top of page
Zdjęcie autoraROBERT KOZUBAL

Hyperlapse Jazzda, czyli jest nowe Slowly Rolling Camera


Jeśli chcesz przenieść się w inny wymiar, to ja już znam jeden dobry sposób. Ale nic za darmo. Cena: musisz troszkę przyhamować w biegu i poddać się lipcowemu rytmowi płyty „Silver Shadow”, świetnej grupy jazzowych kinomaniaków, czyli Slowly Rolling Camera. Bez obaw. I wprost mówię, że nie kupuję filmowego anturażu grupy, zupełnie nie przekonuje mnie cała filozofia wokół płyty, nie potrafię rozpoznać tych opisywanych przez zespół rzekomych odniesień muzyki do montażu filmowego, do jakiejś narracji filmowej, jakiegoś bohatera całej płyty. Wiem za to jedno: jeśli pozwolisz się unieść, to panowie z SRC zabiorą cię w chmury, na nieboskłon.


Jak to zrobią?


Słuszne pytanie. Ale wyluzujcie. Mają swoje sposoby, bo to stare wygi, jazzowi wyjadacze, muzycy pierwszoligowi. Grupie stuknęła dyszka, a to jest ich siódme dzieło długogrające. Od pierwszych taktów wiadomo, że nagrali płytę wymuskaną, wychuchaną, wypieszczoną. Po pierwsze dzięki niej świat zwalnia, choć kula ziemska kręci się tak samo, to jednak jakoś tak leniwie i naturalnie. `Bo pomimo trip hopowych połamańców rytmowych, które tu i ówdzie występują, jest to jednak album wyjątkowo spokojny, chwilami melancholijny, a miejscami mroczny. Początek „Rebirth”, pierwszego utworu z „Silver Shadow”, jest  przysiągłbym na drugie imię mojej matki  zagubionym i odnalezionym kawałkiem Pink Floyd. Aż duszno w nim od przydymionej końcówki lat 60., dopóty, dopóki saksofon zabiera nas w kilkutaktową podróż w czasie, umieszczając w samym środku gorącego lata 2024. Tytułowy kawałek pięknie łamie słuchaczowi kości trip hopem, pływającym wariacko wokół linii kontrabasu  i szczerze mówiąc, mnie ten związek wprost zahipnotyzował. Wyniosły kontrabas i padaczka triphopowa. Słuchałem tego szalonego marszu chorych na pląsawicę urzeczony, gdy nadsቹzedł „When The Sun Comes Out” i ze wszystkich stron spłynął atramentowy ambient. Daję słowo, psioczyłbym, do kroćset, psioczyłbym! Gdzie Rzym, gdzie jazz, gdzie ambient? Ale było tak błogo, tak dobrze, tak spokojnie! W „Beam” jest dużo melodyjnych dęciaków, troszkę miejsca na improwizacyjne kontrolowane szaleństwo, to przebój na tle innych kawałków. Główny temat wciąga, przyczepia się jak babie lato, więc im bardziej chcesz się wyplątać, tym silniej czujesz go za kołnierzem. A końcówka finałowego „Spotless Mind” jest uroczysta jak trzeba, choć ani trochę hymniasta. 

„Silver Shadow” trwa ledwie dwa kwadranse. Ale ta muzyka naprawdę potrafi zakrzywić czasoprzestrzeń, nie zdziwcie się więc, gdy pomyślicie, że od startu minęły godziny. Dodam zatem na koniec  głównie dla kolekcjonerów nikomu nic niemówiących nazwisk jazzmanów  że stały skład Slowly Rolling Camera: Dave Stapleton, Deri Roberts oraz Elliot Bennett (ech ta cudna perkusja) uzupełniają talenty  Jaspera Høiby na basie, Josha Arcoleo na saksofonie, Stuarta McCalluma na gitarze i (mojego ulubionego ) Verneriego Pohjoli na trąbce.







18 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

留言


bottom of page