Ambroży Jeremiasz i Jędruś grają jazz
- ROBERT KOZUBAL
- 7 lut
- 6 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 9 lut
Niezły początek roku! Poczytajcie o płytach trzech wykonawców:
(Uwaga: kolejne płyty są pod wtyczkami z muzyką)
Jeremy Pelt "WOVEN" Highnote


Co tam nowego utkał Jeremy Pelt?
Płytę rozpoczynają moje dwa ulubione instrumenty: trąbka i wibrafon. Ale to dopiero jest prolog. Pelt bardzo nieśmiało zaprasza w swoje progi. Gra spokojnie, moduluje dźwięk, nieznacznie gniecie go elektroniką, a tym czasie wibrafon wali swoje pędzące ostinato. A, ja zza węgła potem wchodzi… zmodulowany elektronicznie głos, więc na kilka chwil robi się nieco glam disco toteż szukałem wzrokiem wielkiej szklanej kuli u powały mej wyobraźni, alem powały nie dostrzegł, bo wyobraźnię mam tak duże jak ego, zaś ego moje jest w zasadzie bez granic. Kolejny utwór „Rhapsody” tak ładnie się rozwija niczym krokus na śniegu, kolejno pojawiają się kolejne głosy, po chwili jest już wibrafon, aż dogania go gitara - w końcu bum, bęc! Są wszyscy członkowie trupy Jeremy Pelta. I wtedy zaczyna się jazz jaki kocham. Taki z ostrym rytmem, od razu stawiający kroki zamaszyste, w pełnym garniturze, po Marszałkowskiej, dla szpanu i poklasku! Oj, bardzo elegancka, bardzo nowojorska jest ta najnowsza płyta Jeremiego Pelta. Wystarczy spojrzeć na okładkę, z której w dal spogląda lider - hipster, wyglądający prawie jak onegdaj Monk.
W sumie to dopiero w trzecim utworze z płyty, „Afrofuturism”, zaczyna się Pelt w stylu, jaki znam i uwielbiam, boć to niemal geniusz, człowiek osadzony jak linia Gustawa w jazzowej tradycji, trębacz, nie umykający przed elektroniką kompozytor, no i producent pełną gębą. Jego muzyka kojarzy mi się z najczęściej przywoływanymi czasami jazzu z lat 60. choć to Pelt tworzy po swojemu. Jednak oto dowód: „13/14” - kawałek, który mógłby być ścieżką dźwiękową do dokumentalnego filmu o bebopie – wibrafon Jelena Bakera czyni tu wprost cuda i wraz genialnie prowadzoną perkusją tworzą szerokie pole dla lidera, który dzięki tym dwóm kompanom może sobie wejść w utwór z z impetem, jak Lemoniadowy Joe przez wahadłowe drzwi do saloonu na czeskim Dzikim Zachodzie. Z kolei tenże perkusista, a jest nim niezwykle utalentowany Jared Spears pokazuje za chwil kilka wielką klasę w utworze „Dreamcatcher – jest to moim zdaniem najciekawsza kompozycja na tym albumie. Dużo w niej przestrzeni i ładnie topi się w jej tle elektronika. Świat modulowanej trąbki, ambientjazzowych klimatów, gitary grającej jak zacięta płyta oraz elektroniki wkręcającej się w mózg jest w pełni obecny w ponad 9-minutowej, świetnej kompozycji „Invention #2 / Black Conscience”.
Jelen Baker pokazał na wielu płytach co potrafi, a najsilniej chyba na własnej pod tytułem „Be still” z 2023. Z kolei puls Jareda Spearsa bliski jest estetyce progrockowej, gra z rozmachem, nie daje wytchnienia. Ci dwaj muzycy, plus rzecz jasna lider - to najmocniejsze atuty tej eleganckiej płyty.
Czas na anegdotkę końcową z życia trębacza. Ludzie nie lubią przypadków i przypadkowości. Wolą mieć wszystko symetrycznie poukładane i poplanowane. Jeremy Pelt jest tymczasem najlepszym dowodem na to, że przypadek może sprawić całemu światu radość. Oto ongiś uczeń liceum Pelt, młody człowiek z doskonałą frekwencją nie przyszedł do szkoły tylko tego jedynego dnia, kiedy uczniowie wybierali instrumenty, na których będą się uczyć grać. I Peltowi, w dniu kolejnym, zostały do wyboru tylko trąbka i klarnet.
To ważny moment. Oddajmy mu głos. Jeremiasz Pelt wspomina: „Wszedłem do sali. Popatrzyłem na trąbkę. Miała trzy klawisze. Spojrzałem na klarnet. On miał za to bardzo dużo klawiszy. Pomyślałem „Nie będę na tym grał, wezmę trąbkę...”.
Panie i Panowie, oraz jaśniepańskie osoby niebinarne: oto wspaniały trębacz z przypadku z ostatnią płytą pt. „Woven”.
Andrés Vial Percussion Ensemble "SPIRIT TAKES FORM"


Choć Kanadyjczyk o niekanadyjskim nazwisku Andrés Vial jest multinstrumentalistą, na tej płycie gra jedynie na fortepianie. Ale za to jak! Albo tworzy gęstą otulinę dla reszty ("City of Saints"), albo buduje melodyczny temat zostawiając miejsce na popis innym, np. niesamowitemu Jo Chambersowi na wibrafonie, albo pogania cały zespół w szybciutkim, lecz wcale niekrótkim "Dance Kobina". Fajnie też komponuje. Dajmy na to "Cascadas" jest czytelnym tabloidem jazzowym, a główny temat aż prosi się o właśnie taki, a nie inny tytuł. Melodyjnym "Concentric" Vial zerka z kolei w kierunku jazzu europejskiego z domieszką modnego dekadę temu etno, choć wielu i dziś chciałoby popląsać jak przy chorobie świętego druida (ależ wiem, wiem, że ta choroba nazywała się inaczej). Utworek "Zal" czaruje słuchacza, a Vial ze swoimi kumplami wykraczają poza gatunek, gdyż w mojej ocenie "Zal" jest doskonałym tematem rockowym - tyle, że tutaj uparcie jest grany na jazzowy sposób, to właśnie on buja jednak najsilniej na całej płycie. Chciałbym posłuchać tego utworu w wykonaniu staruszków z Rolling Stones, a spośród słynnych jazzmanów w wykonaniu wielkiego Herbiego. bardzo dobra kompozycja!
I to jest najlepszy moment, aby też pochwalić Viala za odwagę łączenia muzyki o jasnych jazzowych konotacjach z instrumentami spoza tej tradycji, albo wykorzystywanymi bardzo rzadko do jazzowego grania. Wprawdzie do dźwięku kalimby już chybażeśmy przywykli, ale do brzmienia balafonu, tamy czy dununu obsługiwanych na tej płycie wybitnie przez Mamadou Koita już raczej nie. I zaprawdę powiadam wam, jest to jeden z wielu powodów, aby w tym albumie się zasłuchać.
Grupa muzyków występujących na sesjach do "Spirits takes form" jest duża, choć trzon oprócz wspomnianych Viala i Chambersa tworzą Ira Coleman na kontrabasie i Tommy Crane na perkusji. To słychać. Brzmienie jest dzięki temu szerokie, zamaszyste, a momentami niemal podniosłe. Vial skomponował utwory melodyjne z wyraźnie nakreśloną strukturą, z rzadka zbudowane na pełnej improwizacji. Tych jednak na koncertach zapewnie nie zabraknie, zwłaszcza, że kanadyjski lider jest doskonałym pianistą. Jest tylko jeden kłopot. Najwyraźniej jego zespół rzadko koncertuje poza Ameryką Północną.
Nie pozostaje jednak mieć nadzieję i wracać jak najczęściej do tej bardzo ciekawej płyty.
Ambrose Akinmusire "honey from a winter stone"


Skoro styczeń nie obsypał nas śniegiem, więc przemysł muzyki jazzowej zasypał nas kolejnymi ciekawymi płytami. Jedną z nich nagrał ulubieniec krytyków oraz muzyków, facet o skomplikowanym imieniu i jeszcze bardziej pokręconym nazwisku: Ambrose Akinmusire. Wielkie peany napisano na jego temat. Amerykański trębacz, kompozytor, uznawany za jednego z najbardziej innowacyjnych muzyków jazzowych swojego pokolenia. Gość wyjątkowo fajnie umie łączyć w muzyce jazzową tradycję, elementy muzyki klasycznej, hip-hop i inne nowoczesne gatunki.
Urodził się w Oakland w Kalifornii w 1982 roku. Już od najmłodszych lat wykazywał talent muzyczny. Swoją edukację rozpoczął na University of Southern California, a następnie kontynuował ją na Manhattan School of Music. Ma na koncie kilka albumów – jako się rzekło – podobających się i krytykom i publice. Trzykrotnie otarł się o Grammy, już witał się z gąską, ale ktoś tam mu zawsze tę nagrodę świsnął. Nie wiem czy Ambroży dba o nagrody. Kiedy słucham jego muzyki mam wrażenie, że nie.
Ano właśnie. Gdy włączałem pierwszy raz „honey from a winter stone” spodziewałem się dłuuuugich wstępów, zagrywek jedynych w swoim rodzaju, rozwleczonych dźwięków i tych charakterystycznych dziwacznych smyczków, które grają pięknie sobie a muzom, co w jazzie wcale nie musi być wadą, a i są tacy, którzy wielce sobie takie granie chwalą, wśród nich i ja.
I...
To wszystko jest.
Znów jest.
Ambroży serwuje nam znów niełatwą pigułę. Ba! To jest mega pastylka! Paradoksalnie wcale nie ma tu żadnego jazgotu czy nad wyraz pokręconego udziwnionego eksperymentu. To przemyślany album muzyka, który (no właśnie, no właśnie) ma gdzieś co sądzi o nim taki koleś jak ja. Chociaż w sumie to też jest niejednoznaczne, bo słuchając ostatniej płyty mistera Aknimusire nie ma się wątpliwości, że facet gra tak, jak chce, bez względu na wszystkich i wszystko, a jednak diamentowo i perliście obce mu jest rzucanie słuchaczowi jakichkolwiek wyzwań. To nie jest płyta z grymasem nonszalancji: słuchajcie lub pocałujcie mnie w dupę.
Ta płyta jest raczej z zaproszeniem: dobry człowieku namawiam, posłuchaj uważnie, skup się, a jak cię wciągnie to szybciutko, jak kokaina.
Ambroży diluje nam długi, ponad godzinny album, podzielony na pięć utworów. Już pierwszy pokazuje ciężar emocjonalny płyty - nosi tytuł “stłumiony krzyk” ale ten krzyk wcale stłumiony nie jest. To jest utwór wrzask - napięty jak struna jeszcze nie wytworzonego fortepianu Leszka Możdżera, płynący z wyrzutem w niebiosa. W innych utworach znów, jak na poprzednich albumach - pojawiają się długie rozdziały dla sekcji smyczkowej pięknie rozwijające się jak kwiaty o brzasku przy bezchmurnym niebie np. Owled. To muzyka kapryśna i wymagająca - zmuszająca do skupienia, zwolnienia rytmu życia, refleksji. Ostatni kawałek “s-/Kinfolks” trwa niemal pół godziny - wszakoż wiele świetnych ubiegłorocznych płyt zmieściło się w tym czasie w całości, a Ambroży serwuje nam oniryczny, nastrojowo dryfujący lot w nieznane ale to w sumie to ledwie jeden utwór.
A jak gra na płycie Ambroży?
Obłędnie.
Nie stara się zapchać przestrzeni muzycznej trąbką, ponieważ potrafi dokładnie to, czego nie umieją inni i może jest tak, że tego czegoś nie da się nauczyć? Nie wiem. Nie gram na trąbce.
Ale wiem, że kiedy Ambroży na płycie “”honey from a winter stone” za każdym przystawiał do ust trąbkę wiedział dokładnie co i jak chce zagrać i zagarniał moją uwagę w stu procentach.
Genialna płyta.

Bardzo się cieszę jeśli się podobało.
Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
Comments