień wcześniej do układu sztucznej inteligencji przerobiła całą treść internetu i spośród niego wybrała to, co jej zdaniem najlepsze " Czyli co? "Czyli płytę Wojciecha Jachny Squad pod tytułem Ad Astra". A dlaczego - dociskamy naukowca "Bo uznała ją za najpiękniejszą, najlepszą, najbliższą ideału". Muzyka na stacji brzmiała do późnego wieczora. O godz. 22 słuchało jej około 300 osób, które nie czekały na odjazd, po prostu przyszły zwiedzione informacją o niezwykłym wypadku na stacji Łódź - Widzew. Kolej więc musiała wezwać SOK, ale zupełnie niepotrzebnie, bo muzyka raczej wszystkich koiła, niż rozdrażniała. Dlaczego tego pan słucha - spytaliśmy jednego z peronowych zasłuchanych.. No bo to gra samo, tu na stacji, nigdzie tak nie ma, nawet w Nowym Jorku - odpowiedział. Ale można tego słuchać w domu i nie marznąć - spytaliśmy A nie, boi tego nie ma na strimingach, a jest ekstra, w pyteńkę muza - dopowiedział drugi, ogolony na łyso, groźnie wyglądający kibic lokalnej drużyny piłkarskiej, co było widoczne po wytatułowanym napisie na szyi "Widzew jest całym moim życiem" - osobnik ten miał szyję nader grubą, a napis ją oblegał, tak że koniec spotykał się z początkiem na dużym, grubym karku (patrząc na osobnika z tyłu widziało się na szyi zbitkę "emWi"). - Jakby mnie kto pytał, to mogliby tak zostawić, gitara muzynia jest tego tam składa. Według mnie także. Ale Iwonka o godz. 24 sama się wyłączyła. Po prostu muzyka przestała grać, a ona wyszeptawszy uroczo: już pora do łóżek kochani, zapowiedziała swym normalnym beznamiętnym głosem przyjazd bez zatrzymywania się dalekobieżnego do Berlina. Czy to nie byłoby wspaniałe? Wojciech Jachna Squad nagrał kolejną płytę, w które nie robi umizgów do nikogo - tworzy własne niepowtarzalne pejzaże muzyczne, utrzymane w onirycznym klimacie, powolnych tempach utwory, które hipnotyzują. Słuchałem jej kilkakrotnie w jakimś mentalnym zniewoleniu brzmieniem, błogo oczekując kolejnych nieoczywistych i barwnych muzycznie taktów. Prościej mówiąc nie mogłem się od niej oderwać. Nawet ćwiczyłem z albumem WJS na uszach. Album to kilka improwizowanych kompozycji, bardzo tajemniczych, niespiesznych i łagodnych. Struktura utworów? No jest, ale mi nie przeszkadzała. Skandynawskie, mroźne klimaty także. Wspaniała rzecz wyszła. Będzie to zapewne jedna z najlepszych płyt tego roku w opinii znacznie bardziej osłuchanych niż ja specjalistów. Nagrali ją Wojciech Jachna – trumpet, fx Marek Malinowski – el. guitar Jacek Cichocki – piano, Moog, organs Rafał Gorzycki – drums, percussion FOTOGRAFIE WYKONAŁ KONRAD ŻELAZO Bardzo się cieszę jeśli się podobało. Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!











