Nowy Rok w pełni, a ja wciąż potykam się o płyty z 2024 roku, które są tak ciekawe, tak dobre, tak świeże, tak innowacyjne brzemieniowo lub wprost przeciwnie, gdyż odwołują się bez wstydu do obranego za cel okresu muzycznego sprzed lat, że szkoda byłoby ich zupełnie nie zauważyć i nie odnotować. Mam dla Was kilka naprawdę niezłych propozycji. Postaram się je opisać rach-ciach, skrótowo.

Ill Considered to brytyjskie trio instrumentalne, grające energiczny, improwizowany jazz, z elementami rocka, punku i muzyki etnicznej. Pochodzą z Londynu i są znani ze swoich szalonych występów na żywo oraz płodnej działalności studyjnej. Na początku grudnia 2024 grupa wydała na świat kolejny album pt. UnEvensong.
Evensong to anglikańskie nabożeństwo kościelne tradycyjnie odprawiane o zachodzie słońca, skupiające się na śpiewaniu psalmów i innych biblijnych pieśni.

Czy płyta ma coś z tym wspólnego? Odpowiedź brzmi: NIC.
Czy można wyważyć z impetem otwarte drzwi?
Ta grupa udowadnia, że tak.
Ill Considered wywala je razem z futryną – od początku do końca tego szybkiego, energetycznego albumu gołym okiem dostrzec można tu inklinację jazzowego Londynu, nad płytą unosi duch zwariowanego i powichrowanego klubowego grania, które nie ucieka od melodyjnych fraz, nasiąknęło multikulti, cieszy się więc i chętnie sięga po z hindusko – arabskie naleciałości i wykorzystuje je w zagrywkach. Saksofon żyje tu petardzie, przechadza się po pięciolinii z rozmachem, jak Karol Scheibler po swojej fabryce. Sekcja również nie pozwala słuchaczowi się nudzić: perkusista nie szczędzi siebie i zestawu - posłuchajcie go w utworze „Simply having a wonderful christmas time”, albo we „Frosty the Snowman”. Bas na całej płycie raczej pulsuje bez przerw, bez końca – tak właśnie bije serce europejskiej stolicy jazzu. "UnEvensong" to płyta szybka, płyta mocna, płyta głośna, płyta bezkompromisowa, która spodoba się fanom początków The Comet Is Coming. Posłuchajcie jej!

Z kolei w listopadzie 2024 świat ujrzał nowy album niespokojnych Wikingów z Islandii, czwórki muzyków spod szyldu ADHD. Jeśli jest ktoś, kto nie wie, co kryje się pod tym skrótem to wyjaśniam: ADHD to zespół nadpobliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ang. Attention Deficit Hyperactivity Disorder), zaburzenie neurorozwojowe, które charakteryzuje się trzema głównymi objawami: zaburzenia uwagi (nieuwaga), nadpobudliwość (hiperaktywność) oraz impulsywność. Album ADHD nosi nazwę „9” – i jest to czytelna wskazówka, że nie masz, drogi czytelniku-słuchaczu, do czynienia z młokosami z muzyczną kaszką pod nosem, ale dojrzałymi muzykami – albowiem ta cyferka oznacza numer ich kolejnego albumu.

„9” ukontentuje osoby, szukające w jazzie nowych rozwiązań – takich, które nie są jego głównym nurtem, a w dodatku czerpią garściami z innych gatunków: rocka, punka, popu czy muzyki elektronicznej. Do tego muzycy islandzcy bardzo lubią melodyjne tematy - takie fajne, dające się ponucić pod prysznicem zagrywki – płyta "9" skrzy od nich niczym islandzki lodowiec lub woda z geotermalnego gejzera. Zacytujmy co panowie mówią o swojej płycie, bo to urocze:
„Kiedy klawiszowiec THÓMAS JÓNSSON, gitarzysta i basista ÓMAR GUÐJÓNSSON, saksofonista ÓSKAR GUÐJÓNSSON i perkusista MAGNÚS TRYGVASON ELIASSEN są na scenie, zwykły śmiertelnik z Europy Środkowej dowiaduje się, jak mieszkańcy wysp na północy Europy byli w stanie przetrwać długie i mroźne zimy na przestrzeni wieków. - Oni po prostu wytwarzają energię z samych siebie. Ten nieokiełznany strumień ludzkich wibracji, który przekracza wszelkie granice gatunkowe i fascynuje fanów jazzu tak samo jak fanów rocka i raverów, podąża za najstarszym ludzkim pragnieniem, którego niewerbalny impuls jest starszy niż jakikolwiek język.”
Muzycznie wyzwala się różnorako: raz jest mega szybko z saksofonem w roli głównej, a za chwilę nostalgicznie, a środek ciężkości przesuwa się na gitarę, która gra zawodząc i przeciągając dźwięki techniką slide. Pod tym względem popisowo piękny jest np. utwór „Ása”. Ponadto, ze względu na instrumentarium, trochę chcąc nie chcąc, słuchając ADHD wracałem oczami wyobraźni do westernów Sergio Leone, bowiem Wikingowie sięgnęli po charakterystyczny dla Morriconiego dźwięk syntezatora – zresztą sami sobie włączcie utwór „Langanes”, to zobaczycie o co chodzi.
Płyta „9” nie ściga się po złotą patelnię jazzu, nie chwali się silnikiem McLarena. Gra świetny, miły dla ucha post – jazz, który ma także trafić do tych z Państwa, którzy niezbyt lubią ten gatunek, ale chcieliby go polubić bardzo. Czas najwyższy zrobić to z płytą „9”
zespołu ADHD z Islandii.

Teraz coś z mojego ukochanego spirytual jazzu. Grupa z brytyjskiego Leeds o uroczej nazwie charakteryzującej 99 populacji świata, w tym mnie, czyli "Work Money Death". Z miejsca objaśniam: Work, Money Death to zespół, który wspierał Tony'ego Burkilla na jego debiutanckim albumie z 2017 roku dla ATA Records. Złożony z członków "TheSorcerers", "The Lewis Express" oraz zespołu Nata Birchalla. Jak sami napisali celem WMD „jest tworzenie długich, improwizowanych utworów inspirowanych twórczością Pharoah Sandersa i Alice Coltrane”

I wiecie co?
Jak obiecują tak robią.
Jeśli lubiliście Pharoaha, to zakochacie się w ich ostatniej płycie pt. „People of the Fast Flowing River”. Mnie się strasznie podoba ów koncept zespołu – w szalonym, zwariowanym, hiperkapitalistycznym, zindywidualizowanym świecie, gdzie większość ludzi przyjmuje schronienie w swoim dobytku, kilku gości żyje, jak garstka muzycznych banitów na marginesie cywilizacji pędu i popędu, więc w studio spotykają się, by grać rozmodlone, ekstatyczne, oparte na repetycjach, osnute dźwiękami dalekiego wschodu duszne melodie. Na płycie są zaledwie 4 utwory. Każdy oscyluje koło 10 minut – nikt, nigdy tego nie puści w żadnym radio. Tu aż zatyka uszy od kadzidlanych, powolnych rytmów, tutaj w niebo strzelają nieskończenie długaśne solówki saksofonu, który przez całą płytę krzyczy, wrzeszczy, skowyczy.
Namawiam: zostańcie ludźmi szybko płynącej rzeki!

Na koniec coś swingującego, eleganckiego i koniecznie w marynarce. Na tej płycie jest już spokojnie, pieśni są mocno osadzone w głównym nurcie jazzu, przez każdą milisekundę muzyki nie mamy żadnej wątpliwości to jazz. Po prostu jazz.

Znajdziecie tutaj wspaniałe zagrywki fletu, sekcję spajającą to wszystko jak się należy, ale bez szaleństw: królują szmery, stuki, puki. Fortepian zaś co rusz zaprasza melodyjnie do tańca, do bujania bioderkami. Ta muzyka nigdzie się nie spieszy, nigdzie nas nie popędza. To wspaniała pochwała wtórności i odtwórczości, które – o nie, nie moi drodzy – nie są tu przyganą. W tej muzyce jest bowiem całe dobro zaklęte w nuty przez wielu pokoleń muzyków jazzowych, to jest wielki ukłon w ich stronę, w kierunku ich dorobku.
O czym mowa? O świetnie wydanej płycie kwintetu Alana Balcerowskiego o tytule (nomen omen) „Looking Ahead”. Jest to rzut oka za siebie – taka esencja jazzu. Zagrana tysiące, miliony razy wciąż zachwyca i potrafi być piękna.
Jak ta płyta.
Jeśli tęsknisz za jazzem z lat 50. i 60, jeszcze nie pokręconym w poszukiwaniu rozwiązań harmonicznych i brzmieniowych, za jazzem melodyjnym, swingującym to „Looking Ahead” jest dla Ciebie.
Commentaires