W naszej wspaniałej ojczyźnie jazz słusznie uznano za najwyższą formę twórczości, nie tylko muzycznej, lecz twórczości w ogóle. Nasze władze doskonale rozumieją, że jazz to rozwój duchowy, to również ekspresja prowadząca do tężyzny fizycznej, zaś w sensie społecznym to mentalna tama dla wszelkiego rodzaju życiowego abnegactwa, bylejakości, tumiwisizmu i po prostu warcholstwa. Społeczeństwo stoi murem za jazzowym kierunkiem obranym przez naszych włodarzy – niech nami rządzą tysiące lat! Niestety, mój syn idiota wpadł w złe towarzystwo, które wciąga go w otchłań muzyki prostackiej, knajackiej, plebejskiej. Na szczęście dziś, w porę zaalarmowały mnie nauczycielskie służby słuchowe z jego szkoły. Już ja mu wybiję z głowy inne rodzaje muzyki.
Nazywam się Jurgieła Franciszek, syn Jana, który z dumą nosił swe imię upamiętniające naszego wielkiego mesjasza Johna Coltrane’a, niechaj jego talent nigdy nie zagaśnie i oświetla drogę innym artystom. Z zawodu jestem hydraulikiem i pracę swą wykonuję sumiennie, z werwą, chwacko, gracko, a wręcz pozwolę sobie na przenośnię, że pracuję zgodnie z wolą jazzmatki partii w metrum cztery na cztery.
Syn mój, Leszek zupełnie nie wdał się w swojego imiennika pana Możdżera, choć właśnie z powodu jego olbrzymich zasług, wybrałem to imię wraz z małżonką mą Malinowską Dobrawą, z domu Wołyczko. Od najmłodszych lat Leszek nie zdradzał najmniejszych zainteresowań muzycznych – wręcz przeciwnie. Na śpiewane przez nas kołysanki reagował płaczem, wpadał w histerię, gdyśmy po cichu puszczali bebop, toteż baliśmy się włączać repertuar awangardowy i w pełni improwizowany. Jedna jedyna próba skończyła się wizytą pediatry w środku nocy, bo Leszek płakał bez przerwy kilka godzin. Gdy podrósł z bezsilnej rozpaczy udaliśmy się do dyplomowanego muzykologa, który próbował pobudzić w synu moim elementarne potrzeby muzyczne, ale utknął na Irenach: Jarockiej i Santor. Nasze ambicje sięgały głęboko, ale możliwości finansowe dryfowały na mieliznach.
Zresztą wyglądało na to, że mojemu synowi na ucho nadepnął potężny mastodont. Cóż, chcąc nie chcąc, przełknąłem gorycz losu, zazdroszcząc kumplom dzieci, które w jego wieku nuciły solówki Desmonda, a niektórzy jego koledzy śmiało zerkali na muzyków free. Tak mijały lata. Nowe wspaniałe jazzowe płyty wychodziły na światło dzienne, ale mój synalek był na nie niemy i głuchy.
I teraz, gdy wyrósł na młodzieńca okazuje się, że Leszek słucha muzyki podłej i zdegenerowanej. Wstyd. Hańba. Potępienie. Żegnaj przydziale mieszkaniowy. Będziemy się dusić w tym M3, jak w norze króliczej, do końca dni moich.
Stałem pod zamkniętymi drzwiami jego pokoju i nasłuchiwałem. Co tam brzęczy? Coś grało. Zastygłem. Całym sobą stałem się uchem. Chłonąłem mikrodźwięki jak wieloryb plankton. Odszyfrowywałem je sekunda po sekundzie, takt po takcie, słowo po słowie, gdyż utwór był śpiewany. O zgrozo. Leszek słuchał Siekiery. Idzie wojna, idzie wojna, idzie krwawa rzeź ryczał młodziutki Tomasz Budzyński z zupełnie innej epoki. Już postanowiłem wtargnąć i działać, gdy drzwi uchyliły się same.
– Po co podsłuchujesz, śmiało wchodź – powiedział Leszek bezczelnie patrząc mi prosto w oczy, a ręce miał w kieszeniach, a kieszenie jak ocean.
Zdecydowanie wszedłem. Usiadłem. Wyłączyłem jego smartfona. Oczywiście pliki były wgrane. Serwis Jazzify przecież ich nie miał, bo mieć nie mógł. Są zakazane. Zaatakowałem syna bez pardonu.
– Co ty robisz? Co to ma znaczyć, zostałem dziś wezwany przez służby słuchowe z twojej szkoły, masz duże kłopoty, właśnie stamtąd wracam – rozpocząłem twardo pierwszą w życiu poważną rozmowę z synem. – Czego ty słuchasz, podobno zakazanych piosenek z jakimś tałatajstwem, sprowadzisz na nas wszystkich kłopoty, chcesz skończyć na karnym turnusie muzoedukacyjnym? Chcesz, żebym stracił pracę, żeby matka nie dostała już nigdy podwyżki?
Leszek Patrzył na mnie. Przechylił lekko głowę w prawo. I patrzył. Zbił mnie tym patrzeniem z tropu.
– Siekiery słucham, przecież słyszałeś kiedy podsłuchiwałeś pod drzwiami. A czego ty byś chciał żebym słuchał – rzekł w końcu patrząc mi bezczelnie hardo prosto w oczy. Najpierw trochę zabrakło mi języka w gębie. Ale w końcu spokojnie odpowiedziałem:
– Chciałbym, żebyś słuchał dozwolonych i ambitnych nagrań. Jazzowych, a nie takiego muzycznego elementarza jak to. Są ich do wyboru miliony. Na przykład tych z nowych płyt, które nagrali Bria Skonberg, Jordan Vanhemert albo Something Else – wyrecytowałem.
Bria Skonberg "What it Means"
Kanadyjska trębaczka, kompozytorka, wokalistka i jazzowa edukatorka Bria Skonberg swoją najnowszą płytą postanowiła zabrać słuchaczy w podróż do Nowego Orleanu. I powiem wam od razu, że warto z jej zaproszenia skorzystać. Ta płyta lśni od fenomenalnych, melodyjnych, swingowych klimatów najwyższej jakości. W stylu gry na trąbce autorki albumu usłyszycie Louisa Armstronga, a już pierwszy utwór "Comes Love" przeniesie was sto lat wstecz. Staniecie oko w oko z największymi gangsterami Ameryki z lat 20. XX wieku albo przeniesiecie się w sam środek parkietu roztańczonego nowoorleańskiego klubu, w którym ściśnięci, ocierając się o siebie pląsają młode piękne, smukłe Murzynki i ich silni, umięśnieni, wysocy jak sosny partnerzy, Murzyni – tak, wtedy jeszcze nie byli Afroamerykanami, tylko czarnoskórymi Murzynami i nikomu nie przychodziło do głowy, aby się temu dziwić, choć nie zmienia to faktu, że białe, małe fiutki dysykryminowały ich każdego dnia, bo to były małe, białe fiutki i nic poza dyskryminowaniem nie umiały. Zostawmy to jednak. Bo kiedy słyszę standard Satchmo "Cornet Chop Suey", w którym Bria daje popis potężnej artykulacji i wspaniałego okiełznania instrumentu, mistrz Don Vappie wtóruje jej wspaniale w tle na banjo, zaś ich oboje goni wściekle na fortepianie Chris Pattishall – to nogi same rwą się do tańca, hołubców, szaleństwa. Tuż za nim utwór z zupełnie innej epoki, kiedy inaczej się komponowało, a jednak Bria Skonberg wplotła go idealnie w całość. Robi się nastrojowo dzięki interpretacji utworu… Johna Lennona "Beautyfull Boy (Darling Boy)", który po prostu przypomina jazzową, klasyczną, swingującą kołysankę ze wspaniałym tekstem. Kiedy Bria najpierw gra przepiękne dwa melodyjne sola, po których śpiewa kończąc tę cudną piosenkę
Życie jest tym, co ci się zdarza, gdy jesteś zajęty układaniem innych planów piękny chłopczyku
przechodzą mnie dreszcze. Czy jest na sali ktoś, kto będąc już dorosłym dzieckiem nie chciał usłyszeć od najbliższych w chwilach trudnych: nie przejmuj się, będzie dobrze, wszystko się ułoży, a ty po prostu żyj szczęśliwie. Zresztą, to nie ostatnia urocza piosenka do snu: płytę zamyka wspaniała "Lullabye (Goodnight My Angel)/A Child is Born".
Cała płyta jest wprost urzekająca, ale muszę się przyznać, że Bria Skonberg bardziej mnie porywa w żywiołowych, rytmicznych utworach, w których jej talent instrumentalistki wybrzmiewa najostrzej, jest to także zasługa aranżacji piosenek, w których świetne tło zespołu eksponuje główną gwiazdę. Taki "Elbow Bump" jest brylantem wśród swingów, jednym z najlepszych, jakie w życiu słyszałem. Swoją drogą, ile wspaniałych utworów narodziło się z powodu pandemii! Elbow Bump to charakterystyczne uderzenie łokciem na powitanie podczas ogólnoświatowej epidemii Covid19. Sama Bria w jednym z wywiadów nie kryła, że płyta powstała właśnie w tym czasie i nosi piętno epidemii.
Mówiąc krótko: wsłuchajcie się i zasłuchajcie się w "What it Means".
– A jeśli ja w dupie mam twoich Jordanów i wolę słuchać Siekiery?
Zapadła krępująca cisza.
Po prawdzie to nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. W ogóle nie przygotowałem się należycie do rozmowy, bo… wcale się nie przygotowałem. Ruszyłem emocjonalnie, na żywioł, chcąc chwycić byka za rogi, od razu, aby wieczorem spokojnie móc oglądać transmisję meczu.
– A jak ja ci zabronię słuchać Siekiery? – odpowiedziałem synowi pytaniem na pytanie.
Leszek wziął się pod boki.
– To najpierw zapytałbym cię dlaczego, co ci się w Siekierze nie podoba, co złego zrobiła ci Siekiera, co takiego w ogóle zrobiła Siekiera, że w tym kraju nie można jej słuchać?
Ech młodość i jej ślepy idealizm. Gęba napchana frazesami. Kieszenie pełne marzeń, które wciąż mają szansę się zrealizować, choćby były najdurniejsze. Poczułem się jak walec, który za chwile zgniecie bezdusznie te przymioty młodego wieku. Jak świnia.
– Tu nie chodzi o ten konkretny zespół, a raczej nastawienie do świata, które słuchanie takiej muzyki rodzi. To po prostu droga donikąd. Przesłanie oparte na negowaniu nie wyda nic wartościowego. Nasz ukochany upaństwowiony jazz jest formą najwyższego kunsztu i polotu, wymagającego od muzyka i słuchacza wzajemnego szacunku, silnym wartościowym fundamentem, który…
– Gadasz jak na zebraniu partyjnym…
– Nie przerywaj mi! Czy zadałeś sobie trud i sięgnąłeś po Something Else? Dlaczego tego nie zrobiłeś?
Something Else! „Soul Jazz”
Najpierw niech wybrzmi skład tej supergrupy:
saksofonista altowy Vincent Herring, trębacz Jeremy Pelt, saksofonista tenorowy Wayne Escoffery, gitarzysta Paul Bollenback, pianista David Kikoski, basista Essiet Essiet i perkusista Otis Brown III.
Jeśli jeszcze do was nie dotarło, to przeczytajcie jeszcze raz. Tyle wybitnych jazzowych nazwisk, tyle talentu, tyle umiejętności w skromniutkich linijkach!
To jest golden septet! Brillant septet! Magnificent septet!
Och, jak ja lubię płyty zbuntowane, pomysły przewrotne, przekorne koncepty i projekty, które „zawracają kijem Wisłę” tylko po to by sprawdzić czy się da.
Nie potrafię inaczej spojrzeć na płytę „Soul Jazz”.
Kiedy potargana awangarda stała się mainstreamem, gdy szalone i nieskończone bezstrukturowe dzieła zdominowały sceny muzyczne, zaś muzycy tworzący ładne, skoczne, rytmiczne melodie dawno wywiesili białe flagi, pomysł powołania takiego bytu jak Something Else przez Vincenta Herringa jest dowodem odwagi, wyzwaniem rzuconym w krwawe ślepia jazzowego rynku.
Sam Herring podkreśla, że bezpośrednio winni są jego studenci z William Paterson University i Manhattan School of Music. To oni męczyli go ulubionymi kawałkami, które… nie trafiały do emocji Herringa. Zamiast więc w nieskończoność przekomarzać się z młodymi gniewnymi postanowił własnoręcznie i selfpłucnie pokazać moc tradycyjnego soul jazzu, potęgę splatających się w nierozłącznym szaleństwie swingu, bluesa i groovy style. Nagrał osiem doskonałych kawałków w stylu przełomu lat 50. i 60., stylu, który wytyczył szlak bebopowi oraz całej awangardzie.
Sięgnął po kompozycje pewniaków, po bogów i herosów, widać nie chciał przypadkowości, nie ryzykował, wolał zmiażdżyć niedowiarków potęgą talentów. Są więc na “Soul jazz” Horace Silver, Herbie Hancock, Roy Hargrove, Donald Byrd, Stanley Turrentine, Eddie Harris, Pee Wee Ellis i John Coltrane. Nie tylko są duchem, ale są dźwiękiem, pomysłem.
Płyta zaczyna się od „Filthy McNasty” Horace'a Silvera. I ja wam powiem słowami Josepha Hellera co to jest „Filthy McNasty”: To kolanem w brzuch z ziemi w zęby w nocy skrycie nożem z góry w dół na magazyn okrętu przez worki z piaskiem wobec przeważającej siły w ciemnościach bez słowa ostrzeżenia. Za gardło. Oto, czym jest „Filthy McNasty” (Cytat z „Paragrafu 22”). Cała naprzód! Ani kroku w tył! To, co dzieje się później jest istnym bombardowaniem: unoszący rytmem „Driftin'” Herbie'ego Hancocka, mrocznie tajemniczy „Slow Drag” Donalda Byrda, wyklaskany „Strasbourg/St. Denis” Roya Hargrove'a, a na koniec ONA, duszna, upojna, spowolniona i leniwie zerkająca „Naima” SamiWiecieKogo.
Wspaniały, przewrotny paradoks tej lśniącej od klasycznych jazzowych tematów, pomysłów, rozwiązań i solówek płyty polega na tym, że jest to album… ładnych, zwiewnych melodii, które spokojnie zagwiżdżesz nie raz drogi czytelniku pod warunkiem, że jej posłuchasz. To jest właśnie w dzisiejszych czasach „Coś innego”.
– Nie muszę i nie chcę słuchać tych dętych jęków, tych narzuconych odgórnie melodyjek, solóweczek, nudnych popisików – odpowiedział Leszek. – Nie wiesz o co mi chodzi? Przecież to absurd, że nie można słuchać innej niż jazz muzyki. Nie wkurza cię to, że ktoś za ciebie decyduje co jest dobre, a co nie?
– Kiedyś na świecie można było słuchać czego się tylko chce. I do czego to doprowadziło? Do niczego dobrego. Pełna dowolność to pochwała chaosu. Chaos zaś sprawdza się w jednostkowym życiu, ale w życiu społecznym sprowadza wyłącznie tragedie. Wszystkie badania naukowe wykazały, że właśnie jazz jest najwyższą formą sztuki, najbliższą ideałowi, że najlepiej przysłuży się masom pomagając wychować dobrze wykształcone, wrażliwe na piękno pokolenia o poszerzonych horyzontach…
Zrobił się czerwony na twarzy. Usiadł gwałtownie. Wyglądało na to, że zaraz wybuchnie jak nadęty balon. Miałem ochotę podejść do mojego syna ze szpileczką i po prostu go przekłuć. Tymczasem podszedłem do jego smartfona, uruchomiłem aplikację „Jazzify” i puściłem Jordana Vanhemerta.
Jordan VanHemert "Deep in the Soil"
Profesor VanHemert rozpoczyna płytę z charakterystyczną dla przemyślanych projektów nonszalancką, pewną siebie brawurą. W "Call to Order" wykłada przed słuchaczem wszystkie karty, powiadając “oto prawdziwy jazz – znakomita, wpadająca w ucho zagrywka, popisy instrumentalistów, popędliwe tempo – czysta klasyka gatunku”. Spodziewasz się odmiany? A po co? Wszystko już tu jest zagrane, zaaranżowane, wyimprowizowane w "Sound for Sore Ears" albo w tej cudnej melodyjce głównej z "Hard Times". Słyszysz ją i nie możesz się oprzeć, by wsadzić ręce w kieszeń, wyniosłym krokiem puścić się w miasto, gwizdać na przechodniów, kłopoty, troski i długi. Kiedy zaś snuje się powoli "Everything changes. Everything Stays the Same" chce się usiąść nad szklanką bourbona i z gryzącym gitanesem bez filtra spokojnie oglądać klatka po klatce film swoich życiowych wzlotów i upadków, emocjonalnych everestów, które oglądane z perspektywy czasu i przestrzeni są żałosnymi kupkami soli wysypanymi przypadkiem na kuchennym blacie. Z kolei za solo w "Superwoman" sprzedałbym ostatniego Harleya Davidsona na świecie. Ucieczka w kameralność "Autumn Song" jest pozorna – oto słyszysz długą, przemyślaną rozmowę dwóch instrumentów – a może instrumentalistów doświadczonych życiem, spoglądających na wszystko trzeźwo, zimno, spokojnie. Koniec wieńczy dzieło. "Blues for JT" jest więc tym, czym rasowy blues z dęciakami być powinien: ostra perkusja odmierza szybki rytm, bas meandruje, ale nie ucieka na boki, sekcja dęta w ostrych, wspólnych powtarzających się, charakterystycznych chorusach i tych najważniejszych bukietach indywidualnych popisów. Utwór pożegnalny wibruje, łączy się z każdą komórką ciała słuchacza, aby po chwili być z nim jednością, bujać się, kołysać, tańczyć, podrygiwać.
Jordan VanHemert z jednej strony nie wymyślił nic nowego, a jednak słuchając jego ostatniej płyty ma się wrażenie, jakby wymyślił cały jazz od początku. Słuchałem tego tyle razy i zawsze ten jego swing mnie czymś zaskoczy. To niemożliwe – powiecie? Słusznie. Też tak myślałem. A jednak.
Album kończy się gwałtownie, bez niepotrzebnych kwiecistości. Bam, bam i już.
Grał dla was Jordan Zawodowiec.
Robota wykonana.
Teraz do kasy.
I można żyć.
I jeszcze skład: Jordan VanHemert – saksofon altowy, Terell Stafford – trąbka, Michael Dease – puzon, Helen Sung – fortepian, Rodney Whitaker – bas, Lewis Nash – perkusja.
Kiedyśmy tak siedzieli i słuchali wspaniałego jazzu, w głębi duszy przyznałem rację dzieciakowi. Racja rosła we mnie, pęczniała, rozsadzała od środka. Czułem każdym milimetrem swego ciała, że nie zgadzam się, że nie można odgórnym edyktem usankcjonować piękna i brzydoty. Nie wolno nikomu, żadnej partii, żadnym władzom, żadnym ojcom ani matkom narzucać kanonów sztuki.
Wstałem wściekły, pognałem do swojego pokoju obwieszonego zbieranymi przez lata plakatami artystów jazzowych i zacząłem metodycznie je zrywać, potem z wściekłością połamałem wszystkie winyle, zacząłem wyrzucać przez okno płyty CD, wreszcie uniosłem nad głowę sprzęt hifi i…
Zerwałem się zlany potem, krzycząc.
Popołudniowe słońce rozlewało się leniwie na podłodze.
Z pokoju Leszka dobiegał dźwięk fortepianu. To “Driftin”.
Jaka ulga, że śniłem.
Wybiła 18. Zaczął się serwis w radio. Spiker zaczął na uśmiechu „w naszym kraju miodem i jazzem płynącym panuje słoneczna pogoda…”
Comments