Kroll z Wiadernym spotkali się przypadkiem, po upływie dziesiątek lat od obowiązkowej w tamtych czasach, dwuletniej zasadniczej służby wojskowej, która na życiowe mgnienie oka złączyła ich ze sobą. Wpadli na siebie na głównej ulicy miasta, wpadłszy zaś najpierw ledwie się poznali, a po niezgrabnej wymianie zdań, wymieniwszy się numerami swoich tanich smartfonów podarowanych im na urodziny przez najbliższych, poszli dalej ku swoim żywotom.
NIE CHCESZ CZYTAĆ HISTORII, TYLKO OD RAZU RECENZJĘ? SKROLUJ DO KAPELUSZA

Obaj nie wierzyli, że nastąpi jakikolwiek ciąg dalszy ich wątłej było nie było i niemal zapomnianej znajomości, mimo ponownego zderzenia w galaktyce życia. Jednak obaj, ku swojemu zawstydzonemu zdziwieniu, przez kilka następnych dni nader chętnie wracali pamięcią zarówno do przypadkowego spotkania, a co gorsza do wspólnych wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat, tego sensacyjnego i dziwacznego epizodu, który napisało życie tak zawile, że na moment, jedną noc i dzień przypominał scenariusz kasowego filmu. Wydarzeń, które dla Krolla były upadkiem, a dla Wiadernego szczytem.
Wprawdzie śnieg życia przysypał emocje towarzyszące przywoływanym zdarzeniom, ale spotkanie je wydobyło i ożywiło. Jeszcze nie poczuli siły tych zapomnianych już przecież uczuć, tak jak z początku nie widzi się tajemniczej skrzyni, na którą natrafia się przypadkiem podczas kopania w ziemi. Jednak, gdy łopata o nią stuknie, wyobraźnia zaczyna puszczać w głowie filmy, najczęściej o chciwości. Przypadkowe skrzyżowanie ich trajektorii na głównej arterii miasta, było więc jak szarpnięcie za wystającą z ziemi rączkę skrzyni, ono naruszyło ledwie strukturę ziemi – ale już wiedzieli, że chcą za nią szarpnąć, dowiedzieć się, co przyniesie ich spotkanie.
Kroll zadzwonił do Wiadernego po kilku tygodniach zwłoki, gdy w zasadzie obaj stracili płytką nadzieję, że do niego kiedykolwiek dojdzie, pomimo tożsamych wspomnień pchających się do łbów każdego dnia przy goleniu i wywołujących mimowolne, wstydliwe uśmiechy. Podczas połączenia znów gadali ze sobą niezgrabnie, z uskokami i przerwami, naturalnie łamiąc zasady potoczystej mowy, za to wzmacniając siłę wypowiedzi łagodnymi, przymiotnikowymi przekleństwami. Wyznaczyli sobie termin spotkania w knajpie w centrum, trochę obawiając się wysokości rachunku, a trochę o brak odpowiedniej garderoby.
Juan Ibarra "La Casa"

To była czas, gdy na rynek weszła płyta Juana Ibarry “La casa”. Ani Kroll, ani Wiaderny nic o niej nie wiedzieli, a szkoda, bo muzyka ma moc odmieniania ludziom życia - o ile artystę niesie tajemnicza energia, która jest splotem jego umiejętności technicznych, duchowej wędrówki, jaką podąża, odwagi stawania szczerze przed ludźmi, szczypty arogancji, egocentryzmu i wiary, że to co robi może odmienić czyjeś życie.

Juan Ibarra pewnie nie miał ambicji dokonywania rewolucji w życiu słuchaczy, a jednak jego “Dom” (to właśnie oznacza “La Casa”) może być źródłem zmiany, bo słuchałem jej z prawdziwą przyjemnością, a jeszcze z większą do niej wracałem. Płyta zaczyna się mocnym, rockowym niemal “El Profeta de la Segunda Inversion” z główną rolą fortepianu, z ciekawą improwizacją kontrabasu i saksofonu. Drugi utwór ma wyjątkowo uroczo połamany rytm i przypomina zagrywki afrykańskie, melodyjne. Świetnie na saksofonie gra tu i na całej płycie Tomas Rawicz Majcherski, muzyk nowojorski - ma przenikliwą, charakterystyczną zapamiętywalną barwę - przynajmniej dla mnie jest odróżnialny.
Zwróćcie uwagę na perkusję lidera w czwartym, długim, bo 13 minutowym utworze pt. “Las Luces Estan Prendidas Pero no hay Nadie en Casa”: wije się, gna, pędzi, tupie bez przerwy! Tak sie gra w Ameryce Łacińskiej! Wspaniale! Chwilę później, a w następnym kawałku, elektryczna gitara wprowadza na salony fusion, które rozsiada się i przy wtórze genialnego fortepianu maluje dziwaczne solówki. Za chwilę następuje końcowe, majestatyczne dzieło - ono ma marsowe oblicze, gniewne, burzowe, ale też w ostatnim utworze wariują wszyscy: każdy szaleje. To doskonały koniec wieńczący całe dzieło.
Słowo o autorze płyty. Juan Ibarra, urugwajski perkusista, multiinstrumentalista i kompozytor, łączy w swojej twórczości wpływy muzyki latynoamerykańskiej, jazzu i muzyki improwizowanej. Studiował perkusję klasyczną i jazzową w Urugwaju i Szwajcarii, rozwijając unikalny styl gry. Jego muzyka charakteryzuje się bogatymi aranżacjami, melodyjnymi kompozycjami i wirtuozerską techniką. Obecnie mieszka w Motevideo.
“La Casa” jest jego trzecią bardzo udaną płytą, jedną z fajniejszych z 2024.
NIE CHCESZ CZYTAĆ HISTORII, TYLKO OD RAZU RECENZJĘ? SKROLUJ DO KAPELUSZA
Ale wróćmy do naszych bohaterów.
Kroll przyszedł za wcześnie, zaś Wiaderny się spóźnił. Nie padli sobie w ramiona, nie klepali po plecach z łomotem, nie rechotali, jak dwa stare knury, ale ich twarze – ku wielkiemu zaskoczeniu obojga, rozjaśniły się uśmiechami, dzięki którym nagle, przez niekrótką chwilę, znów przypominali tamtych młodych, smukłych mężczyzn na progu dorosłości, jeszcze wówczas nie doświadczonych, a już wystawionych na wielką próbę – a każdy z innego powodu. Siadając cieszyli się więc szczerze spotkaniem.

Usiedli, przysłuchując się skrzypieniom nienowych foteli, na których się mościli. Uśmiechy z wolna stopniały i trzeba było zainicjować rozmowę zwłaszcza, że zapadła krępująca cisza. Przerwał ją Kroll opowiadając z grymasem lekceważenia, że Kuba, ten kumpel, który mu poderwał żonę, a dzięki fortelowi Wiadernego wylądował w kampanii karnej w Orzyszu zamiast Krolla, skończył w pierdlu za długi, których narobił jeszcze w latach
dziewięćdziesiątych.
To zresztą była jego knajpa, ją też zadłużył - zakręcił młynka głową wskazując na wnętrze Kroll. - Mało mu jej nie spalili podobno z nim w środku, ale ich przebłagał…
Chuj był straszny z tego gościa - mruknął Wiaderny przypominając sobie ich rozmowy w aucie. Kuba był dokładnym przeciwieństwem Wiadernego: dobrze urodzony, ustawiony, wypachniony, wyszczekany, modnie ubrany. Nawet gdyby nie przespał się z żoną Krolla, Wiaderny nienawidziłby Kuby, tak jak nienawidził wszystkich takich Kubusiów z tego świata za to, że życie obeszło się z nimi lepiej niż z nim. Lecz teraz, obecnie, Wiaderny był już za stary na nienawiść. Nienawiść jest dobra dla młodych, potrafi nieźle napędzić, dać kopa jak amfetamina, jednak gdy wspiąłeś się na szósty szczebelek, jest bezsensownym marnotrawieniem czasu i energii emocji. Nawet tak prosty człowieka jak Wiaderny o tym wiedział. Pewnie Kuba to teraz taki sam stary fiut jako on i ten siedzący naprzeciwko pyzaty kolega z wojska, który trochę się szczerzył po drugiej stronie stolika czyli Kroll.
Rozmowa automatycznie podążyła w przeszłość, do wydarzeń z wojska. Więcej mówił Wiaderny, wspominając gorączkowe i uparte poszukiwania Krolla, które prowadzone konsekwentnie w końcu przyniosły skutek. Kroll słuchał i uśmiechał się ciepło pod nosem, w sercach obu wyświetlał się film tamtych wydarzeń. Znów w ich sercach wirowały w szalonym tańcu: miłość, nienawiść, zdrada, pożądanie, lojalność. Czuli, że znów żyli, że dzięki spotkaniu ich marne żywota wprawdzie na nabrały sensu, ale przynajmniej dostały rumieńców.
Potem - zgodnie z oczekiwaniami - trzeba było opowiedzieć coś o późniejszym życiu. Obaj doskonale kluczyli, używali nieświadomie synonimów opisujących trywialną zwykłość, która im towarzyszyła - szczerze czuli, że nie ma o czym gadać, że gadanie o tym jest gorsze niż o tym milczenie. Wiecie jak to jest, to się w pewnym momencie życia wie po prostu. Po co więc tyle gadali? Ponieważ, owszem, mogliby westchnąć i rzec zwyczajnie i cicho: ot, zjebałem, lecz wówczas spotkanie skończyłoby się rychlej niżby chcieli.
Opisywali zatem: Kroll kolejne liche zajęcia zarobkowe, Wiaderny następne odsiadki i kolizje z prawem, obaj kulturalnie opowiadali o swoich niektórych byłych kobietach. Kroll nieco koloryzował z początku, później jednak przeszył go dreszcz niechęci, gdy upiększał następną zwyczajność, więc przestał. Dalej jego opowieść znów była niezgrabnym, dukającym, potykającym się o braki lingwistyczne opisem życiowej nudnej zwyczajności, a jeśli sejsmograf krollowego życia skakał, to zawsze z powodu porażek, klęsk, blamaży, niepowodzeń i życiowych pogromów.
Wiaderny miał teoretycznie prościej - w pamięci Krolla i swojej własnej istniał jako prosty kryminalista z patologicznej rodziny, jednakże w ostatnich latach Wiaderny się zmienił - przynajmniej on tak uważał. Nie pił. Nie kradł. Nie garował. - Pogodziłem się rok temu ze synem - opowiadał Krollowi. - Bo wcześniej to między nami nie za dobrze było, on do mnie a ja do niego miałem kupę żalu, oj kupę. Ale kiedyś słuchaj idę sobie a tu bracie na trawnik sru! płyta, taka rozumiesz kompaktowa. Normalnie tyle od pecyny mi przeleciała - Wiaderny pokazał, a Kroll udawał zdumienie. - W domu se jej posłuchałem, to była taka jedna saksofonistka, ona się Muriel Grosman nazywała i ja wtedy sobie przypomniałem, że urodziny syna są. I poszłem z tą płytą jako prezentem na te jego urodziny. Fest się zdziwił. Myślałem, że mnie nie wpuści, a on wpuścił, wnuczkę i żonę pokazał, do chałupy odwiózł autem pięknym, ale mu kazałem stanąć dwie ulice wcześniej. Wstyd mnie było tę swoją ruderę pokazywać…
Ale że co z tą Muriel - dopytywał Kroll próbując dociec sensu obecności płyty i saksofonistki w opowieści Wiadernego.
Ano nic, syn nie lubi takiej muzyki, on bardziej orkiestrowe lubi, ale dziękował mi za nią.
Muriel Grossmann "The Light of the Mind"

Wiaderny zupełnie nie wiedział, że Muriel Grossmann nagrała następny album, którym mógłby dostać w głowę. W zasadzie byłoby lepiej, bo to jej najlepszy album w dorobku, co mogłyby rozjaśnić jego ciemny żywot.
Ja kocham drodzy Państwo muzykę, jaką tworzy Muriel Grossmann, kocham bezgranicznie, bezrefleksyjnie i bezboleśnie.
Gdybym mógł od dziś do końca życia słuchać tylko dwóch artystów to byliby nimi John Coltrane i Muriel Grossmann. Jej muzyka to podróż duchowa z marzeniami, z tęsknotą do TAMTYCH czasów, gdzie kwiaty we włosach coś znaczyły, a nie były tekstem durnej piosenki, gdzie nikt nie liczył minut muzyki. Muriel Grossmann to austriacka saksofonistka, kompozytorka i liderka kwartetu jazzowego, urodzona w Paryżu w 1971 roku. Od 2004 roku mieszka na Ibizie. Jej muzyka to fuzja jazzu, bluesa, funku i elementów muzyki etnicznej, z silnymi wpływami spiritual jazzu, szczególnie Johna Coltrane'a.

Idealnie płytę “Światło umysłu” opisuje sama artystka: Nasza muzyka może czasami brzmieć jak awangarda z lat 60-tych, spiritual jazz z końca lat 60-tych, wielkie gitarowo-organowe soul jazzowe kombinacje, country, blues, gospel, a nawet rock. Niezależnie od tego, jak brzmi, mam nadzieję, że jest bliska słuchaczowi i sprawia, że podróżuje on daleko i w ten sposób zostaje przemieniony i wypełniony błogą energią.
Melodyjna, duchowa, szybka, kipiąca - taka jest ta płyta. Ja uwielbiam zagrywki Muriel - powtarzane, melodyjne, katarynkowe (kto wie co to katarynka?) To płyta głęboko duchowa - sama Muriel wiele praktykuje, stosuje buddyjskie pisma. Przestrzeń umysłu oraz radość działania dla innych istot jest doskonale słyszalna w jej muzyce.
Słuchajcie Muriel Grossmann dobrzy ludzie.

Znów utknęli w rozmowie. Wątek zarył w koleinie, gdzieś na bezdrożu ich życia. Stali na nim obaj i rozglądali się bezradnie w poszukiwaniu faktu godnego opowieści z dreszczem emocji, gęsią skórką, podniesionym tonem. Znajdowali suche pajdy codzienności, szarą zwykłość: ranki, wieczory i noce przeżarte rdzą powtarzalnej banalnej pospo-litości.
Na sekundę ich wzrok się znów i skrzyżował i wtedy spłynęła na nich jasność, dotarło do nich, że mieli tylko to: wspaniałe wspomnienie, tę nocną pogoń w deszczu, desperacką samowolkę Krolla i zabawę w wojskowego policjanta Wiadernego. To ich dawno miniony szczyt życia. Majaczył w ich wspomnieniach jak najlepsze wakacje w życiu. Jak ślub. Egzamin magisterski. Pierwsza miłość, ale tej już nie pamiętali. To co wydarzyło się potem było miałkie, normalne, utytłane w bajorku powtarzalności.
I tak siedzieli, aż zapłaciwszy, równo po połowie za te herbaty i kawy, poszli do swoich bezsensownych żywotów pożegnawszy się szybkim, męskim uściskiem dłoni.
Wiedzieli, że powtórki nie będzie. Po co? Nic nie odmieni ich losu

Bardzo się cieszę jeśli się podobało.
Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
コメント