top of page

Znaleziono 122 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania

  • Kika Sprangers, czyli Jazzda mistyczna

    Kika Sprangers „(In)finity” Gdybyś, drogi czytelniku, stanął na brzegu białego, zamarzniętego, skutego grubą warstwą lodu, górskiego jeziora, jeślibyś także powłóczył wzrokiem po górskich stokach wysmaganych wiatrem, górach olbrzymich, poszarpanych, strzelistych i śnieżnobiałych, a nadto wsłuchał się w tę swą samotność, wiatr oraz delikatne przesypujący się po podłożu sypki śnieg – tam właśnie usłyszysz z pewnością subtelne dźwięki ostatniego dzieła Kiki Sprangers. „(In)Finity” napisano bowiem jako jazzową medytację. To jest ocierający się o geniusz album-kontemplacja, zaduma, rozmyślanie - jak mówi nieprzetłumaczalny tytuł wewnętrzna nieskończoność. Hamulec ręczny zaciągnięty nagle w biegu codzienności. Oto wkracza „Winter”, pierwszy z utworów, po którym nie ma już żadnych złudzeń. Pastelowy zaśpiew, rozmyte, porozciągane, wydłużone jak zimowa noc, improwizowane dźwięki, a także nastrój spokoju zbudowany misternie na lirycznych emocjach. Z tego horyzontu wyłania się „Nothingness” – utwór jak kwiat powolutku rozchylający piękny kielich główki. Saksofon liderki muska przestrzeń, towarzyszy jej spokojny rytm sekcji rytmicznej po chwili dołącza zaśpiew przypominający medytacje szamańskie. Trzeci z utworów „I’m Leaving” zaprasza także z wolna, za początku przypomina muzykę obłoków oraz nieskoczońych przestrzeni, lecz po raz pierwszy na płycie, mniej więcej w jego połowie, wkracza pełne instrumentarium, a jest zaprawdę powiadam, potężne. I to jest właśnie to na co czekasz zawsze drogi czytelniku! Kika Sprangers traktuje cię poważnie, z namaszczeniem, nieomal religijnie. Jesteś jej potrzeby do istnienia, więc ofiarowuje ci to, co ma najwspanialszego: swój talent. Wybrzmiewa w takich perełkach jak duet z basistą Williamem Barretem pt. „Duo”(jedyna kompozycja na płycie, której Kika nie jest autorką – stworzona przez Barreta) czy mistyczny „Lunar”, w którym towarzyszy jej przewodnia wokaliza Niny Rompa oraz elektronika. Kobiety – instrumentalistki wkraczają odważnie na scenę jazzową. Już nie są jedynie wokalistkami, lub "ciekawostkami" z instrumentem. Są liderkami składów i tworzą piękne, pełne muzycznej erudycji dzieła. Kika Sprangers to holenderska saksofonistka, kompozytorka i liderka własnego zespołu, która w przyszłym roku skończy zaledwie 30 lat! Jej gra jest aksamitna, welurowa, miękka, otula jak koc, a mawiana płyta zaś zestawia bogactwo jazzowych improwizacji, melodyjną refleksyjność, spokojne tempa, wsparte wycofanymi wokalizami – wszystko każe zamknąć oczy i oddać się biegowi czasu, zespoleniu z przestrzenią, uwolnieniu się z łańcuchów konieczności. Na płycie na pada ani jedno słowo, ale co to tego nie ma wątpliwości. Rozbudowane instrumentarium jest tutaj wprost idealnie zespolone. Tak zbudowana przestrzeń definiuje i tworzy zaś niemal samą siebie, choć przecież jest wynikiem kompozycji. Przypomina mi wiersz, który sam się pisze, bez autora. Kika na każdej kolejnej płycie (tych solowych płyt ma już na koncie pięć, co w jej wieku jest niezłym wyczynem)  zadaje wciąż to samo pytanie: co czyni nas ludźmi? Słuchać je bardzo dobrze na "(In)finity". To jest muzyka z duchową projekcją. Według mnie jest to jedna z najlepszych płyt nagranych w tym roku, kolejna już, której autorem jest kobieta . Muzyczny przepych liryzmu jest jednak efektem pracy dużej grupy muzyków, którzy oddali swoje talenty dla tej płyty Oto oni: Kika Sprangers - saksofon Anna Serierse - wokal Nina Rompa - wokal Marit van der Lei - wokal Līva Dumpe - wokal Ketija Ringa Karahona - flet Alistair Payne - trąbka Morris Kliphuis - waltornia Mete Erker - saksofon, klarnet basowy Koen Schalkwijk - fortepian, wurlitzer William Barrett - bas Willem Romers - perkusja

  • Wielka Bitwa Patrycji Brennan

    Patricia Brennan na czele septetu nagrała niezwykłą płytę, na której mocują się porządek z wariacją, umiar z nadmiarem, harmonia z improwizacją.  Ja widzę ją jako bitwę. Widzę tak: Nadszedł czas konfrontacji. Oto w swym kierunku zmierzają dwie gigantyczne armie. Pierwsza – armia harmonii – kroczy równo, karnie, w słusznym ordynku, miarowo. Druga – armia improwizacji – podąża w chaosie, rozpełza się, gna w tym samym kierunku, lecz kpi z gościńców, depcze ostępy, a jednak mozolnie idzie. Ich spotkaniu nikt i nic przeszkodzić nie zdoła - to przeznaczenie. Słychać tę nieuchronność i balans w pierwszym utworze na płycie „Breaking Stretch” septetu wibrafonistki Patrycji Brennan pt. „Los Otros Yo” – dwa wrogie światy z konieczności współistnieją obok siebie, ale każdy chce być górą,  pokonać przeciwnika, zwyciężyć. Tylko bitwa może rozstrzygnąć kto. Kolejny, tytułowy utwór z płyty, to gorączka oczekiwania. W końcu nadszedł dzień, w którym obie armie stanęły naprzeciw siebie, ujrzały się, a zmierzywszy się wzrokiem tysięcy mężów rozbiły obozowiska i rozpoczęły wigilię Wielkiej Bitwy. W tę noc generałowie harmonii polecili wojsku spocząć, by było wypoczęte o poranku, zaś sami długo patrzyli w mapy głowiąc się, jak pokonać chaos, nie pozwolić wbić się klinem tej szalonej, krwawej hordzie, przewidzieć nieprzewidywalność improwizacji. Ich przeciwnicy podarli zaś plany, które zawsze są warte funta kłaków, hamują rozwój, kneblują drogę ku zwycięstwu, są wskazówką maluczkich. Pozwolili wojom na zabawę z niewiastami i umiarkowane pijaństwo, bo jutro kac to pewna śmierć. Gdy rozbrzmiewa pieśń „555” obie armie w skupieniu szykują się na bitwę śmiertelną, zwierają szyki w polu, gotują swe dywizje i kohorty. Porządek kontra chaos. Dyscyplina kontra ferment. Harmonia kontra improwizacja. W tym utworze słychać kasandryczną pieśń, w wariacji wibrafonu zawarto moc ostatnich rozkazów, w przeciągłych zawodzeniach sekcji dętej –  przed bitewne błogosławieństwa duchownych. Już harmonia stoi w szyku, gotowa do ataku. Już z naprzeciwka improwizacja wygraża, wrzeszczy, przeklina, pluje. „Palo do Oros” zaczyna się nieoczekiwanie solowym popisem basu, oto rusza z flanki lekkie wojsko improwizacji, rozpędza się aż gna w szalonym tempie. W tym momencie z przeciwka startują równo instrumenty dęte. Zgrzyta wibrafon, strzela w niebo trąbka. Zaczęło się! Śmierć wrogowi. Obie strony wiedzą – nie będzie litości. Dziewięciominutowy „Palo de Oros” to nieprzerwane zmaganie porządku i chaosu. Odtąd już w każdym utworze albo jedni, albo drudzy przechylają szalę na swoją korzyść. Gdy w „Sueños de Coral Azul (Blue Coral Dreams)” szaleństwo improwizatorów bierze górę, to w kolejnym „Five Suns” zdyscyplinowana odsiecz sekcji dętej harmonii wbija się klinem w zwycięskie, zmęczonej bojem skrzydło wibrafonu. Oto widać, jak wyrywa się w bój improwizowana trąbka, uderzając z całej siły w zwarty szyk sekcji rytmicznej. Zakotłowało się, w niebo wzbił się tuman kurzu, nic nie widać przez chwilę. A jednak trąbka nie dała rady, musi się wycofać, by nie zginąć. Widać z czasem, że siły harmonii swą dyscypliną przewyższają wroga. Krok po kroku, sztych za sztychem bezlitośnie, równomiernie i konsekwentnie gniotą rywala. Szalejąca z bezsilnej wściekłości armia improwizacji wytacza jeszcze w rezerwie ciężką jazdę, którą słychać w utworze „Mudanza”, gdy naraz z naprzeciwka, zza wzgórza wyłania się jazda harmonii – ich ogiery w jednej linii zalewają falą kohorty improwizacji. Nie ma już ucieczki! Utwór „Manufacturers Trust Company Building” to prawdziwa rzeź improwizacji, która broni się do ostatka bohatersko, ale ich najlepsze wojska giną w repetycji ataków dęciaków, pod dziesiątkami uderzeń miarowego dźwięku werbli. Biada im, biada! Bo widać, że harmonia w istocie nie zna litości. Ostatnie chwile tego utworu to już bój zażarty, na śmierć, nie na niewolę. Improwizacja bohatersko ginie, a jej niedobitki pierzchają. Całość kończy  jeden akord - to skierowane ku niebu w tryumfie, skąpane we krwi przeciwników, ostrza mieczy armii harmonii, to szumią jej wzniesione sztandary, a potem nagła cisza. Finałowy „Earendel” jest już jak hymn chwalący męstwo jednych i drugich. Pieśń, która opowiada historię. Hagiograficzny zapis bitwy. Opowieść snuta potem przez wieki. Opowieść o odwiecznej wojnie harmonii z improwizacją według wspaniałej artystki Patricii Brennan i jej septetu. Płyta „Breaking Stretch” to jedno z najdoskonalszych, najpełniejszych dzieł muzycznych, które mi dane było słyszeć w życiu. Wspaniałe

  • Fińska Jazzda

    Ville Kyttälä, lider NjetNjet9: „Muzyka Njet Njet 9 brzmi, jakby Zappa i Zawinul grali w tenisa z Massive Attack w szwedzkim domku letniskowym”… Pomyślałem, że muszę to usłyszeć , zwłaszcza, że NjetNjet9 nazywają siebie… mini big-bandem. Osobliwie, jak język fiński i jejich nazwiska.   I bęc! Proszę uprzejmie: mamy dość świeżą, bo tegoroczną, płytę po tytułem „Toivo”. Tłumacz Google powiada, że to oznacza „Mieć nadzieję”. Wsłuchajmy się w tę nadzieję. Start. Skradli me serce już pierwszym utworem „Pöllö”, który z powodzeniem mógłby być głównym tematem muzycznym jednego z Bondów. Sekcja dęta jest w nim tak fajnie przydymiona, przymglona, a cały utwór buja słuchaczem w swoistym, dziwacznym jazz-boogie. Kolejny utwór o lapidarnym, nieco kozim tytule „Maa” jest powolnym, melodyjnym kawałkiem, który spokojnie mógłby być użyty podczas wieczoru integracyjnego do zbliżenia Hani z haeru z Janem z pijaru.  Lecz o nie, nie, to nie jest jakiś banał muzyczny, o nie. NjetNjet 9 ma bowiem cudną właściwość: omijając muzyczne truizmy tworzy radosne melodie wpadające w ucho i do serca.  No bo następny „Kasa 2000” , to taki klubowy chill z przepiękną partią saksofonu, „Pini Pilvi” (co znaczy „Biała Chmurka”) pcha mozolnie cały zespół, brzmi to trochę jakby grupa grała szybki numer, ale po długiej i pracowitej szychcie w arbajcie. Kompozycję o szczęściu pt. „Onella” powinien raz w życiu usłyszeć każdy człowiek, a już dziecko to musowo. Jakie to jest, szanowne państwo, pogodne. Jakie to jest przemyślane. Jak ładnie zaaranżowana jest tu przestrzeń muzyczna, jak idealne rozpisane akcenty instrumentów. W „Onelli” każdy dźwięk jest w odpowiednim miejscu. Tip Top. Stary Orzelski w „nad Niemnem” mawiał na takie rzeczy: Caca! Nie ma się co wahać i za długo gadać. NjetNjet9 rzeczywiście brzmi, jakby Zappa i Zawinul grali w tenisa z Massive Attack w szwedzkim domku letniskowym. Spora liczba instrumentów, rozbudowana sekcja dęta – wizytówka zespołu, umiejętne reżyserowanie muzyczne, utwory z jasną strukturą oraz rysowanie odważnymi melodiami – to wszystko sprawia, że ci dziwacznie nazywający się Finowie wypadają doskonale. To jeszcze skład NjetNjet9, zobaczcie, ile ich jest i jakie cudne mają nazwiska! Ville Kyttälä - electric piano, synthesisers Ilmari Rönkä - alto sax, flute Pekka Seppänen - tenor sax, bass clarinet Markus Pajakkala - baritone sax, flute, percussion Martti Vesala - percussion Mikko Haanpää - trombone, bass trombone Veikki Virkajärvi - guitar Heikki Laine - bass Erik Fräki - drums, percussion

  • Święty ogień jazzowej tradycji

    Ich płyty lśnią, wręcz skrzą się od wpływów. W przeciwieństwie do wielu innych nie wypierają się inspiracji. Ze swojej odtwórczości zrobili sztandar, którzy niosą pewnie i wysoko. Jazz dla nich brzmi wciąż jak wtedy, gdy w klubach można było posłuchać największych .   Lyder Røed Quintet Upside Down Urodził się w 1994. Od trzech lat nie było już Milesa, od dawna Coltrane'a, a Lee Morgan kojarzył się większości najwyżej z marką dżinsów, a nie genialnym trębaczem, który padł trupem na scenie. Kiedy Lyder  chodził do szkoły, uczył się grać na trąbce wokół królowały klimaty tak odległe od starej jazzowej szkoły, jak Wagga Wagga (Australia) od Mamou Teliko (Afryka). Lyder Røed dorastał, mężniał, tworzył składy, sam w inne wpadał i z nich wypadał, aż w końcu w wieku 30 lat nagrał tę płytę, moim zdaniem najlepszą płytę w dorobku. Jest to album wyjęty wprost z szalonych lat 60. Album swingujący, bujający, melodyjny, pełen charakterystycznych zagrywek, z wytyczonymi jasno rolami. Ani przez moment nie jest jednak przewidywalny - no, przynajmniej, dla mnie laika, a nie muzyka. Jest to album radosny. Czuć, że muzycy fajnie się bawią tworząc swingujące światy. Lyder zebrał ten kwintet z tych ludzi, z którymi mu się najlepiej dotąd muzykowało, więc można powiedzieć, że jest to Lyder All Stars. Wbrew pozorom nie jest to tylko żartobliwy bonmot i banał, a sprawa na tyle istotna, że słyszalna. Przestrzeń wypełniają iskry interakcji, wymiany, wzajemnych zagrywek. Muzyka kwintetu Lyder Røed inspirowana jest Artem Blakeyem i Jazz Messengers, Natem Adderleyem,czy Royem Hargrove'em z czasów współczesnych. Płyta powstała szybko. Jak podkreślają młodzi muzycy nie ma tu kombinacji i abrakadabr studyjnych. Nagrano ją w ciągu tygodnia w studiu Flerbruket. Całą muzykę napisał i zaaranżował lider-Lyder, a wszyscy byli nagrani w tym samym pomieszczeniu, bez żadnej obróbki końcowej ani edycji poza miksowaniem i masteringiem. Mówię wam, dajcie się porwać kwintetowi tego młodego Norwega!   The Headhunters “The Stunt Man” Podskakujemy o dekadę, w dekadenckie, cudowne, wspaniałe, spokojne, bezkonfliktowe (w Europie i USA) lata 70-te. Dzwony to norma, kontrkultura poszła już do łóżka z biznesem i w zasadzie codziennie jedzą śniadanie, Bonda gra przystojniak, który dotrwa do urodziwej po angielsku Żelaznej Damy, muzycy rockowi testują wszystko, co wyprodukuje narkotykowe podziemie, a Herbie Hanckock tworzy “Łowców głów” i pomimo idiotycznych okładek swoich płyt osiąga jazzowy Olimp, nieboskłon i Kreml.   Zespół nie przetrwał, ale się nie rozpadł. Jazzowy ogień olimpijski w The Headhunters wciąż nieprzerwanie dzierżą Billy Summers grający na instrumentach perkusyjnych i perkusista Mike Clark. Co jakiś czas wracają z nowym składem i nowym materiałem pod starym szyldem. Wyraz nowy powinien być wszakoż zamknięty w cudzysłów, bo im wcale nie chodzi o nowe. Im idzie o stare właśnie! Ja ich doskonale rozumiem, bo też chciałbym, żeby było jak było. Oni chcą, aby muzyka brzmiała jak wtedy, gdy rodziło się i stadiony wypełniało fusion, grają więc z werwą w tym stylu. “The Stunt Man” to kolejny, zanurzony w przeszłości album. Posłuchajcie ESP, utworu Wayne'a Shortera, z doskonałym popisem saksofonu Donalda Harrisona, a jeszcze lepiej Embraceable You - kawałku, który wije się jak roznegliżowana tancerka w klubie pod wiszącą u aksamitnej powały złotą, błyskającą wokół, szklaną kulą. Szklana kula to zresztą doskonały obraz lat 70-ych. Jest obła, piękna, nieużyteczna, niepraktyczna jak ówczesne długie kołnierze u koszul, albo rewolucja w Angoli. Ale żartów nie ma kochani, gdyż tę genialną pościelówę stroił sam George Gershwin! I jeśli obierzecie ją jak cebulę z własnych projekcji i skojarzeń z naszym 007 Borewiczem i jego perygrynacjami klubowymi, to naprawdę poczujecie moc tej melodii i głównego tematu.   I paradoksalnie: świat muzyczny obrócił się od pierwszego longplaja Łowców Głów wielokrotnie. Tkwi obecnie zupełnie w innych konstelacjach. To pozwoliło mi słuchać tej płyty The Headhunters jak zupełnie świeżutkiego towaru. Próbować go jak mleka stawianego onegdaj pod drzwiami (kto pamięta?).

  • Jazzda zagraniczna ale polska

    Mówi się, że jazz nie zna granic, ale to pitolenie. Z zadowoleniem jazzda odsłuchała ostatnio płyt kilku polskich (lub związanych z Polską korzeniami) muzyków tworzących poza macierzą. Zła wiadomość dla zaciekłych patriotów może być tu taka, że – niestety - dobrze im to zagraniczne muzykowanie idzie, dobra zaś może być taka, że – o radości ! – wnoszą oni kaganek polskiego ducha do pustej ideowo, zdegenerowanej do granic kultury europejskiej. Bo wnoszą! Szanowni czytelnicy jazzdy! On tam „jak ta lala” wnoszą! Rzecz jasna polską lalę wnoszą! Biało czerwoną, patriotyczną, prasłowiańską lalę. Ale bez jaj i do rzeczy. Polish Encounter - Fairytales Marek Konarski & Anders Mogensen "Move" Art Roho Marek Konarski , polski saksofonista z Poznania nie zwalnia tempa. W tym roku wyszły za granicą co najmniej dwie ciekawe płyty z jego udziałem. Obie to kolaboracje z duńskimi artystami. Najpierw zwróciłem uwagę na kontynuację ubiegłorocznej, bardzo udanej współpracy z wziętym perkusistą Andersem Mogensenem . Tegoroczna ich płyta nazywa się „Polish Encounter – Fairytales” i zdaje się te tytułowe bajeczki, bajki, baśnie, klechdy stanowią istotę ciągłości. Jest  tam zresztą jeden utwór tak mojemu pokoleniu znany, tak atawistycznie rozpoznawalny, żem go usłyszawszy nieomal stanął cały we łzach tęsknych zasłuchany, zaczarowany, oniemały. Znów byłem małym chłopcem, znów usypiała mnie mama śpiewem, znów było spokojnie, bezpiecznie,  a świat wciąż stał otworem i zapraszał, by go odkrywać. Nie zdradzę, o który kawałek chodzi. Jeśli go rozpoznacie, to znaczy, że… nie, w zasadzie to nic nie znaczy. Śpijcie sobie spokojnie kochani. Tej płycie nigdzie się nie spieszy i jest to jej wielka zaleta . Zaczyna się duchem Komedy, który przejawia się w powolnym utworze „Snefnung”, przenoszącym słuchacza w latach 60-te do zadymionej, dusznej knajpki PSS Społem w Kędzierzynie Koźlu lub Olecku, następuje po niej ożywienie w oberkowym „Why?”, a następnie na słuchacza znów spływa spokój dzięki „Glimpse” - to taki jesienny utwór na peronowe pożegnanie dziewczyny z chłopakiem, chłopaka z chłopakiem, dziewczyny z dziewczyną, osoby niebinarnej z osobą niebinarną przed wyjazdem na długi turnus rehabilitacyjny do Buska Zdroju lub Iwonicza. Mnie najbardziej przypadł do gustu „Moment of Peace”, bo pan Konarski ma tu mocne wejścia, w których pokazuje swoją osobowość, ciekawą artykulację. To bardzo przemyślana kompozycja. Najmniej zaś przekonał eksperyment z techniką slide, przyćmioną solowymi popisami na saksofonie. Drugą z płyt z udziałem Marka Konarskiego firmuje grupa Art Roho pod nazwą „Move” . Przy okazji tej płyty przypomniałem sobie, co trzy lata temu pisało o panu Marku Jazz Forum po debiucie. Owoż piórem pana Adama Domagały JF konstatował: „ Konarski jest pierwszej klasy wirtuozem i czułym improwizatorem, ale – to w końcu jego debiut, potencjalnie bilet do mołojeckiej sławy  - lubi oddać pole sidemanom . ( Jazz Forum 6/2021 - https://jazzforum.com.pl/main/cd/konarski-folks1 ) . Słuchając „Move” miałem identyczne, bliźniacze wręcz odczucia! Marka Konarskiego po prostu dobrze się tu słucha, kroczy on linią wytyczoną niegdyś przez największych wirtuozów instrumentu, eksperymentuje – ale jest to eksperyment kontrolowany, w granicach gatunkowych. Świetnie mi się tego słuchało. Art Roho mówi o sobie „projekt”, ale ja nie znoszę tego słowa. Wyraz „projekt”, z powodu nadmiernej eksploatacji korpojęzykowej stał się dla mnie synonimem niewiele wartego spotkania w celu wykonania czegoś, czego oczekuje jakiś zleceniodawca. Blee. Tymczasem Art Roho to świetny duet nawiązujący do najlepszych, duńskich tradycji sekcji rytmicznych, zapraszający do grania muzyków z różnorakich krain, odmian i stylów. Na płycie „Move” oprócz Marka Konarskiego na gitarze cuda wyczynia więc Casper Christensen , a muzyka jest inspirowana twórczością Pat Metheny Group. To się czuje przez cały czas. Kolektyw bawi się grą – tam aż wrze, a czasem kipi. Przebojowy, melodyjny, radosny „Folk Song” daje wybrzmieć talentom obu gości Art Roho. „The Dance” buja wspaniale, „Abime” wciąga w eksperymentalne odmęty, aby „Neptune” porwało nas do jazzowego szaleństwa. To jest jazz do szpiku. Jazz do spodu. A Marek Konarski ma tu rolę główną, bo jego gra jest aż krystaliczna i aksamitna. Nic, tylko pogratulować.   "Outerstate" Kossoncoda Tej płyty słuchałem niezliczoną ilość razy, bo wyszła na świat w lipcu. Wydał ją nie byle kto: Gondwana Records , gdzie nagrywa np. Matthew Halsall (założyciel GR), hania rani (wyszła właśnie jej kolejna płyta - bardzo udana), Portico Quartet czy Jasmine Myra . Gondwana – mam wrażenie – lubi projekt duchowe, chętnie wydaje muzykę kojącą, spokojną, spirytualną – lecz zawsze ambitną lub mającą ambicję bycia ambitną. Czy jakoś tak. Niemniej: gdy o londyńskim duecie Kessoncoda przeczytałem, że gra „ambient jazz”, pomyślałem „ a cóż to za potwora językowego stworzyłeś autorze drog i”? I w ślad tegoż potwora językowego, nuże po płytę! Albowiem mój dżazzowy nos mnie zazwyczaj w takich wypadkach nie zwykł mylić. Bardzom był ciekaw Filipa Sowy , który jest połową Kessoncody. Nos mnie nie zawiódł. To jest nowoczesne podejście do jazzu z elektroniką w roli głównej i wpadającymi łatwo w ucho melodiami, wspartymi twardym fundamentem perkusji Toma Sunneya, który świetnie wykorzystuje zestaw i uzupełnia pana Filipa - ale w życiu bym nie powiedział, że Kessoncoda tworzy ambient jazz. Obu panom udała się rzecz niezwykła: „ Outerstat e” brzmi dobrze zarówno jako tzw. muzyka tła, jak i robi wrażenie, gdy skupić na niej swoją uwagę. Płyta pomysłowo „wyłania” się w pierwszym utworze i zespół zabiera słuchacza w podróż z wieloma zawijasami, zakrętami, rytmicznymi uskokami, pod parasolem elektronicznych dźwięków, melodyjną, uciekającą klasyfikacjom i myślowym skrótom. Jak wspaniale przemyślany jest utwór „KTO”! Jak harmonijnie powstają jego kolejne struktury! Widzę go na Liście Przebojów Programu Trzeciego. Rytm w „Hammers” jest równy jak szwajcarskie tory kolejowe, a „Spaceliminal” to - słowo harcerza - najlepszy na świecie utwór do jazdy po nocy w mieście. Sprawdźcie sami. Mnie ta płyta strasznie wciąga. "Live in London" Janek Gwizdala Trio To artysta z polskimi korzeniami, urodzony w Londynie, mieszkający w USA. Wirtuoz gitary basowej. Jestem wielbicielem jego pomysłów muzycznych od lat. Niezmiennie wsłuchuję się z uwagą w jego kolejne albumy (autorskich nagrał 15) , bo choć gość operuje w wyeksploatowanym przecież nurcie fusion, to jednak wciąż – w moim odczuciu – ma coś nowego do powiedzenia. Płyta „Live in London” jest wyzwaniem dla uważności: zawiera 11 utworów trwających łącznie ponad półtorej godziny! Dlatego radzę dawkować sobie tę płytę, traktować ją jak wieczorną herbatę malinową z ulubionym dodatkiem. A wsłuchać się warto. Trio wypełnia muzyczną przestrzeń szczelnie, improwizacje muzyków tutaj błyszczą, lśnią, wibrują, zachwycają. Lider zaś spaja to wszystko nie tylko symbolicznie, prowadzi swój zespół jak limuzynę, tworzy niezwykły, trzymający w napięciu basowy groove, którego chce mi się słuchać w nieskończoność. Podczas koncertu muzycy zostawili sobie sporo miejsca na ucieczki eksperymentalne w elektroniczne zabawki – daję słowo, dzięki temu usłyszycie brzmienia, jakich ucho wasze nie znało do tej pory, choć zapewne wysłuchało tysiące artystów. Jest również zawsze czas na popisy, których podczas występu nikt i nic nie przyspiesza, nie popędza, bo koncert to święto muzyki, to najlepsze, co spotyka doskonałych i inteligentnych muzyków oraz ich wrażliwą publiczność. Podoba mi się ten wzajemny szacunek. Chciałoby się tę płytę wstawić na półeczkę podpisaną „free”, a jednak tyle tutaj kanonu, tyle tu odwołań do tradycji z lat 60. i 70., że ja bym się tego obawiał. Po prostu Janek Gwizdala jest jeden jedyny i niepowtarzalny i mam dla niego specjalną półkę.

  • Jazzda napędzana 4x4

    Prosto z urlopu wpadły mi do fartuszka cztery płyty, których trzeba słuchać, za to mało o nich gadać. Słucham ich teraz non stop, na przemian, albowiem dostarczają mnóstwa wrażeń. Jest i skocznie, i melodyjnie, i lirycznie, i smutno, i poważnie, i radośnie, i łzawo. Co tam więc słychać? Neil Cowley Trio „Entity” Po wielu latach milczenia wraca jeden z moich ulubionych zespołów, choć jego lider wcale nie milczał, bo miał indywidualne projekty. Mówicie, ze nie znacie Cowleya? Eee tam. Każdy zna Cowleya. Jeśli kiedykolwiek łaziliście dłużej po hipermarkecie, to w końcu na pewno puścili „Rolling in the deep” Adele. Tak. Tej Adele, co była kiedyś większa, a teraz jest mniejsza. Tej co w Bondzie śpiewa. Cowley na jej słynnej płycie „21” dużo wymyślił i zagrał na fortepianie to, co se wymyślił. Innym razem jakiś plajlist majker ze Spotify uznał, że jego solowy kawałek nadaje się do jednej z popularniejszych playlist, takiej jakie omijam szerokim łukiem z powodu tych durnych tytułów np. Łkający fortepian lub Liryczne popołudnie. Utwór poszybował w nieboskłony rozpędzony paliwem 2 milionów odtworzeń. Cowley opowiada na ten temat w Guardianie z tym swoim charakterystycznym sarkazmem : Z dnia na dzień zostałem wyniesiony z zatęchłej piwnicy, w której przesiadują mężczyźni w okularach National Health, i wniesiony na lśniący nowy stojak obok kasy. Wszystko dlatego, że skomponowałem solowy utwór na fortepian, który Spotify uznało za odpowiedni do umieszczenia na jednej ze swoich popularniejszych playlist. Ale Neil Cowley Trio to zupełnie coś innego. Nowiutka płyta o tytule „Entity” jest liryczna, spokojna, stonowana i wedle mnie po prostu miejscami smutna. To nie jest skoczny i niemal rockowy „Spacebound Apes”. Tymczasem mimo liryzmu Cowley znów gra jak automat, zapętla się niesamowicie jak jazzowy autysta, jak by zapominał, że utwór trzeba nieco bardziej rozbudować, coś tam w nim zmieniać. Na szczęście ma kolegów. Okładka płyty przekonuje, że trio mówi jednym głosem. I to prawda. Bardzo mi się ta płyta podoba.   Cowley mówi o niej: „ Istnieje poziom interakcji, w którym jako ludzie wszyscy możemy uczestniczyć, aby nie stać się ponurymi automatami. Mamy nadzieję, że reprezentujemy mały przykład tego ducha i w przeciwieństwie do maszyn, którym wydajemy się być niewolnikami, prezentujemy coś, co jest niewątpliwie ludzkie ”. Można się wzruszać. Czas start. Ibrahim Maalouf  „Trumpets of Michel-Ange” Oto najjaśniejsza gwiazda francuskiej muzyki, czasami muzyki jazzowej, nagrywa taki album, że mucha nie siada, bo cały czas skacze bzykając z radości. Kto bogatemu zabroni? Nikt się nie odważy. Kto podskoczy człowiekowi, który zapełnia sale koncertowe, wyprowadza je w trakcie koncertu na główne ulice Paryża tamując ruch kołowy lub pod Wieżą Eiffela gra wariację hymnu francuskiego za co jeszcze mu klaszczą, choć widać, że nietamtejszy. Owoż mając tyle talentu, ile ma ten niepozorny bejrutczyk, można być tak bezczelnym, żeby nagrać płytę tak prosto radosną, tak melodyjną, tak skoczną, tak bliskowschodnią, tak bufiastą, jak rękawy ciotki Henryki na imieninach wujka Gienka w 1979, tak bezpretensjonalną jak ta właśnie. Trąbią tam, ile sił w płucach, jak w Jerychu, chociaż ja mam wrażenie, ze słucham live z festiwalu w Gucy (czyt. Guczy – BTW jedź tam raz w życiu Drogi Czytelniku koniecznie, ale kup sobie na zapas drugą wątrobę, bo będziesz jej potrzebować, zaprawdę powiadam ci jednak, jedź: https://www.guca.rs/ ). Energia, melodia, rytm, muzyczna pogoń i Bliski Wschód jak malowany. Jeśliś nie rasista, to słuchaj. Nubya Garcia „Odyssey” Wielbię tę panią. I mógłbym na tym skończyć. Ale jeszcze dopiszę, że to najbardziej przemyślana płyta w jej dorobku, najbardziej spójna gatunkowo, chyba najpoważniejsza. Czy więc pani Nubya, dziewczyna – barwny symbol angielskiego klubowego jazzu, w końcu wydoroślała? Na szczęście nie. Płyta bardzo mi podchodzi, bardzo mi się podoba – raz jest wolno, zaraz potem szybko, sporo na niej fajnych pogiętych triphopowych rytmów, ale jest i hymniasto, gdy na koniec wtacza się ratmiczne, bliskie reagge „Trumphance” . Imponuje mi, że Nubya jest artystką innego, nowoczesnego formatu – oprócz tego, że śmiga nieźle na instrumencie dętym drewnianym to przy okazji premiery płyty otwiera wystawy własnej koncepcji, wykorzystuje SoMe do interakcji ze słuchaczami, nie boi się pokazywać w odważnych stylizacjach. Jest piękna, młoda, radosna i kolorowa. Słuchając tej jej młodości chce mi się żyć. Leif Ove Andsnes oraz Marius Neset „Who we Are” Po raz pierwszy spotkali się w studio nagraniowym: pianista Leif Ove Andsnes i saksofonista i kompozytor muzyki Marius Neset. Na płycie grają ponadto flecistka Ingrid Softeland Neset i wiolonczelistka Louisa Tuck. Mamy do czynienia ze spotkaniem muzyki klasycznej i jazzu, bez grama tzw. fusion. W dodatku – przynajmniej w części – muzykę zamówioną u Neseta przez Andsenesa, co tym bardziej intryguje zważywszy, co panowie robią na co dzień. Pan Neset gra fajny jazz, a Pan Andsenes to jeden z najbardziej znanych pianistów norweskich klasycznych, twórca Rosendal Chamber Music Festival, jest dla mnie z innej galaktyki. Taki, wiecie, gigant, że nawet nie próbuję do niego sięgać. „Who we Are” w prezentowanej czwórce płyt podoba mi się najbardziej, choć to nie jest płyta do samochodu, na przejażdżkę po robocie. Trzeba jej poświęcić uwagę i czas, ale moim zdaniem, nie będzie to czas stracony. Może się starzeję, ale te niespieszne, czasem nowoczesne, a miejscami staroświeckie, zalatujące Schubertem kompozycje bardzo mi odpowiadają. Dialog między muzykami jest wprawdzie czytelny, ale nieoczywisty, zaskakujący. Nie ma tu nudnych fragmentów, na których idę zaparzyć herbatę. Muzyka została nagrana w Rainbow Studio w Oslo w ciągu trzech dni w grudniu ubiegłego roku. Główny utwór na albumie, „Who We Are”, został zamówiony przez Leifa Ove Andsnesa na jego Rosendal Chamber Music Festival, jeden z najważniejszych festiwali muzyki kameralnej, gdzie był dwukrotnie wykonywany, ostatnio w 2022 r. Na albumie znajduje się wersja "Prague's Ballet" oraz duety "Chaconne", "Road to Polaris. Część 1" i "Waterfall Jig". Fajna płyta, bardzo polecam - usiądźcie w domu w spokoju i wsłuchajcie się w nią.

  • Hyperlapse Jazzda, czyli jest nowe Slowly Rolling Camera

    Jeśli chcesz przenieść się w inny wymiar, to ja już znam jeden dobry sposób. Ale nic za darmo. Cena: musisz troszkę przyhamować w biegu i poddać się lipcowemu rytmowi płyty „Silver Shadow” , świetnej grupy jazzowych kinomaniaków, czyli Slowly Rolling Camera . Bez obaw. I wprost mówię, że nie kupuję filmowego anturażu grupy, zupełnie nie przekonuje mnie cała filozofia wokół płyty, nie potrafię rozpoznać tych opisywanych przez zespół rzekomych odniesień muzyki do montażu filmowego, do jakiejś narracji filmowej, jakiegoś bohatera całej płyty. Wiem za to jedno: jeśli pozwolisz się unieść, to panowie z SRC zabiorą cię w chmury, na nieboskłon. Jak to zrobią? Słuszne pytanie. Ale wyluzujcie. Mają swoje sposoby, bo to stare wygi, jazzowi wyjadacze, muzycy pierwszoligowi. Grupie stuknęła dyszka, a to jest ich siódme dzieło długogrające. Od pierwszych taktów wiadomo, że nagrali płytę wymuskaną, wychuchaną, wypieszczoną. Po pierwsze dzięki niej świat zwalnia, choć kula ziemska kręci się tak samo, to jednak jakoś tak leniwie i naturalnie. `Bo pomimo trip hopowych połamańców rytmowych, które tu i ówdzie występują, jest to jednak album wyjątkowo spokojny, chwilami melancholijny, a miejscami mroczny. Początek „Rebirth” , pierwszego utworu z „Silver Shadow” , jest –  przysiągłbym na drugie imię mojej matki –  zagubionym i odnalezionym kawałkiem Pink Floyd. Aż duszno w nim od przydymionej końcówki lat 60., dopóty, dopóki saksofon zabiera nas w kilkutaktową podróż w czasie, umieszczając w samym środku gorącego lata 2024. Tytułowy kawałek pięknie łamie słuchaczowi kości trip hopem, pływającym wariacko wokół linii kontrabasu –  i szczerze mówiąc, mnie ten związek wprost zahipnotyzował. Wyniosły kontrabas i padaczka triphopowa. Słuchałem tego szalonego marszu chorych na pląsawicę urzeczony, gdy nadsቹzedł „When The Sun Comes Out” i ze wszystkich stron spłynął atramentowy ambient. Daję słowo, psioczyłbym, do kroćset, psioczyłbym! Gdzie Rzym, gdzie jazz, gdzie ambient? Ale było tak błogo, tak dobrze, tak spokojnie! W „Beam” jest dużo melodyjnych dęciaków, troszkę miejsca na improwizacyjne kontrolowane szaleństwo, to przebój na tle innych kawałków. Główny temat wciąga, przyczepia się jak babie lato, więc im bardziej chcesz się wyplątać, tym silniej czujesz go za kołnierzem. A końcówka finałowego „Spotless Mind” jest uroczysta jak trzeba, choć ani trochę hymniasta.  „Silver Shadow” trwa ledwie dwa kwadranse. Ale ta muzyka naprawdę potrafi zakrzywić czasoprzestrzeń, nie zdziwcie się więc, gdy pomyślicie, że od startu minęły godziny. Dodam zatem na koniec –  głównie dla kolekcjonerów nikomu nic niemówiących nazwisk jazzmanów –  że stały skład Slowly Rolling Camera: Dave Stapleton, Deri Roberts oraz Elliot Bennett (ech ta cudna perkusja) uzupełniają talenty  Jaspera Høiby na basie, Josha Arcoleo na saksofonie, Stuarta McCalluma na gitarze i (mojego ulubionego ) Verneriego Pohjoli na trąbce.

  • From thrash to jazzda, czyli Alonso Umaña Chan "Fo'nection"

    Alonso Umaña Chan zaczął walić w bębny kiedy miał ledwie dychę na wątłym dziecięcym karku, czyli będąc brzdącem ocierającym jeszcze nos w rękaw. Pięć lat później napitalał już w meksykańskich zespołach thrash metalowych, co jak powszechnie wiadomo jest doskonałym treningiem siłowym, a wszak rzeźba na tym też korzysta. Na szczęście w porę wsiąknął w jazz, ale tamta nauka nie poszła w meksykański las - albowiem Alonso urodził się w Kostaryce, ale żyje od lat w Meksyku, choć szkoły kończył (a jakże!) w Niu Jorku, czyli tam gdzie trzeba, żeby się czegoś nauczyć, wpaść w odpowiednio złe dla jazzmana nałogi i nabyć prawa do wpisywania w CV, że jest kształcony w stolicy jazzu.  Alonso zebrał świetny kwartet, z którym nagrał energetyczny album pod tytułem Fo’Nection. Ja uwielbiam kiedy pałker jest liderem, bo zazwyczaj w jednej ich kompozycji jest tyle zmian tempa i akcentów, ile u innych muzyków w całym dorobku. Jeśli więc lubicie, gdy w muzyce “dużo się dzieje”, nie ma nudy i sztampy, a w dodatku zasadniczo raczej jest szybko, zespół gna w szalonym galopie, zaś perkusista odjeżdża w popisach - to Fo’Nection z pewnością przypadnie wam do gustu. Ale, ale! Nie skipujcie wolniutkiego szóstego kawałka pt. Empathy&Ignorance , bo to nie żadna pościelówa! Wprost przeciwnie. Wsłuchajcie się, jak tam Umaña akcentuje, jak szuka i kombinuje. No, a w ostatnim kawałku Alonso pokazuje co mu zostało z thrashu, nie szczędzi zestawu. Utworku Caro’s Report trzeba słuchać głośno.  Szkoda, że do Meksyku jest 10 tysięcy kilometrów, bo jak diabli bym chciał tego artysty posłuchać na żywo, może kiedyś założe se, jak inni, patronajta, żeby ludzie fundowali loty i Jazzda podróżowała służbowo. Tymczasem jest świeżutka płyta, z lipca - zatem, wciągajcie, bo trzeba.

  • Koncerty GO GO PENGUIN

    Fenomenalne brytyjskie trio w 2024 roku zagra dwa koncerty w Polsce: w Krakowie i Bydgoszczy. Ja zaś zapraszam na dwa inne: tegoroczny z Manchesteru i live z Paryża z 2017 roku. Koncerty Go Go Penguin potrafią być porywające. Go Go Penguin to ekstraklasa światowa. Muzycznie spadkobiercy Esbjörna Svenssona, stworzyli swój rozpoznawalny styl i mozolnie go dopieszczają. Ich muza jest energetyczna, nie stroni od melodii, pętli, elektroniki - jest dla wszystkich. Z jednej strony są zakładnikami swojej stylistyki, z drugiej jednak słuchacze po prostu ją uwielbiają. To jedna z tych grup jazzowych, które zapełnią każdą salę bez względu na liczbę miejsc. Krótko o Go Go Penguin: trio jazzowe z Manchesteru w Anglii, założone w 2012 roku. Zespół tworzą: Chris Illingworth - fortepian Nick Blacka - bas Rob Turner - perkusja. Koncerty go go penguin - MANCHESTER 2024 Koncerty go go penguin - PARYŻ 2017 Więcej informacji: Strona internetowa: https://gogopenguin.co.uk/ Facebook: https://www.facebook.com/Gogopenguin/ YouTube: https://www.youtube.com/watch?v=DolDqHG6FSI

  • Spokojny wiatr od morza

    S.E.A. Trio tworzą doskonali muzycy z polskiego Wybrzeża. Zanim wydali płytę dali ten świetny koncert. Szukasz spokojnego jazzu? To obejrzyj go koniecznie.

  • Gdy Marsalis gra Coltrane'a bogowie przed nimi klęczą

    Podwójny Święty Gral. Arcydzieło i nadkoncert. Coltrane i Marsalis. Trzeba tego posłuchać przynajmniej raz w życiu. Boskie równanie z dwoma brylantami. Brylant pierwszy: płyta Johna Coltrane'a "A Love Supreme" jest w mojej ocenie najważniejszą płytą gatunku, zaś w opinii wielu bardziej osłuchanych ode mnie, kamieniem milowym jazzu. Wydana w 1965 roku, nagrana przez kwartet, w jeden lub dwa dni (zdania są podzielone, co i tak niewiele zmienia), święta płyta miłośników jazzu wykracza poza swój gatunek. Była jedną z ulubionych płyt hippisów. Brylant drugi: Brandford Marsalis, cudowne dziecko amerykańskiego jazzu, wirtuoz saksofonu i klarnetu, genialny brat genialnego brata Wyntona, otoczony wspaniałymi muzykami, wspólnie sięgają po "Love Supreme" i wykonują ją fenomentalnie: emocjonalnie, duchowo, a nie technicznie. To wszystko razem, na jednym koncercie w Amsterdamie jest, jak "Master of Puppets" dla fanów trash metalu i "Mała o, o!" dla miłośników piosenki chodnikowej. Gdyby zaś Państwo chciało posłuchać oryginału, czyli "A Love Supreme" na Spotify to zapraszam. Wszakoż jest to płyta, której poświęcano książki np. "A Love Supreme: The Creation Of John Coltrane's Classic Album", którą napisał Ashley Kahn, ze wstępem Elvina Jonesa, który bębnił w tamtej legendarnej sesji nagraniowej kwartetu Johna Coltrane'a.

  • Jazz do tańca

    Co ty gadasz? Do tańca? A jak! Zaprasza duet Okvosho. Ich album: „A place between us” to dowód, że nareszcie można. Ja to widzę tak: tworzący Okvosho bracia Georg i Christoph Kiss, czyli Jurek i Krzysiek Buziaczkowie poszli sobie jako widzowie na kolejny koncert jazzowy w swoim rodzinnym Zurichu. Było jak zawsze - cytując Borowieckiego z “Ziemi Obiecanej”  -  “doskonale, wybornie” albowiem muzycy dali z siebie wszystko, zagrane przez nich powykręcane kompozycje przypominały rwące górskie potoki wiosną, brzmienie było idealne jak alpejski poranek, a w harmoniach można było utonąć, jak w oczach szwajcarskich dziewcząt wypasających unurzaną w codziennym dobrostanie trzodę. Zachwycona widownia zastygła w zachwycie zamieniając się w jednolity monolit, by nie uronić nutki, nie stracić taktu, nie zgubić tempa. Jeden z drugim najwyżej poruszał stopą albo ledwo, ledwo pokiwał się w rytm. Po solówkach pojawiły się obowiązkowe brawa. Były bisy, a jakże. Ku zaskoczeniu wszystkich aż dwa! Po nich pachnący Szwajcarzy szwarkocąc pod nosem pochwały udali się do swych neutralnych domostw. Wprost czuło się, że koncert “doskonale, wybornie” się powiódł. Bracia Buziaczkowie także powiedli wzrokiem i słuchem po widowni. Wychodząc patrzyli jednak w czubki swego szwajcarskiego obuwia. Coś im w tym nie pasowało, coś im zgrzytało, coś było „nie teges”. Kiedy doszli co to było? Diabli wiedzą. Ale już wiedzieli, że  dziwne było dla nich to, że na koncercie doskonale bawili się muzycy. I tylko oni. Postanowili wobec tego nagrać płytę, która na koncercie będzie „teges”, z muzyką jazzową, która pozwoli na pląsy publiczności. To wprawdzie historyczna rekonstrukcja mentalna, która zapewne nie wytrzymałaby próby „fakt czekingu”, ale tak łopatologicznie wyobrażam sobie moment narodzin pomysłu na płytę. Bo „A place between us” tylko przez pierwszą minutę plus dwadzieścia sekund jest albumem dla jazzowych purystów, gdy samotny saksofon wygrywa serenadę do gwiazd (dosłownie). Potem Buziaczkowie otwierają przed nami drzwi klubu, za progiem których króluje rytm i fajne melodie, a Jurek i Krzysztof zapraszają na parkiet. Ale nie szukajcie łatwizn, nie oczekujcie pioseneczek a’la Modern Talking? Pomyliliście lokal. Tu się gra dżaz. Tu są dęciaki, bardzo wyraźna linia basu, zwariowana ale delikatna perkusja. Tu jest nowoczesne samplowanie, tu są trip hopowe ucieczki, tu jest mnóstwo połamanych bitów. To jest muzyka oddychająca w rytm elektronicznego pulsu, wokół którego zespół buduje swoje młodzieńcze muzyczne napięcia, których tak brakuje starym wyjadaczom i które są ciekawsze od tiptop-owego jazzowego przetwórstwo-wytwórstwa. Jest to pomysł na granie długimi frazami, bez improwizatorskich szaleństw - po to, żeby się przy tej muzyce swobodnie pobujać na parkiecie. Bo dlaczego nie? POLECANE UTWORY Z PŁYTY Tu występują młodzi utalentowani muzycy, którzy albo przepadną w czasoprzestrzeni, albo wytyczą nowe trendy w muzyce jazzowej, które będą obowiązywać w niedalekiej przyszłości. Kto dziś zna te nazwiska: Dylan Fine (gitara), Zwide Ndwandwe (bass)? Bracia Buziaczkowie wykorzystali nowoczesne technologie i zaprosili gości z całego świata, aby wypełnili swoją dźwiękową wyobraźnią te pół godziny wspólnego misterium. Część muzyków nie przyjeżdżała do Zurichu. Zagrali partie w swoich krajach. oto więc stajemy chyba przed rzeczą najważniejszĄ: najnowsza płyta Okvosho to ucieczka od zatęchłego jazzu, który od czterdziestu lat bryluje na całym świecie. Bracia Buziaczkowie nie chcą go już grać, czują podskórnie, że idzie nowe i oni to nowe pragną Tworzyć. Jaka będzie to muzyka? Czy umrze, jak setki projektów, zmiażdżonych tym, czego ludzie chcą słuchać, czy jednak współtworzyć będzie zupełnie nowy jazz? Nie opowiem się po żadnej ze stron, ale namawiam was: sięgnijcie po tę płytę. Jest świetna. I dla każdego. DO tańca - nie do różańca.

bottom of page