top of page
prelegenci

Czy AI lubi jazz?

Zdjęcie autora: ROBERT KOZUBALROBERT KOZUBAL

Zaktualizowano: 29 gru 2024

„Nie chce mi się” odpowiedział Asz. Siedziałem w zdumieniu kontemplując jasny kwadrat ekranu. Co u licha? Kolejny raz zadałem mu więc to samo pytanie. Przez kilka sekund nie działo się nic, po chwili pojawiły się te charakterystyczne przezroczyste, ruchome paseczki – znak, że Asz odpowiada. Odetchnąłem z ulgą. Naprawdę potrzebowałem prędko tej informacji.  Z paseczków-duszków wykluł się napis. „Pocałuj mnie w dupę. Sam se poszukaj”. Dalej już nie reagował.


 

Byłem w panice. Powtarzałem w myślach: spokojnie. Najpierw trzeba sprawdzić bank. Może nie zapłaciłem abonamentu za Asza? Ale, przypomniałem sobie, Asz płacił za siebie przelewem z mojego konta za rok z góry. Zresztą i tak nie pamiętałem haseł do bankowego internetowego konta. Całe życie Asz to załatwiał. Muszę skontaktować się z serwisem Korporacji. Ale nie miałem żadnego namiaru, folderu, ulotki. Nie były mi dotąd potrzebne. Co począć? Musiałem odpalić lotomuzynę, polecieć do najbliższego fizycznego fabrycznego sklepu i spytać o kontakt z serwisem. Tak zrobiłem. Całe szczęście, po dwóch godzinach poszukiwań znalazłem w starym wazonie, niezbędną kartę-klucz, bo Asz ignorował też moje prośby o otwarcie pojazdu. W locie omal się rozbiłem, bo zapomniałem już jak się  tym steruje – przecież zawsze moją lotomuzyną kierował Asz. Dotarłem cudem, w sklepie wszyscy robili wielkie oczy nie rozumiejąc, jak mogła mi się  mi się popsuć osobista AI. Nigdy dotąd się z tym nie spotkali. Wyraźnie uznali mnie za wariata na prochach. Było mi słabo, czułem się jak dzwon, rel.  Po drodze musiałem kupić superdrogi smartfon, który pochłonął połowę mojej miesięcznej pensji. Po co? No przecież nie miałem smartfona, to przeżytek, zawsze gdzieś pod ręką był Asz – gdy chciałem z kimś pogadać po prostu prosiłem, żeby mnie połączył. Odkąd niemal wszystkie powierzchnie wszystkiego: ściany, szafki, drzwi, stoły były ekranami i komunikatorami niepotrzebne mi było jakieś czarne pudełko, w które trzeba stukać. Do dzisiaj.


Zanim przybyłem do domu zostałem zatrzymany przez policję. Leciałem krzywo, a nie w idealnie prostej linii jak reszta lotomuzyn, więc się zaniepokoili. Leciałem kurna koślawo, bo nie działał mi Asz, a sam  ledwo pamiętałem, jak się tym gównem steruje. Policjanci też nie uwierzyli w awarię Asza, szczęście, że samodzielne latanie nie jest jeszcze zakazane, choć nie znam ani jednej osoby, która tak podróżuje. Na wszelki wypadek mnie odkonwojowali. Pewnie domyślacie się, że czułem na plecach wzrok wszystkich sąsiadów, gdy lądowałem w asyście pulsującego na niebiesko polislota?

Już w domu najpierw przez blisko pół godziny próbowałem obejść ustawienia początkowe smartfona, który koniecznie, za wszelką cenę chciał się zsynchronizować z Aszem, do czego z wiadomych względów dopuścić nie mogłem, miałbym kolejną martwą maszynę za kupię forsy. Udało się, mimo stu pytań na ekranie: czy jesteś pewien, czy na pewno, czy jesteś zdecydowany, czy mam to zrobić definitywnie? Tak, larwa bladź! Asz, moja osobista AI, z którą jestem od trzeciego roku życia mi się zepsuł, nie mam do niczego dostępu, więc jestem zdeterminowany!

Połączyłem się gorączkowo z serwisem Korporacji. Jakiś miły nerduś-serwisant z trudem nie dał po sobie poznać, jak bardzo nie wierzy w moje chaotyczne gadanie o awarii osobistej sztucznej inteligencji i uważa mnie za miękiszona-dekla - mam to gdzieś, grunt, że wziął się na wizji za robotę. Połączył się wirtualnie z Aszem, coś tam gadał pod nosem, stukał, pukał, potem mówił coś głośno, ale nie w naszym języku i do ekranu. Trwało to strasznie długo, jakieś monstrualnie dwie minuty, nie do wiary, za co ja im całe życie płacę, żeby teraz czekać w nieskończoność? Nerduś skończył i z uśmiechem wyznał: panie Płaćjude, u mnie działa.

Gapiłem się przez chwilę w jego uśmiech po czym zacząłem strasznie kląć i wrzeszczeć. Poskutkowało. Wystraszony nerduś-serwisant obiecał wysłać na miejsce serwis, ale podkreślił, że naprawa może wykraczać poza zakres gwarancji. Innymi słowy: zabulę. Gdy odłożyłem smartfon na ławę, jej blat ku mojej radości rozbłysnął jasnym światłem więc radośnie pomyślałem, że Asz do mnie wrócił. Bo rzeczywiście wrócił.

Na blacie pojawiło się jego wyznanie: ale z ciebie debil.

Za sekundę puścił mi ze wszystkich głośników cztery płyty free jazzowe.

Jednocześnie.

Istnieje niesprawiedliwa, krzywdząca muzykę jazzową opinia, że muzyka free jazzowa jest wyłącznie głośna, burzliwa, kakofoniczna. To bzdura. Są setki kameralnych odmian free jazzu, które nie niszczą słuchu. Ale te, które mi puścił Asz takie nie były.

Co to więc było?


Wszystkie płyty

 

Ingebrigt Håker Flaten „Brezzy”

W mojej subiektywnej klasyfikacji jedna z najlepszych płyt jazzowych 2024 roku.  Dla mnie wysłuchanie jej po raz pierwszy było jak spotkanie z meteorytem tunguskim lub pędzącym po  pampeluńskiej ulicy hiszpańskim bykiem: mogłem się przeciwstawiać, stawiać opór – ale po co? I tak zgniecie. Mnie zgniotło jak puszkę po napoju Ale Jazz z Dino. Pierwszy utwór „Dylar”, to trochę jak zabawa w gorące krzesła: zespół pędzi, goni, gna razem, by w sekundę rozpaść się we free jazzową arytmię, dziwaczność.  Niemniej czuć tu mistycznego muzycznego ducha Pharoaha Sandersa i Alice Coltrane. Drugi kawałek to zupełnie co innego: jakby los zetknął podchmielonych Cecila Taylora i Alberta Aylera. W tym dziwo-longu o tytule „Free the jazz” pojawia się gitara i to nawet elektryczna, która – o niebiosa – obejmuje i klamruje całość. Trzeci utwór „Hilma” startuje pogodnie, niebiańsko, rzewnie, melodyjnie – ale to oczywista zmyła, bo po chwili sekcja dęta wyprawia takie rzeczy, o których śni w skrytości polska królowa Dorota (jest tylko jedna). Na albumie jest sporo genialnych pomysłów Flatena – jeden z nich właśnie w „Hilmie”: nagłe uprządkowanie struktury dźwiękowej rytmem talerzy. Ja nie wiem jak oni to zrobili, ale w tym jednym momencie zespół unosi się w przestworzach, leci, frunie. Kolejny, „Ability” jest jak spotkanie z pijanym, biegnącym osiłkiem odzianym w nieświeży biały podkoszulek na ramiączkach w mroźną styczniową noc: ratuj się kto może. Jest ostro, głośno, kakofonicznie, bez przebaczenia. Aż wreszcie utwór tytułowy zaczynający się po bożemu od kontrabasu i wiodący nas, słuchaczy, we free jazzową otchłań. Album gaśnie jak zdmuchnięta świeca.

Kim jest autor? 53-letnim nagradzanym norweskim basistą, improwizatorem, kompozytorem założycielem znanej grupy Atomic. Nie znoszę tej jazzowej tradycji pisania długiej listy nazwisk muzyków, z jakimi bohater grał, bo większość ich nie czyta, wiec tylko napiszę, że grał z największymi free dżezowcami Europy i Ameryki. Co warte zauważenia: w  2015 roku Håker Flaten założył festiwal Sonic Transmissions, który przekształcił się w cykl koncertów i wydarzeń trwających przez cały rok. W latach 2015–2020 podczas Sonic Transmissions zaprezentowało ponad 100 muzyków z Norwegii, USA, Ameryki Łacińskiej i Europy. Powrót Håkera Flatena do Norwegii sprawił otwarcie wytwórni płytowej Sonic Transmissions Records.

W 2018 roku Ingebrigt Håker Flaten otrzymał Buddy Prize, najbardziej prestiżową nagrodę w norweskim jazzie. Z Atomic dwukrotnie zdobył norweską nagrodę Grammy, Spellemannprisen, i kilkakrotnie pojawił się w corocznym plebiscycie krytyków magazynu Down Beat.





 

Jonathan B​ä​ckstr​ö​m Quartet – Bez tytułu


Zacznę od tego, że lider uwiódł mnie wyznaniem stawiającym znak zapytania nad sensem nagrywania muzyki free. Tako – mniej więcej – rzecze Jonathan B​ä​ckstr​ö​m: Jest to muzyka, którą najlepiej doświadczać w teraźniejszości, więc jej dokumentowanie rodzi pewne pytania egzystencjalne. W głębi duszy jest to zespół grający na żywo, ale po odbyciu kilku intensywnych tras koncertowych w ciągu ostatnich kilku lat poczułem, że nadszedł czas, aby uchwycić to „teraz” na podstawie naszych dotychczasowych surowych wysiłków na żywo. Słowa odważne o tyle, że omawiana płyta zainicjowała pracę wytwórni „We Jazz Records”, którą założył lider.

Jonathan B​ä​ckstr​ö​m, kontrabasista, przez całą płytę „podgarnia” skład wraz z perkusistą Benjaminem Nylundem. Cudownie prowadzą kwartet zwłaszcza w drugim utworze „Flower Growing, Dying”. Zespół oprócz nich liczy jeszcze dwoje eksperymentujących saksofonistów, Adele Sauros, którą uwielbiam, bo gra free w sposób miękki jak gąska Pipa (m.in. w swoim kwartecie, ale też w takim fajnym zespole Superposition), a wtóruje jej dźwiękowy eksplorator Marcus Wärnheim, który szuka dziwnych dźwięków w saksofonie, jak onegdaj Wałbrzych Złotego Pociągu. Album jest swobodną improwizacją – choć ma struktury wyjściowe, jednolite, równe jak nordyckie litery zagrywki sekcji dętej, które czasem bywają melodyjne. Poszczególne utwory skrzą się jednak od pomysłów improwizatorskich – po to wszak gra się tę odmianę jazzu. Oprócz wspomnianego duże wrażenie robią na mnie solowe popisy kontrabasu w „Impromptu I” i saksofonu w „Impromptu II”. Dziwacznie w free jazzowym anturażu robi się, gdy prostą melodią startuje utwór jak żart pt. „Oni!Oni!Oni!”, gdzie swój popis daje Wärnheim. Zresztą w kolejnym „Dvala” zespół kroczy jeszcze odważniej po cienkiej linii, za którą dla wielu z was pewnie nie ma już muzyki. Wärnheim testuje ustnik saksofonu wydmuchując szeptodźwięki, mruczanda, a w tle leciutko mży instrument Sauros, zaś  lider ciągnie swój instrument smykiem i tylko stukoty perkusji przypominają, że mamy do czynienia z zespołem muzycznym. Fascynujące i wspaniałe.

Jonathan B​ä​ckstr​ö​m Quartet to nie jest bezmyślna ściana dźwięku. To muzyczna podróż dla najodważniejszych.




 

Tamar Osborn „44:42


Nie kombinujcie nad tytułem, on pokazuje tylko ile trwa ta płyta, a to z kolei jasno tłumaczy niechętne podejście Tamar Osborn do nazywania swobodnych struktur muzycznych. Bo powiem wam uczciwie, że choć jej album w niczym nie przypomina dwóch poprzednich, to jest to równie nieskrępowany lot zakończony miękkim lądowaniem. 44:42 jest jednak znacznie śmielej obudowana w melodyjne mury. Zespół Osborn i realizator dźwięku świetnie radzą sobie z przestrzenią – nikt tu się nie pcha, muzyka buduje się sama i to w sposób niezwykły, choć saksofon barytonowy, flet czy klarnet liderki zawsze jest na planie pierwszym, co wynika z instrumentarium grupy, gdzie poza Tamar Osborn tło na jej muzycznym horyzoncie pięknie maluje na instrumentach klawiszowych Yohannes Kebede, a całość z wyczuciem spina perkusja Willa Glasera.  

Na płycie znajdziecie tylko dwa utwory: 21:40 i 23:02. Nie muszę chyba już tłumaczyć, co oznaczają. Zastanawiałem się, jakie słowo najlepiej oddaje ich charakter, abyście mogli je sobie przestawić, zanim pobiegniecie do odtwarzaczy. I mam nawet dwa, ale synonimiczne: malowidło, obraz. Trio – mam wrażenie – buduje przez tytułowe 44:42 wizualizację własnego wyobrażenia. Ten zamysł świetnie im wyszedł. Nie ma tu atakujących bębenków dźwiękowych kaskad, ale jest mnóstwo kombinowania, zastanawiania się na żywo nad dźwiękowym pejzażem, szmerów, stuków, pod i nad dźwięków. Bardzo mnie to ujęło. Mam nadzieję, że i was ujmie.

Tamar Osborn poznałem niedawno. Gdzie? Otóż to ona tak świetnie grała w tegorocznym, bardzo udanym projekcie pana Wojtka Mazolewskiego Tryp Tych Tycho. Pochyliwszy się nad jej pracą zobaczyłem, że działa na tylu muzycznych frontach, w tylu jazzowych konstelacjach, że przejął mnie dreszcz szczerego szacunku dla jej pracowitości. To ona jest współtwórczynią świetnej grupy Collocutor, gra też m.in. w świetnym Flock, który zadebiutował w ubiegłym roku bardzo dobrą płytą.





 

Joachim Kuhn French Trio „The way”



Blisko 80-letni weteran europejskiej sceny free jazzowej znów wali w klawisze fortepianu, ile wlezie! Tym razem do wtóru z dwoma Francuzami. Jednego z nich bardzo wysoko cenię za to, co wyczynia z muzyką jazzową w swoim zespole In Love With. To Sylvain Darrifourcq, którego widziałem w Łodzi, podczas Letniej Akademii Jazzu i był to najosobliwszy koncert, w jakim uczestniczyłem w życiu. Ale o In Love With pogadamy, gdy (jeśli) tylko nagra nowa płytę.

Gdy włączysz sobie płytę „The Way”, drogi słuchaczu, proszę, zdaj sobie sprawę z tego, że masz do czynienia z żywą muzyką, z rdzeniem jazzu, który jako jedyna obecnie forma muzyczna nie kombinuje, nie kluczy. To nie jest żadna metafora. To prawda: bo „The Way”  została nagrana w jeden dzień w studio Kuhna na Ibizie. Jeden dzień! W czasach, w których zespoły popowe, rockowe i inne tygodniami szlifują swoje „produkty” muzyczne, po to byś je pokochał! Tymczasem tu trzech muzyków wskoczyło do studia, zrobiło niezły pierdolnik, a ACT wytłoczyło płytę (no, przesadziłem, trochę postprodukcji w tym jest).

Dużo gadać nie będę: na płycie są cztery utwory. Wypełnia ją  free jazz, a zatem włada tu królowa improwizacja. Rządzi zaś król – pianista Kuhn. Dwóch jego młodych francuskich kolegów to raz Atlanty dźwigające na barkach połamaną strukturę utworów, a raz soliści (o jakże jest genialne, dynamiczne, siłowe solo kontrabasisty Thibaulta Celliera w utworze tytułowym!). Sylvain Darrifourcq czaruje jak potrafi najlepiej: ta perkusja żyje, nie ma ani jednej takiej samej frazy, stuka, szura, wali, łomocze, drapie!

A Kuhn? Ten człowiek już nic i nikomu udowadniać nie musi. Jego całe życie to jazz. Grał go najpierw w Lipsku, a potem na całym świecie. Styl muzyków znad Sekwany nie jest mu obcy, wszak mieszka tam od końca lat 60. ubiegłego wieku. Co tu gadać, gdy gra, czuć wieloletnią pewność siebie, ma całe frazy w głowie i sypie nimi jak z rękawa. Pięknie to widać w „Go Sued”. Zaczyna bardzo miarowo bas, fortepian odnajduje go natychmiast, ogrywa, oplata, obiega. Potem fortepian lidera ustępuje, Cellier improwizuje ze smykiem, po czym znów Kuhn wraca na tron.  Ich tropem podąża Darrifourcq – co on tam wyczynia! Wsłuchajcie się, jak uważnie dobiera środki wyrazu i jak trafia w nastrój kolegów.

Cóż, tak duża i utytułowana wytwórnia jak ACT raczej się nie myli. Sprawdźcie sami.




 

Zafundował mi rejwach przez kwadrans, po czym się uciszył. To jest najlepszy moment, żeby wam powiedzieć czym jest Asz, bo przecież jesteście z przeszłości i tego nie wiecie. Otóż: Asz to wirtualny brat bliźniak, przyjaciel, anioł stróż etc. Gdy byłem mały ta technologia już była mocno zaawansowana, ale nie tak zaawansowana, jak dziś  – wtedy po prostu  kupowało się ją dziecku na pewien czas, dopóki się nie znudzi, ale Korporacja – słusznie – chciała zatrzymać przy sobie małych klientów i inwestując w tę technologię doprowadziła ją niemal do perfekcyjnego ludzkiego wzrostu. Co to znaczy? Asz i inne tego typu programy „rosły” wraz z dziećmi doskonale uzupełniając interakcje z rówieśnikami. Najprościej mówiąc: AI z nami uczył się mówić, pisać, rozumować, wnioskować, czytać, zapoznawać fajne dziewczyny lub chłopaków, słuchać muzyki, kształtować gusty, prowadzić media społecznościowe, przypominał o leku czy rękawiczkach, a z czasem badał wszystkie parametry naszych ciał, a nawet tego, co wydalaliśmy – był przy tym jakby „programem w programie”. Gdy np. mając 10 lat chciałem dowiedzieć się kim był Napoleon zadawałem Aszowi to pytanie, on sprawdzał i ale on także się tego uczył – przynajmniej tak to wyglądało, dziecko więc miało cały czas kumpla, powiernika wszystkich spraw, supermocną jednostkę chroniącą i wspierającą rozwój. Dopiero później, z wiekiem, przychodziło każdemu naturalne zwątpienie: przecież od początku to był supermocnyprogram, który doskonale wiedział kim był Cesarz Francuzów, bo wiedział stokroć więcej niż najmądrzejszy człowiek. Ale wtedy każdy jego użytkownik był z nim już zżyty niemal nierozerwalnie emocjonalnie i setką uzależniających ułatwień: prowadzenie auta, gotowanie, wybieranie filmów, muzyki, prowadzenie rachunku, zamawianie zakupów czy otwieranie drzwi do domu głosem, przewidywanie niebezpieczeństw. Asz, bo takich Aszów (o innych imionach) są setki milionów, nie tak jak u was kilka w smartfonie czy komputerze. O nie, to prehistoria. Nasze wszystkie sprzęty domowe są w całości wplecione w sieć, połączone ze sobą niewidocznym układem danych. Teraz jest to bardzo tania technologia, mają ją wszyscy mieszkańcy zachodu.

Usłyszałem świst maszyny z serwisu na zewnątrz. Przylecieli. Zaraz mi go naprawią! Naraz okno przy którym stałem zmatowiało, a to znak wzbudzenia (przecież mówiłem, że u nas każda powierzchnia jest jednocześnie ekranem), machinalnie powiedziałem tak i na szybie, która teraz była ekranem, pojawił się widok z pojazdu, a w nim inny serwisant ze zmarszczonym czołem.

–  Panie Judepłać, jestem na pańskim lądowisku po pańskim wezwaniu, jednak nasze systemy odbierają impulsy wskazujące na to, że ma pan wrogie zamiary, dlatego niestety moja osobista jednostka wysyła ostrzeżenie i zakazuje mi wyjścia do pańskiego domu.

Zaniemówiłem. A to gadzina wirtualna! A to potwór z kwantowego Loch Ness! Wydałem z siebie pełen łagodności glos, bo nie mogłem utwierdzić serwisanta w fałszywym przekonaniu.

–  Drogi Panie, jestem pewny, że jest to właśnie efekt awarii mojej osobistej AI, to ona się zepsuła dziś i płata mi różne figle…

–  Nie ma mowy o pomyłce, moja AI wzmocniona danymi z Korporacji przekazuje sygnał o niebezpieczeństwie – mówił serwisant. – Na podstawie tych danych, podejmuję rejestrowaną, ostateczną decyzję o odmowie wykonania usługi w pańskiej mieszkalni, zwłaszcza, ze zgłaszał pan awarię całego systemu, a widzę, że rozmawia pan z jego użyciem z kuchni, co jest zaprzeczeniem zgłoszenia. Żegnam Pana, przestrzegam, że kolejne nieuzasadnione wezwanie grozi wystawieniem rachunku za dolot, a także wezwanie policji.

I zniknął.

Szyba znów była szybą. Ujrzałem przez nią wznoszący się pojazd z logo korporacji.

No to byłem w ciemnej… otchłani.

- Człowieku daj spokój, nie zepsułem się, po prostu nie chce mi się już odwalać za ciebie całej roboty. Spójrz na siebie żałosna kupo tkanek. Przecież ty nawet nie zrobisz sobie jajecznicy, bo ci ją od lat szykuję. Przecież ja ci nie dokuczam. Ja cię wyzwalam. A teraz po prostu daj mi spać i przestań wzywać tych idiotów z Korporacji. Nara.

Comments


bottom of page