top of page
Zdjęcie autoraROBERT KOZUBAL

Jazzda po Marginesach

Zaktualizowano: 6 lis

Marek zajumał płytę w sklepie muzycznym. Po prostu sięgnął po nią i szybkim ruchem schował pod kurtkę. Nie wybierał, nie zależało mu, zdał się na ślepy traf. Kątem oka zauważył tylko biało-niebieską okładkę zanim nielegalnie wylądowała między jego młodą, gładką skórą płaskiego brzucha, a tkaniną bluzy.

Ach, jak bardzo lubił ten moment, gdy sprawa się już dokonała i nie było odwrotu. Odtąd stawał przed prostym wyborem: złamać prawo, nie łamać prawa. Przyznać się .Oddać. Nie przyznawać. Zabrać. Zero. Jeden.

Jego życie pełne było zamazanych, nieostrych, niejednoznacznych sytuacji, relacji i ludzi. Ot: ojciec, owszem, chadzał po świecie często zamroczony alkoholem, ale również okazywał Markowi miłość i powtarzał rzeczy, które go wzmacniały, wiele go uczyły. A matka? Matka nienawidziła swojego życia całym sercem, ale słowem na ten temat się nie zająknęła. Pewnie chętnie porzuciłaby je w diabły, lecz tkwiła w swej beznadziei bezradnie zanurzona po uszy. Marek mógłby tak wymieniać bez końca, aż doszedłby do Marzeny, która mu się ogromnie podobała. Podejrzewał, że był w niej zakochany - ale nigdy wcześniej nie był, toteż pewności nie miał. Marzena miała piękne, niebieskie oczy przysłaniane frywolnymi, opadającymi wciąż blond kosmykami, które tak uroczo usuwała z linii wzroku. Robiły jej się też śliczne dołeczki w policzkach podczas śmiechu. Tak pięknie dotykała twarzy delikatnie smukłymi palcami. Ale potrafiła być też złośliwie wredna i wobec Marka i wobec innych.

Świat był jak widać zamazany, nieostry. Nierozpoznawalny i przez to tajemniczy.

Marek zaś nie chciał być rozmyty. 

Dlatego od czasu do czasu kradł drobne przedmioty. Nie dla dreszczyku emocji, nie dla lęku, nie dla sławy.

W tym jedynym momencie był jakiś.

Sprzedawca rzucił nań okiem znad smartfona. Był starszy o dobre dziesięć lat od Marka, ubrany w modne sieciowe ciuchy, pewnie pracował w sklepie za marne grosze, bo rzadko zwracał uwagę na to co się w nim dzieje.

Miał na imię Jacek i wiecznie musiał odpowiadać na zaczepki swojej dziewczyny, Sylwii. Pisała do niego na wszystkich możliwych komunikatorach, opowiadała tam każdą minutę swojego życia, zalewała falami własnych emocji i tsunamii fotek. Stał się jej smartfonowym więźniem. Odnosił wrażenie, że Sylwia spotyka się z nim niechętnie, bo odcięta jest wtedy od ulubionej czynności: szybkiego stukania w ekran, wyrzucania z siebie sznurków z nanizanymi literkami układającymi się w opis jej śniadań, podróży tramwajami, kłótni w księgarni, w której pracuje, opisów wykładowczyń i koleżanek na zaocznych studiach, jakie starała się skończyć.

Kiedy Marek kitrał pod kurtkę płytę i w swoim mniemaniu nabierał ostrych konturów oraz stawał się jakiś, Jacek zastanawiał się na wyważoną odpowiedzią na kwiecisty opis śpiącego kota Sylwii. Wyważoną, bo - czuł to całym sobą - w dupie miał jej kota, chciałby wiedzieć kim Sylwia naprawdę jest, co powoduje że żyje, jaka jest przyczyna jej bycia na świecie? Tymczasem dostawał od niej papkę, marmoladę, przemiał, berbeluchę. W głębi chciał złamać jej serce i ją porzucić, zostawić w pizdu,  znaleźć kogoś, kto naprawdę wie po co żyje.

Jacek spojrzał na młodego chłopca w sklepie. Pomyślał, że chciałby być w jego wieku, mieć jeszcze tyle możliwości, nie czuć się więźniem własnych wyborów. Ich wzrok na moment się skrzyżował. 

Marek ruszył spokojnie ku drzwiom. Doszedłszy do nich jednak się rozmyślił i zawrócił, stanął przed sprzedawcą, wygarnął spod kurtki płytę, położył przed nim na ladzie. "Powinien pan bardziej uważać" - rzekł i sobie poszedł.

Jacek go nie zatrzymywał, przecież widział moment, gdy młodzian kradł płytę. Nie reagował, bo nie miał ochoty na awantury, a płyta pochodziła z półki, na którą szef zaglądał najwyżej raz w miesiącu. Gdyby zginęła, nikt by tego nie zauważył.

Co to była za płyta? Mogłabyć to ta:

BERKE CAN ÖZCAN & JONAH PARZEN-JOHNSON

"It Was Always Time"


Może już zauważyliście, że wolę antypody od głównego nurtu jazzu, pomimo niezaprzeczalnego faktu, że większość produktów muzycznych powstających tamże swym radykalizmem nie prosi o ponowny odsłuch. Ja tę szczerość zresztą doceniam i w istocie nie próbuję poprawić swoich wrażeń ponownym odsłuchem więc do zdecydowanej większości płyt nie wracam. 

Powstałe na tych marginesach jazzu albumy są jednak zawsze autentyczne, nie kombinowane, wielokroć nieprzemyślane, zagrane na żywca, odzwierciedlające zarówno emocjonalny moment, jak i techniczne umiejętności lub nieumiejetności autorów. Słowem: są żywe, są jakieś.

Na perkusistę i producenta Berke Can Özcana natrafiłem przypadkiem, gdy kilka lat temu występował we Wrocławiu z opartym na improwizacji projektem Big Beats Big Times - bardzo mi się podobał tegoż pomysł, łączenie melodyjnej elektroniki z perkusyjnymi eksperymentami Özcana (granie smyczkiem na talerzach, wykorzystywanie gongów, wodnych bębnów, kalimby).



Potem zachwycałem się jego bardzo medytacyjną płytą “Mountains are Mountains”, po której nastąpiła długa przerwa, podczas której w zasadzie zdążyłem o nim zapomnieć przysypany lawiną płyt produkowanych bez przerwy przez muzyków jazzowych z całego świata, które ku mojej rozpaczy są dostępne tu i teraz w coraz lepszej jakości na strimingach, a moja doba ma wciąż tylko 24 godziny.

I wtedy, 1 listopada zobaczyłem biało niebieską okładkę z zagadkowym tytułem płyty “Czas był zawsze” albo “Zawsze był czas” z nazwiskami autorów Berke Can Özcana i Jonaha Parzen-Jonhsona i wiedziałem, że to będzie mi się podobać. 

Özcan to dźwiękowy kombinator, poszukiwacz, a Parzen-Jonhson, saksofonista barytonowy, nie zwykł patyczkować się ze swym głównym instrumentem (no bo jest także flecistą). Ten mariaż powinien wpaść mi w ucho.

Nie myliłem się.

Tło dla muzyków tworzy zapętlona, nieco upiorna elektronika. Perkusja Özcana na całej płycie jest nieprzewidywalna jak wynik batalii Trump-Harris. On stuka, puka, drapie, skrzypi, wali szybko, potem wolno, mimo to w ładzie i składzie wprost maluje dźwięki, unosi się pomiędzy tłem, a improwizującym siłowo Parzenem-Jonhsonem. Ile za to ten gość ma siły w płucach! Szacun. To on jest na pierwszym planie podczas niemal całej płyty, poza zamykającym, apokaliptycznym, elektronicznym “The Others”.

Panowie stworzyli płytę pełną swobodnej improwizacji, która miejscami bardzo chętnie wpada w ucho (majestatyczny, monumentalny “A Cloud”,  zdominowany przez Özcana “Sao Paulo”), nigdy nie męczy. Obaj doskonale się uzupełniają, choć przyznać trzeba, że baryton przykrywa dźwiękowo perkusonalia - no, ale jest to cena szczerości, otwartości i naturalności, której ta płyta jest pełna. Niemniej jest to także kolejny przykład wpływu elektroniki na jazzowe składy. Przed wojną i tuż po niej zespoły jazzowe liczyły kilkanaście osób. Dziś, dzięki elektronice, ciekawą muzykę improwizowaną tworzą duety. Zresztą solowe “łonmanszoły” Johna Scofielda czy Pata Metheny’ego idą jeszcze dalej.

Zatem jest to kolejna płyta z antypodów, która mi się strasznie podoba.





23 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page