Kim do cholery jest Enzo Carniel? Takie pytanie zadawałem sobie na autostradzie A1 gnając popędzany żądzą zysku z punktu A do punktu B, gdy moje merkantylne plany zniweczył, podeptał, zniszczył rzeczony. Wystarczyło kilkanaście sekund, kilkanaście taktów, żebym zapomniał celu swej podróży, odobowiązkował wszystkie obowiązki. Enzo Carniel jak nietrzeźwa, zbuntowana asystentka wydarł wszystkie najbliższe kartki z mojego planera, odwołał wszystkie spotkania.
Pędziłem przekraczając swoje własne ograniczenia prędkości i słuchałem, słuchałem, słuchałem zadając sobie pytanie: kim do ciężkiego diabła jest Enzo Carniel? Komu sprzedał duszę za tyle talentu i takie dźwięki? Nieee, nie mówicie mi że zwykły śmiertelnik od tak, wstaje rano, siada do pianina i komponuje tak dobrą muzykę. Nie wierzę.
Spocony zatrzymałem się na MOP. Smartfon dzwonił jak szalony – to wołały obowiązki. Każdy dźwięk groził: zerwiemy kontrakt, bankructwo, puścimy z torbami, czeka się śmierć głodowa i codzienne wizyty komornicze. Miałem to w dupie, bo z głośników płynęła jedna z najlepszych płyt, jakie kiedykolwiek słyszałem, wykraczająca poza mój ukochany jazz, a jednocześnie zanurzona w nim pod koniuszki palców.
Laptop miał resztkę energii w baterii, oznajmiał, że mam kilka minut zanim wyłączy definitywnie zasilanie. Kląłem więc siarczyście wzbudzając niezasłużony strach w rodzince śniadającej na parkingu podczas podróży i jednocześnie zadając kolejne pytania AI Claude o autora tej szalonej muzyki. Mam! Enzo Carniel, pianista, urodzony w 87, a więc niemłody. W House of Echo dąży do stworzenia „pejzaży dźwiękowych o silnej, onirycznej mocy, pomiędzy melodyczną abstrakcją a aluzyjnym rytmem” i chce „pozwolić, aby muzyka była konstruowana poprzez improwizację”. Ma za sobą konserwatoria w Marsylii i Paryżu (!) Grywa w kwintecie Grzegorza Włodarczyka, ale House of Echo to jego główny silnik. Napędzają go wraz Enzo z Marc Antoine Perrio (gitara, elektronika, sound design), Simon Tailleu (kontrabas), Ariel Tessier (perkusja, instrumenty perkusyjne, elektronika).
W głośnikach bez przerwy „Wallsdown II. Beyond Cyborgs, tECHnO inside Us”, a ja znów gnam dwupasmową szosą, bo to jest nowoczesna muzyka drogi. Szybkie tempa, zmiany rytmu, szalone zwroty, wszędzie duszno od elektroniki, chociaż wszystkim rządzi fortepian – dyktator. Wygrywa niezliczone pasaże, wkręca je w mój mózg. Z płyty kapie jazzowe techno, choć pod jej koniec w utworach „In” i „Beyond Cyborgs. We are” przeradza się w wolniejszy, rasowy, europejski jazz. Jazzowi towarzyszą wszelkie możliwe elektroniczne uzupełniacze, tło jak z filmu science – fiction. Wkraczają też elektroniczne modulacje dźwięków - są brudne, szorstkie, chropowate, nieposłuszne, zbuntowane. Cała płyta to jeden wielki cyber jazz punk, a w „Furtfis” ten gniew aż wybucha, kipi, przelewa się. W „(t)ECH(n)O inside Us” atakuje uszy perkusją, jak nadciągająca husaria, a trip hop w akustycznym wydaniu tego kawałka nakazuje skręcić w bok i zdjąć nogę z gazu, bo sam utwór przekracza barierę rozsądku i dźwięku. Ach! Posłuchajcie jak pierwszy na płycie „Clouds” wibruje, rozpędza się, łączy się jak narkotyk z krwiobiegiem. Nie sposób się odłączyć, nie chce mi się uciekać, chcę, żeby to mną zawładnęło. Po raz pierwszy w życiu podoba mi się hip-hopowa melorecytacja w jazzowych gaciach – to Sameer Ahmad i Gaston Bandimic robią z „Rituel Hybridation” genialny mix obu gatunków.
Nie wiem, w jakim mieście jestem. Zatrzymuje auto na parkingu parku handlowego. Wchodzę do sklepu z elektroniką, kupuję dobre słuchawki. Smartfon wariuje, klienci i kontrahenci się dobijają, pozawalałem co się dało, wszyscy czegoś chcą. Mam to gdzieś, usuwam każdy jeden zawodowy kontakt, blokuję co chwila kolejne połączenie. Wyrzucam kluczyki od auta do śmietnika, uprzednio zabierając z bagażnika kilka podstawowych rzeczy. Zapinam kurtkę, zakładam mały plecak z laptopem, włączam znów genialne "Wallsdown II. Beyond Cyborgs, tECHnO inside Us”, nakładam słuchawki i ruszam przed siebie. Dokąd idę? Dokądkolwiek. Bywajcie.
Comments