Mówi się, że jazz nie zna granic, ale to pitolenie. Z zadowoleniem jazzda odsłuchała ostatnio płyt kilku polskich (lub związanych z Polską korzeniami) muzyków tworzących poza macierzą. Zła wiadomość dla zaciekłych patriotów może być tu taka, że – niestety - dobrze im to zagraniczne muzykowanie idzie, dobra zaś może być taka, że – o radości ! – wnoszą oni kaganek polskiego ducha do pustej ideowo, zdegenerowanej do granic kultury europejskiej. Bo wnoszą! Szanowni czytelnicy jazzdy! On tam „jak ta lala” wnoszą! Rzecz jasna polską lalę wnoszą! Biało czerwoną, patriotyczną, prasłowiańską lalę. Ale bez jaj i do rzeczy.

Polish Encounter - Fairytales
"Move"
Art Roho
Marek Konarski, polski saksofonista z Poznania nie zwalnia tempa. W tym roku wyszły za granicą co najmniej dwie ciekawe płyty z jego udziałem. Obie to kolaboracje z duńskimi artystami.

Najpierw zwróciłem uwagę na kontynuację ubiegłorocznej, bardzo udanej współpracy z wziętym perkusistą Andersem Mogensenem. Tegoroczna ich płyta nazywa się „Polish Encounter – Fairytales” i zdaje się te tytułowe bajeczki, bajki, baśnie, klechdy stanowią istotę ciągłości. Jest tam zresztą jeden utwór tak mojemu pokoleniu znany, tak atawistycznie rozpoznawalny, żem go usłyszawszy nieomal stanął cały we łzach tęsknych zasłuchany, zaczarowany, oniemały. Znów byłem małym chłopcem, znów usypiała mnie mama śpiewem, znów było spokojnie, bezpiecznie, a świat wciąż stał otworem i zapraszał, by go odkrywać. Nie zdradzę, o który kawałek chodzi. Jeśli go rozpoznacie, to znaczy, że… nie, w zasadzie to nic nie znaczy. Śpijcie sobie spokojnie kochani.
Tej płycie nigdzie się nie spieszy i jest to jej wielka zaleta. Zaczyna się duchem Komedy, który przejawia się w powolnym utworze „Snefnung”, przenoszącym słuchacza w latach 60-te do zadymionej, dusznej knajpki PSS Społem w Kędzierzynie Koźlu lub Olecku, następuje po niej ożywienie w oberkowym „Why?”, a następnie na słuchacza znów spływa spokój dzięki „Glimpse” - to taki jesienny utwór na peronowe pożegnanie dziewczyny z chłopakiem, chłopaka z chłopakiem, dziewczyny z dziewczyną, osoby niebinarnej z osobą niebinarną przed wyjazdem na długi turnus rehabilitacyjny do Buska Zdroju lub Iwonicza. Mnie najbardziej przypadł do gustu „Moment of Peace”, bo pan Konarski ma tu mocne wejścia, w których pokazuje swoją osobowość, ciekawą artykulację. To bardzo przemyślana kompozycja. Najmniej zaś przekonał eksperyment z techniką slide, przyćmioną solowymi popisami na saksofonie.

Drugą z płyt z udziałem Marka Konarskiego firmuje grupa Art Roho pod nazwą „Move”. Przy okazji tej płyty przypomniałem sobie, co trzy lata temu pisało o panu Marku Jazz Forum po debiucie. Owoż piórem pana Adama Domagały JF konstatował: „Konarski jest pierwszej klasy wirtuozem i czułym improwizatorem, ale – to w końcu jego debiut, potencjalnie bilet do mołojeckiej sławy - lubi oddać pole sidemanom. (Jazz Forum 6/2021 - https://jazzforum.com.pl/main/cd/konarski-folks1) . Słuchając „Move” miałem identyczne, bliźniacze wręcz odczucia! Marka Konarskiego po prostu dobrze się tu słucha, kroczy on linią wytyczoną niegdyś przez największych wirtuozów instrumentu, eksperymentuje – ale jest to eksperyment kontrolowany, w granicach gatunkowych. Świetnie mi się tego słuchało.
Art Roho mówi o sobie „projekt”, ale ja nie znoszę tego słowa. Wyraz „projekt”, z powodu nadmiernej eksploatacji korpojęzykowej stał się dla mnie synonimem niewiele wartego spotkania w celu wykonania czegoś, czego oczekuje jakiś zleceniodawca. Blee. Tymczasem Art Roho to świetny duet nawiązujący do najlepszych, duńskich tradycji sekcji rytmicznych, zapraszający do grania muzyków z różnorakich krain, odmian i stylów. Na płycie „Move” oprócz Marka Konarskiego na gitarze cuda wyczynia więc Casper Christensen, a muzyka jest inspirowana twórczością Pat Metheny Group. To się czuje przez cały czas. Kolektyw bawi się grą – tam aż wrze, a czasem kipi. Przebojowy, melodyjny, radosny „Folk Song” daje wybrzmieć talentom obu gości Art Roho. „The Dance” buja wspaniale, „Abime” wciąga w eksperymentalne odmęty, aby „Neptune” porwało nas do jazzowego szaleństwa. To jest jazz do szpiku. Jazz do spodu. A Marek Konarski ma tu rolę główną, bo jego gra jest aż krystaliczna i aksamitna. Nic, tylko pogratulować.

"Outerstate"
Kossoncoda

Tej płyty słuchałem niezliczoną ilość razy, bo wyszła na świat w lipcu. Wydał ją nie byle kto: Gondwana Records, gdzie nagrywa np. Matthew Halsall (założyciel GR), hania rani (wyszła właśnie jej kolejna płyta - bardzo udana), Portico Quartet czy Jasmine Myra. Gondwana – mam wrażenie – lubi projekt duchowe, chętnie wydaje muzykę kojącą, spokojną, spirytualną – lecz zawsze ambitną lub mającą ambicję bycia ambitną. Czy jakoś tak.
Niemniej: gdy o londyńskim duecie Kessoncoda przeczytałem, że gra „ambient jazz”, pomyślałem „a cóż to za potwora językowego stworzyłeś autorze drogi”? I w ślad tegoż potwora językowego, nuże po płytę! Albowiem mój dżazzowy nos mnie zazwyczaj w takich wypadkach nie zwykł mylić. Bardzom był ciekaw Filipa Sowy, który jest połową Kessoncody.
Nos mnie nie zawiódł.
To jest nowoczesne podejście do jazzu z elektroniką w roli głównej i wpadającymi łatwo w ucho melodiami, wspartymi twardym fundamentem perkusji Toma Sunneya, który świetnie wykorzystuje zestaw i uzupełnia pana Filipa - ale w życiu bym nie powiedział, że Kessoncoda tworzy ambient jazz. Obu panom udała się rzecz niezwykła: „Outerstate” brzmi dobrze zarówno jako tzw. muzyka tła, jak i robi wrażenie, gdy skupić na niej swoją uwagę. Płyta pomysłowo „wyłania” się w pierwszym utworze i zespół zabiera słuchacza w podróż z wieloma zawijasami, zakrętami, rytmicznymi uskokami, pod parasolem elektronicznych dźwięków, melodyjną, uciekającą klasyfikacjom i myślowym skrótom. Jak wspaniale przemyślany jest utwór „KTO”! Jak harmonijnie powstają jego kolejne struktury! Widzę go na Liście Przebojów Programu Trzeciego. Rytm w „Hammers” jest równy jak szwajcarskie tory kolejowe, a „Spaceliminal” to - słowo harcerza - najlepszy na świecie utwór do jazdy po nocy w mieście. Sprawdźcie sami. Mnie ta płyta strasznie wciąga.

"Live in London"
Janek Gwizdala Trio

To artysta z polskimi korzeniami, urodzony w Londynie, mieszkający w USA. Wirtuoz gitary basowej. Jestem wielbicielem jego pomysłów muzycznych od lat. Niezmiennie wsłuchuję się z uwagą w jego kolejne albumy (autorskich nagrał 15) , bo choć gość operuje w wyeksploatowanym przecież nurcie fusion, to jednak wciąż – w moim odczuciu – ma coś nowego do powiedzenia.
Płyta „Live in London” jest wyzwaniem dla uważności: zawiera 11 utworów trwających łącznie ponad półtorej godziny! Dlatego radzę dawkować sobie tę płytę, traktować ją jak wieczorną herbatę malinową z ulubionym dodatkiem. A wsłuchać się warto.
Trio wypełnia muzyczną przestrzeń szczelnie, improwizacje muzyków tutaj błyszczą, lśnią, wibrują, zachwycają. Lider zaś spaja to wszystko nie tylko symbolicznie, prowadzi swój zespół jak limuzynę, tworzy niezwykły, trzymający w napięciu basowy groove, którego chce mi się słuchać w nieskończoność.
Podczas koncertu muzycy zostawili sobie sporo miejsca na ucieczki eksperymentalne w elektroniczne zabawki – daję słowo, dzięki temu usłyszycie brzmienia, jakich ucho wasze nie znało do tej pory, choć zapewne wysłuchało tysiące artystów. Jest również zawsze czas na popisy, których podczas występu nikt i nic nie przyspiesza, nie popędza, bo koncert to święto muzyki, to najlepsze, co spotyka doskonałych i inteligentnych muzyków oraz ich wrażliwą publiczność. Podoba mi się ten wzajemny szacunek.
Chciałoby się tę płytę wstawić na półeczkę podpisaną „free”, a jednak tyle tutaj kanonu, tyle tu odwołań do tradycji z lat 60. i 70., że ja bym się tego obawiał.
Po prostu Janek Gwizdala jest jeden jedyny i niepowtarzalny i mam dla niego specjalną półkę.
Kommentare