
Znaleziono 122 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania
- Boski Chaidemenos
TAJNE, BARDZO POUFNE. NIEZWYKLE SEKRETNE PROTOKÓŁ Z TELEFONICZNEJ ROZMOWY ZAREJESTROWANEJ DZIĘKI PROGRAMOWI HERMES MINOTAUR 3 Rozmówcy: Minerwa (łac. Minerva) – w mitologii rzymskiej pierwotnie bogini sztuki i rzemiosła, ale także bogini mądrości, nauki i literatury. Jest to prawdopodobnie bogini pochodzenia etruskiego (znana jest etruska bogini Menrva). Apollo (gr. Ἀπόλλων Apóllōn, zwany też Φοῖβος Phoibos ‘Jaśniejący’, łac. Apollo) – syn Zeusa i Leto. Należy do dwunastu najważniejszych bogów Olimpu. Uważany za boga muzyki, a ponadto piękna, światła, życia, śmierci, zarazy, wróżb, prawdy, prawa, porządku, patrona sztuki i poezji, przewodnika muz (Ἀπόλλων Μουσηγέτης Apóllōn Mousēgétēs), natchnienia, lecznictwa i uzdrawiania, łucznictwa, kawalerów, a także wieszczek. Minerwa: Cześć Apik. Mordo, słuchaj, spotkałam wczoraj pijanego Zeusa, wpadł tu do nas na wczasy iiii, rozumiesz jest teraz non stop all inklusif, he he. Płynie. Ale ja nie o tym. On, słuchaj, bełkotał coś o jakiejś czad płycie jednego muzyka tam od was, strasznie się na nią nakręcił, a że w knajpie jej nie mieli to im złamał ze trzy stoły i osiem krzeseł zanim go uspokoili. Tytuł ta płyta ma “The Day After” i nagrał ją… zaraz… gdzieś miałam to napisane o jest, nagrał ją Markos Chaidemenos. Ja pierdziele. Dlaczego wy pozwalacie na te popieprzone nazwiska? Apollo: Siemandero Minka. Aaaaa, znam, znam to jest utalentowany podwładny, jeszcze nie tam jakiś zadufany i zapatrzony w siebie wirtuoz, jak ten blond fifrok, lecz już moja droga bliziutko, bliziutko, bardzo porządny rzemieślnik, taka stara szkoła można powiedzieć. Obserwuję go od dawna. Nie uwierzysz on najpierw poszedł na informatykę, ale zamiast budować sztuczną inteligencję, która nigdy mnie nie prześcignie, zakochał się w fortepianie oraz jazzie i zaczął walić w klawisze tak epicko, aż pokończył nasze najlepsze wyższe szkoły muzyczne w Atenach i na Korfu. I nie czepiaj się nazwisk, wasz Valdembrini też nie lepszy. Ale laska, powtarzam, płytka jest caca, Nie za bardzo oporowa. Bardzo classy. Minerwa: Jaka? Gadaj po ludzku, nic nie jarzę. Apollo: Nooo, taka klasyczna. Taki dżezik rozumiesz ładny, śliczny, buch na fototapetę proszę ja ciebie i cyk, cyk bioderkiem można machnąć, ale nienachalnie, bo siara. Aż się dziwię, że się podoba temu staremu ochlapusowi Zeusowi, bo jednak to nie Zenonius Martynius. Minerwa: Solo ta płyta? Apollo: Nieeee, z zespołem. Klasyk. Kontrabasik i perka. Chociaż czekaj, zaczyna się rzeczywiście solo, Markos gra króciutki rytmiczny temacik “Voices”, ale to takie wprowadzenie, gdyby mnie kto pytał, precz bym to usunął, ale gdzie tam mnie kto dziś pyta… no wedle mnie, nie pasuje on do reszty. Ale pal sześć, bo potem jest tylko super, wjeżdża “The Day After” rytmiczny, melodyjny, urzekający kawałek, w którym perkusja jest doskonale zgrana z fortepianem. To europejskie, nie przekombinowane, pomysłowe granie i do tego z pazurem. Perkusista jest słuchaj doskonały, bo fortepian nie dał rady zdominować tego kawałka, choć Markos próbował, oj czuć, jak próbował. Minerwa: A dalej? Apollo: Dalej trio troszkę zwalnia, utwór “What if” przypomina mi moją nocną jazdę autem po Atenach w poszukiwaniu sensu życia, po kłótni z jedną śmiertelniczką, gdy zadajesz sobie pytania, na które znasz odpowiedzi, ale nie chcesz wypowiadać ich na głos, bo nie wiesz dokąd cię one doprowadzą. I znowu: melodia, melodia, melodia. POLECANE UTWORY Z PŁYTY Minerwa: Czyli warto, Zeus słusznie chwalił? Apollo: Weź mi nie wspominaj tego chama! On nie odróżni glebogryzarki od harfy, półmózg z wiecznie pijanymi trzema szarymi komórkami. Słuchaj. Zespół Chaidemenosa jest świetnie zgrany, to słychać w tych szczególikach, muzycznych szczelinkach, załamaniach, przyspieszeniach i zwolnieniach. Jak dla mnie to wprawdzie jest płyta Markosa Chaidemenosa, ale najbardziej podoba mi się na niej gra perkusisty. Jest przewiewna, jak nasz grecki świt, gdy Eos różanopalca pojawia się na widnokręgu. Wiesz, u nas to zawsze pięknie wygląda, bo zanim pojawi się na niebie wóz słońca, znad brzegów oceanu wyjeżdża na lekkim rydwanie Eos. Piękne oblicze młodej bogini jaśnieje rumieńcem zorzy porannej, a wśród szarych świtów zakwita jej szata barwy szafranu. Minerwa: Jeszcześ sobie jej nie odpuścił, bo gadasz wierszem? Apollo: Nie wierszem, tylko mitologią, mi-to-lo-gią, kobito. Eos jest śliczna i na tym kończymy jej temat. Słuchaj jeszcze o “The Day After”, bo w następnym kawałku “Denial” fortepian wije się wokół kontrabasu, czaruje go, mruga doń zalotnie. To dialog tych dwóch muzyków - tutaj masz typowo jazzowy sposób budowania muzyki. Oba instrumenty rzadko kroczą w jednej linii, bo gdy jeden wysuwa się na przód, drugi cichnie i raczej wtóruje. Ostatni numer “From Within" - zaczyna się z impetem i rozmachem. To jest, siostro, ukłon w stronę amerykańskiej tradycji. Żywiołowy, szybki utwór, który jednak nie burzy nastrojowej koncepcji całego albumu. Tu puls przyspiesza, a Chaidemenos na finał pokazuje, kto w trio rządzi, czyja to płyta, kto stempluje ją swoim nazwiskiem. Czyli moja szkoła. Minerwa: Słuchaj Apik, a nie przysłałbyś mi z jednego CD-ika? Dałabym recenzję na moim blogu “Boskie rytmy”. Apollo: Nie mam kochana, rozeszły się się jak świeże souvlaki, a zresztą stać cię, masz kupę hajsu, oni tam cały czas cię lubią, sypią sestrejce i euraszki. Nie to co u mnie w bidnej Helladzie, zdeptanej butem europejskich banksterów. Minerwa: Ty, weź, nie gadaj takich rzeczy, bo nas pewnie słuchają. Nie masz, to trudno, se kupię na allegro. Bywaj Apik. Jak zobaczę Zeusa to pozdrowię od ciebie. Apollo: W jego nieszanowaną przez mnie grubą rzyć go kopnij, a płytkę kup, kup. Mało znany gość jest, a talent wielki. No to nara. Minerwa: Trzymaj się ramy Apik.
- Raport z pewnego porwania
Porywają, zmuszają do słuchania jazzu, a wręcz do zmiany muzycznego gustu. Rewolucyjna Armia Wyższej Świadomości Muzycznej z sekcji Jazz w promocji ulubionego gatunku posuwa się coraz dalej używając metod ekstremalnych. Ten, napisany przez jedną z porwanych osób, publikujemy jako pierwsi. I pewnie jedyni. Dzień Pierwszy Porwali mnie. Uprowadzili. Na ulicy. Szedłem jak co dzień z pracy, gdy obok z piskiem opon zahamowało duże auto, z którego wyskoczyło czterech mężczyzn w kominiarkach. Dopadli mnie, obezwładnili, wrzucili na tył i odjechali. Gdy dojechaliśmy założyli na głowę worek, abym nic nie widział. Potem już tylko zatrzask drzwi i ciemne pomieszczenie. Wymacałem łóżko. Jestem przerażony. Skądś cały czas gra głośna muzyka. Straszny jazgot. Umieram ze strachu. Dlaczego ja? Nie jestem bogaty, nigdzie nie należę, nie udzielam się. Nie ma powodu, aby mnie porywać. To pomyłka albo koszmar z Netfliksa. Dzień drugi Już wszystko wiem. To absurd, aberracja, makabra. Jak się dowiedziałem? Wieczorem rozbłysło światło i trzasnął zamek w drzwiach. Do pokoju wszedł energicznie wysoki facet w kominiarce, drugi stał w wejściu z bejsbolem. Ten pierwszy w jednej ręce miał talerz z kolacją, w drugiej pilota. Powiedział, że są bojownikami Rewolucyjnej Armii Wyższej Świadomości Muzycznej z sekcji Jazz. Wypatrzyli mnie na koncercie jazzowym. Podobno się nudziłem. Porwali mnie po to, żeby rozszerzyć moje horyzonty brzmieniowe. Będę słuchał jazzu w zamknięciu dotąd, aż go polubię. Potem położył talerz na podłodze, włączył pilotem muzykę, wskazał ręką głośnik w ścianie, wrzasnął w moim kierunku “Coltrejn”, aby przekrzyczeć muzykę, uniósł pięść w górę i wyszedł. Ja pierdolę… POLECANE PIOSENKI Z PŁYTY Dni drugi i trzeci Ta muzyka jest straszna. Nie wiem czy to zniosę, bo jazz gra non stop. Próbowałem udawać że mi się podoba. Podrygiwałem, tańczyłem, kiwałem się na boki. Nie uwierzyli. Dzień czwarty Nareszcie puścili coś fajnego. Jakby z lat 60. Jazgot, owszem, ale mi się podoba. Powiedziałem im. Ten od kolacji kiwnął głową, powiedział: oooo, to EEG Coherence. Potem przyniósł mi książeczkę z płyty. Obiecał, żę jutro puszczą raz jeszcze. NIe wiem co miało znaczyć to: ooooo. Dzień piąty Przeżywam porwanie w porwaniu, gdyż porwała mnie muzyka. EEG Coherence gra świetnie. To taki psychodeliczny, głośny jazz. Na festiwalach Woodstock czy Newport zespół zrobiłby furorę, ale te festiwale to przecież hippisowska przeszłość. Grupa gra długie majestatyczne utwory płynące jak olbrzymie chmury, nie boi się wypełniać przestrzeni muzycznej potężnymi fragmentami ekstatycznej, zapętlonej i rozpędzonej muzyki, która przypomina dźwiękowego mastodonta albo fruwającego warszawskiego wieloryba z powieści Twardocha. Wszędzie jest dużo sekcji dętej, całe oceany. Cudne jej wejście w pierwszym numerze “Jiters (an antitode)” rodzi jakby własny utwór w utworze, nagle pojawia się spowolnione “woogie-boogie” trochę żywcem wycięte ze ścieżki dźwiękowej do “Pulp Fiction” Tarantino. W szalonym “Apollo - gy”, drugim utworze, długodystansowe solo na gitarze jest zagrane tak dziwne, jakby je wykonywał pijany bluesman z przystawionym do skroni pistoletem i pod rozkazem “zagraj to jeszcze szybciej, choć wiem że nie potrafisz”. Po chwili ta muzyczna wichura cichnie, bo kawałek “NOOO (Apophasis)”zaczyna powolny, leniwy saksofon na tle prostego, pierwotnego rytmu basu i perkusji, szumu jakiejś elektroniki, który z czasem przeradza się w kolejne ekstatyczne szaleństwo, a po nim znów jest wolno, bo oto nadchodzi, a w zasadzie wkracza najdziwniejszy twór o nazwie “Medicine Woman Meets Father Sky”. Prosty, indiański rytm, jakieś przeszkadzajki, rozjechana gitara w technice slide (gitarzysta na jednym z palców ma rurkę szklaną lub metalową i przesuwa nią po stronach, co daje niepowtarzalny, rozbujany efekt dźwiękowy), wreszcie znów saksofon. Na moment zapomniałam, że jestem więziony, ale dostałem bardzo dobrą kolację. Chyba w nagrodę za dobre sprawowanie. Dzień szósty Odwiedził mnie ten sam facet w kominiarce. Tym razem był przyjazny. Opowiedział, że wszystkich bojowników cieszy mój stan, że przekroczyłem swoistą barierę uważności oraz otwarcia na tę muzykę, a mój wybór, czyli EEG Coherence to nowy, silny głos w jazzie. Liderami grupy są Devin Brahja Waldman, który gra na saksofonie altowym, instrumentach klawiszowych oraz fortepianie, a także gitarzysta Sam Shalabi - obaj mocno zasłużeni dla międzynarodowej sceny nu:jazzowej. To słowko nu oznacza niby “nowy jazz” albo “jazz po nowemu. Rzeczywiście EEG Coherence nie przypomina formacji typowo jazzowych. Tworzy zdecydowanie inaczej, ale jednak w nurcie. Pytany czy nazwa grupy coś oznacza, mój jazz bojec odpowiedział tajemniczo: “EEG to elektroencefalogram, który mierzy aktywność elektryczną w mózgu. Kiedy zaś prawa i lewa półkula łączą się, rodzi się koherencja. Pojawia się trzecie oko. Umysł i serce stają się jednością. Synchronizują się intuicja, logika i emocje. Tak jest lepiej dla każdego. To właśnie skutek jazzu”. Przed wyjściem powiedział, że moja droga się skończy dopiero wtedy, kiedy zacznę tworzyć blog jazzowy i to jest moje zadanie. Dzień siódmy Obudziłem się. Drzwi były otwarte. Wokół żywego ducha. Byłem wolny. Przy drzwiach leżała kartka. Podniosłem ją i przeczytałem: twoje zadanie ukończone, ale pamiętaj, jeśli nie założysz jazzowego bloga to wrócimy…
- W niebie z Jasmine Myra
Drodzy, wspaniali, kochani bracia i siostry. Spotykamy się dziś na posiedzeniu komisji Niebiańskiego Ładu i Kojenia w wyjątkowo ważnej kwestii, choć, jak mi donoszą najwspanialsi i najukochańsi z was, nie wszyscy zdają sobie sprawę z wysokiej rangi dzisiejszego głosowania. Nie wiem doprawdy skąd ta lekcewaga, skoro to zadanie stawia przed nami sam Pan nasz umiłowany i miłosierny… Nie ma co heheszkować i śmieszkowacić kolego Gabrielu, to bowiem tylko z pozoru błaha sprawa, tylko z pozoru. Co zresztą wiesz Gabrielu doskonale, gdyż gromiły o tym wszystkie niebowęzły, że to właśnie gorszący spadek dyscypliny wśród twojego personelu sprawił, iż dziś stoimy przed generalną zmianą dotyczącą niebiańskich przedproży. Ge-ne-ra-lną! Ja przypomnę, co domyślam się nie w smak będzie mojemu wspaniałemu skrzydlatemu koledze oraz jego stronnikom, ale jakaś reasumpcja na początek być musi, więc przypomnę. I zapewniam, że nie chodzi o judzenie, judaszowanie, drażnienie, rozdrapywanie. Chodzi jedynie o ustalenie faktów, z których wynijść musimy na powierzchnię prawdy namilsi. Owoż jak doskonale wiecie siostry i bracia (głos z sali: bracia najpierw, bracia najpierw, teraz i zawsze!)... proszę o ciszę, z emocji pomyliłem kolejność. Zatem raz jeszcze bracia i siostry doskonale wiecie, że niebiańskie przedproża to formy długich, jasno oświetlonych korytarzy, w których budzą się dusze zapraszane do naszego umiłowanego Eretz Eden. Zadaniem przedproży jest oswoić, uspokoić i ukoić rozedrgane byty i przyzwyczaić je do życia wiecznego. Zanim wejdą w progi raju muszą przejść przed przedproża. Każdy jeden. Wszyscy to wiemy. Nasza technologia pozwala, aby korytarze przedproży były odpowiednio długie lub odpowiednio krótkie dla każdego niebianina (lub Niebianina - nie wiem, którą formę nadkomisja ds. języka edeńskiego już dopuszcza - dopisek botoduszy protokołującej), w zależności od jego czy jej, czyli onej duszy, potrzeb. W trakcie budzenia, dochodzenia do siebie i spaceru w stronę światła naszego Ojca Niebieskiego, niech zawsze jego mądrość wskazuje nam drogę ku miłosierdziu, w korytarzach duszom towarzyszyła muzyka z ich stron rodzinnych - po to, by czuli się swojsko, jak u siebie. Wszystko działało bez zarzutu przez tyle wieków, aż do karygodnej omyłki, gdy z rozmysłem, jak już wiemy w celu obalenia naszego pokojowego niebostroju pomieszano muzykę i na przykład duszom z Polski puszczono niemieckie haimat melodie, a hiszpanom szlagiery z kraju basków. Czym to się skończyło, pamiętamy doskonale, pisał o tym obszernie i na pierwszej stronie “Blauer Beobachter”, co zresztą dla mnie i nie tylko dla mnie, bo dla rzeszy kolegów i działaczy jest grubym nadużyciem, bo naszym wspólnym zdaniem, zdaniem gromkim i donośnym nie jest to temat, którym nasz niebieski obserwator powinien się zajmować. Na szczęście błędną oceną rzeczywistości kierownictwa ““Blauer Beobachter” zajmuje się już Komisja Perswazji Miłością i Innymi Narzędziami Dobra. Wróćmy do reasumpcji naszej części tej afery, a raczej pseudo afery (lub pseudoafery nie wiem, którą formę nadkomisja ds. języka edeńskiego już dopuszcza - dopisek botoduszy protokołującej). Nasi przyjaciele podczas comiesięcznego posiedzenia rajskiego kołczingu uznali, że w celu wyeliminowania szansy podobnych omyłek w niemającej końca przyszłości niebieskiej należy w przeprożach zastosować jednolitą muzykę bez podziału na pochodzenie etniczne niebianinów. I w tej sprawie dziś się - drodzy, wspaniali, kochani bracia i siostry - spotykamy. Nasze doniosłe zadanie to nie tylko wskazać odpowiednią muzykę do przedproży, to okazać jednolitą siłę podżegaczom. I te zadania wypełnimy z dumą i pokorą. POLECANE UTWORY Z PŁYTY Na wniosek Miłosiernego Ojca i prezydium Eretz Eden zebrała się podkomisja Krytyków Muzyki Doczesnej i spośród wielu wniosków, jakie napłynęły w sprawie wyboru jednolitej ścieżki dźwiękowej do przedproży, jej członkowie skłonili się do wniosku blogu Jazzda.net rekomendujacego płytę “Rising” niejakiej Jasmine Myra. Jak czytamy w uzasadnieniu autora bloga: kompozycje Jasmine Myry zachwycają od pierwszych taktów płyty “Rising” i zachwyt to słowo najlepiej oddające stan, który pod wpływem muzyki udziela się słuchaczowi. Urzekający zachwyt każdej chwili, każdej czynności, każdej myśli, każdej rzeczy tylko dlatego, że one się wydarzają. Jasmine zaledwie dwa lata temu rozbłysła niczym supernowa na nieboskłonie brytyjskiej sceny jazzowej, kiedy wydana w wytwórni Gondwana Records założonej przez niezrównanego trębacza i niestrudzonego inicjatora sceny jazzowej Mateusza Halsalla pierwsza płyta pod tytułem “Horizon” zachwyciła nieziemskimi kompozycjami, a już mamy płytę kolejną. Płytę, na której Jasmine na szczęście rozwija swój arcytalent kompozytorski, nie podążając na pokuszenie indywidualnej improwizacji. Nie ma tu porywających solówek, popisów, dźwiękowych galopad - jest łagodny, spokojny, pokorny i pogodny jazz. Ciężko mu jednak przykleić łatkę “spiritual”, choć wskazywałoby na to instrumentarium zespołu solistki. Na “Rising” czuć dyscyplinę duchową - melodyki jest tu w bród lecz niech was ręka boska broni nazywać je banalną i puszczoną na szerokie wody improwizacji. Nie. Tu wszystko wynika z siebie, do siebie pasuje, z siebie wyrasta, do siebie wzajemnie zmierza, na sobie wzajemnie polega… przepraszam, ale ten bloger to jednak straszny grafoman, ale skończmy już skorośmy zaczęli… gdzie ja to… o, a więc na sobie wzajemnie polega. Jasmine Myra zebrała ten sam doskonały skład, który towarzyszył jej saksofonowi na pierwszej płycie, a więc grają tu także gitarzysta Ben Haskins, perkusista George Hall, pianista Jasper Green, harfistka Alice Roberts i basista Sam Quintana. Wszyscy grają tak, by podnieść na duchu słuchacza, otulić go miękkim pledem dźwięków, wlać w jego serce otuchę i nadzieję. Pomaga w tym smyczkowy kwartet wykorzystany w czterech na sześć utworów. Solistka i liderka zespołu Jasmine Myra mówi o tej płycie: - „Rising” jest kontynuacją „Horizons”. Kiedy zaczęłam pisać tę muzykę, uznałam, że będzie to podróż, dzięki której stanę się bardziej pewną siebie i szczęśliwą osobą. Nie żebym nie była szczęśliwa, ale chciałam pozbyć się niepewności i żyć w zgodzie z sobą. To coś, nad czym pracowałam przez ostatni rok i nadal będę pracować. Muzyka na tym albumie jest bardzo osobista i ściśle związana z moim życiem. Włożyłam weń całe swoje serce i duszę i jestem bardzo szczęśliwa, że w końcu ujrzała światło dzienne. Nieziemska płyta “Rising” Jasime Myry w stu procentach spełnia wymogi przed nią stawiane - kończy swoje uzasadnienie, ten… jak on się nazywa… zresztą to bez znaczenia, ten autor bloga Jazzda.net. Ja jeszcze pokażę zdjęcie tej prześlicznej dziewczyny, która jak nikt nadaje się do naszego doniosłego zadania. Sarkającym na kolczyk w nosie przypominam, że Komisja Ds Właściwych Obyczajów zdjęła już rok temu kolczyki w nosie z indeksu zdobień zakazanych. Trzeba iść z duchem czasu. Teraz my, wsparci wszech wiedzą i miłością naszych miłosiernych przełożonych, a także doświadczeniem podkomisji Krytyków Muzyki Doczesnej przychylimy się, lub nie, ale raczej się przychylimy przecież, bo wsparci ich mocą i tak dalej co już przecież podkreślałem. Zatem stańmy z odwagą wobec wyzwania, które rzucają nam nasi wrogowie i zagłosujmy bracia i siostry. Zaczynamy. Kto jest przeciw? Nie widzę.
- Fiński Jazz-niemiecka tajemnica
Czym w końcu jest kłamstwo? Prawdą w masce! George Byron Będzie o muzyce, słowo. Ale zacznę od początku. Inge. Jak dobrze, że czytasz ten list, więc jednak nie odchodzę bez słowa. Uciekam Inge, pryskam stąd razem z Matrem, Ivanką i Pyzatym, przez Berlin, do naszych, do normalności, do wolności. Wiem, że skreślam nasze plany, nasz ślub, bo twoi rodzice teraz mnie znienawidzą, skreślam nasze wspólne życie, moje studia, kasuję wszystko, ale Inge, ja tego zasranego kraju tak bardzo nienawidzę! Twoi zaślepieni komunizmem rodzice nigdy mojej ucieczki nie zrozumieją i nigdy mi nie wybaczą, a ja chcę normalnie żyć, oddychać, nie bać się każdego zdania, przestać gryźć się w język, bo szpicle usłyszą. Przepraszam Inge, zbyt długo dla ciebie udawałem kogoś, kim nie jestem. Teraz kiedy wszyscy gnają na zachód ja też tam spływam. Żegnaj. Wybacz mi. Borys. Ta opowieść zaczyna się 30 lat później, w sklepie z używaną odzieżą na Rzgowskiej w Łodzi, w którym kupiłem niespotykaną, oliwkową kurtkę wojskową. Krój munduru - dziwny, nieznany, nie widziałem takiego wcześniej. Zachwycił mnie socrealistyczną naszywką na rękawie: była tam dłoń trzymająca dumnie czerwony sztandar. Czerwony sztandar to dla mnie symbol wiary w człowieka, stempel solidarności międzyludzkiej. Demoludy zdeptały tę symbolikę, skompromitowały ją do dna, lecz dla mnie wciąż ona wiele znaczy i nie zamierzam się z tego tłumaczyć. W internecie sprawdziłem znaczek z rękawa. Okazało się, że była to bluza wschodnioniemiecka, element munduru oficjalnej NRD-owskiej partyjnej bojówki paramilitarnej o nazwie Kampfgruppen der Arbeiterklasse, czyli Bojówki Klasy Robotniczej, tamtejszego ORMO, ale - jak to u Niemców - doskonale zorganizowanego, umundurowanego, uzbrojonego, od czasu do czasu skoszarowanego, no i co tu dużo mówić zaślepionego ideologicznie. Wstępując do KfA kandydat ślubował dobrowolnie: Jako bojownik klasy robotniczej jestem gotowy wypełnić instrukcje partii, chronić w każdej chwili Niemiecką Republikę Demokratyczną i jej socjalistyczne osiągnięcia z bronią w ręku i ryzykować dla nich życie . Nie miałem pojęcia o istnieniu Kampfgruppen der Arbeiterklasse. Z czasem wiele się o tej armii dowiedziałem: że liczyła blisko 200 tysięcy, że jej żołnierze budowali mur berliński, trzymali za twarz zbuntowanych rodaków, że pomagali w ujarzmianiu węgierskiego zrywu z 1956 roku., w końcu, że komunistyczny reżim powołał tę organizację do życia po 1953 roku, gdy niemieccy robotnicy okazali słuszny gniew wobec stalinizmu w DDR. Ale wcale nie to było najciekawsze. Otóż w mojej kurtce znalazłem byle jak wszytą kieszeń, kawałek zaszytego materiał, który się w niej uchował przez 30 lat. A w nim cytowany wyżej w całości nienaruszony, pożółkły lekko list Borysa do Inge, czyli Ingeborg. Ależ to było uczucie! Moje serce waliło jak dzwon pokoju odlany z broni KfA (jest taki w Dressau), oczy biegały bezradnie po niemieckich słowach, wszak nie znałem języka. Kiedy odszyfrowałem znaczenie i sens literek i zdań czułem się, jak właściciel skarbu, jakbym dostał wiadomość od innej cywilizacji, informację z przeszłości. Bardzo często myślałem potem o Borysie i Ingeborg, o ich niespełnionej miłości. jakby powiedział Emil Cioran “zmiażdżonej historią”. Namiętnie tworzyłem w wyobraźni narracje i opowieści. Ich historia stała się moją obsesją, więc w końcu zacząłem szukać Borysa. Wykorzystałem wszystko: internet, znajomych w Niemczech, instytucje, gazety, blogi - sięgnąłem po co się tylko dało. Jednak po trzech latach nie zbliżyłem się nawet o krok do celu. I wtedy pomógł mi jazz. Jak? Jak zwykle ;) Napisałem krótko o płycie, którą podsunął mi z youtuba kumpel Kacper. Tekst wrzuciłem w internet, Oto on: Markus Holkko ma zaledwie trzystu słuchaczy na Spotify, a moim zdaniem powinien mieć ich sto tysięcy . Spojrzałem okiem jego wszechświata i wysłuchawszy płyty sygnowanej jego imieniem i nazwiskiem pt. “Eye of the universe” zadałem sobie pytanie, jakie zapewne zadaje sobie każdy, kto raz zetknął się z jego muzyką: kim do cholery jest Markus Holkko? Jest to tymczasem młody, zdolny, doskonały fiński saksofonista. A jego płyta “Eye of the Universe” nagrana została wespół z Juuso Rintą na kontrabasie, Samuli Rautianenem na elektronicznym pianinie i syntezatorach analogowych, Teemu Mustonenem na perkusji i instrumentach perkusyjnych oraz Teemu Åkerbloma (nie wiem do cholery czy to się odmienia), który zagrał na gitarze i sitarze. Ech. Jest to płyta-zelig. Wiecie kim był tytułowy Zelig w filmie Woody Allena? Otóż gość miał kameleoniczną osobowość - był maxi oportunistą, upodabniał się do każdego rozmówcy. Gdy gadał z profesorem historii rzucał datami i cytatami, a rozmawiając z hydraulikiem klął jak hydraulik i narzekał na robotę oraz przeciekające krany. Zmieniał się w mgnieniu oka. Co ma do tego Holkko? No właśnie. Płyty Holkko słucha się świetnie w każdych okolicznościach: w aucie, nad rzeką, w pracy, przez głośniki i słuchawki, przy romantycznej kolacji oraz na zumbie. Wiecie, jak jest z płytami: pasują tu, a nie pasują tam. Wieczorem, przed snem muza wchodzi, a już podczas jazdy samochodem, ta sama muza odrzuca i zadajesz sobie pytanie: dlaczego ja to chwaliłem przed kolegami, wyjdę na debila! POLECANE UTWORY Z PŁYTY klikasz - słuchasz :) Z płytą Markusa Holkko macie luz, ponieważ fińskiemu muzykowi i jego towarzyszom udało się przekroczyć tę granicę - Markus użył w tym celu dość prostej, rzekłbym instynktownej, wpisanej w dźwiękowy obraz całości, siłowej gry, wykorzystującej krótkie zagrywki melodyczne, otoczone klubowym i spiritualistycznym tłem. I to działa jak piorun! Przez cały czas jego saksofon jest bezapelacyjnie najważniejszy w zespole, słuchacz nie ma wątpliwości, kto tu jest liderem i kto wypłaca gaże reszcie kapeli, tak jak na albumach z lat 60-tych - o dziwo jednak nie znajdziesz wciskanej w uszy ściany dźwięków czy szalonych solówek - mamy raczej do czynienia z upartym, żmudnym szukaniem harmonii z resztą zespołu, harmonii czerpiącej chętnie z brzmień lat 60. czy 70. Całość brzmi naprawdę świetnie i zgodnie z założeniem troszkę trąci klimatami hipisowskimi. Może i jest to gruba przesada, ale myślę, że gdyby Coltrane urodził się kilkadziesiąt lat później nagrałby dokładnie taką płytę, zanim by pogrążył się w odmętach nieposkromionego, nieograniczonego, fantastycznego free. Markus Holkko “Eye of the Universe”. Szczerze polecam Dwa dni potem pod wpisem na facebooku pojawiła się wypowiedź po niemiecku: ooooo, widzę, że oprócz mnie, ktoś jeszcze zna Markusa Holkko. Rzeczywiście piękna płyta. Kupiłem ją na wakacjach w Finlandii i bardzo często słucham. Pozdrawiam. Pisał to niejaki Borys Erfunden. Przyjrzałem się fejsbukowej fotografii na ekranie laptopa. Z twarzy niepodobny do nikogo, łysiejący, niemłody już gość bez znaków szczególnych. Okrągłe oblicze spokojnego, zrównoważonego człowieka, ale w tym (również moim) wieku raczej większość wygląda na poczciwców. Natychmiast pomyślałem obsesyjnie: może to "mój" Borys? Zagaiłem : fajne imię Borys, znałem kiedyś parę Borysa i jego dziewczynę Ingeborg. Odpisał po kilku dniach lakonicznie: to bardzo popularne imiona w Niemczech. Postanowiłem więc docisnąć sprawę i odpowiedziałem: znałem też Matrego, Pyzatego i Ivankę. Cisza. Minął ponad miesiąc. Zapomniałem więc o tej, widać przypadkowej, wymianie zdań z przygodnym zapewne Borysem Niemcem, fanem fińskiego jazzu. Moje prywatne, pełne niepowodzeń śledztwo w sprawie Borysa i Ingeborg trwało ponad trzy lata, nic dziwnego, że straciłem wszelką nadzieję na ich odnalezienie. Po prostu uznałem wtedy, że sprawdziłem jeszcze jeden fałszywy trop. Znów w mojej głowie rodziły się więc pytania bez odpowiedzi: Dlaczego list był wszyty w kurtkę KfA? Jak Borys uciekł z Niemiec? Czy przed, czy też w trakcie obalania muru berlińskiego, o czym świadczyłoby jedno z ostatnich zdań listu o tym, że wszyscy uciekają na Zachód? Czy Inge na niego czekała, skoro nie czytała listu, a jeśli tak to jak długo? Czy jednak zaczęła go szukać, a może się z czasem miłość wygrała, i po zjednoczeniu Niemiec, para się odnalazła? Czy wobec tego przetrwali próbę czasu, czy może już są po rozwodzie? Jak wyglądały ich losy? Bezgłośnie mnożyłem te pytania w myślach, pęczniały jak na drożdżach. Myślałem nawet o napisaniu książki w oparciu o nie, ponieważ była to niesamowita historia. I tak omal przegapiłbym, że po moim zagajeniu o Matrego, Pyzatego i Ivankę przyszła w prywatnej wiadomości napisana tym razem po polsku przez Borysa Erfundena odpowiedź: kim ty do cholery jesteś i czego chcesz? Trafiłem.
- Punkt zwrotny i bla, bla, bla Borysa
1989. Kto pamięta ten rok oraz sąsiadujące z nim lata jest zaiste szczęściarzem. Był to czas wielkich masowych nadziei wywołujących rewolucyjne ale bezkrwawe przemiany. Przez wschodnią i środkową Europę przetoczył się gromki głos sprzeciwu całych społeczeństw, który tym razem nie skończył się - jak niemal wszystkie inne rewolucje ludowe - krwawą łaźnią, hekatombą, po której zostają niezliczone pomniki ofiar. Był to czas podniosły i wyjątkowy: czas radości i solidarności, tej pisanej przez duże i małe S. Taki rok, jak 1989, nie powtórzył się do dziś. Nie chcesz znać historii :-( ? Od razu recenzja? KLIKNIJ Wschodnioniemiec Borys Erfunden wraz z pchaną falą pokojowych zmian trójką przyjaciół przekroczył granicę wschodnich i zachodnich Niemiec w Berlinie zimnego ale słonecznego piątku 10 listopada 1989 na Moście Glienicke, tym samym, który przynajmniej trzykrotnie służył wywiadom USA i sowieckiemu do wymiany szpiegów. Tamtego dnia kolorowy korowód posuwał się jednak tylko w jedną stronę: na Zachód. Wokół zapanowało prawdziwe święto. Niemcy zebrani na moście klaskali, grały spontaniczne orkiestry, obcy ludzie wpadali sobie w objęcia, bogaci, dobrze ubrani Wessi dosłownie wciskali w kieszeń Ossim forsę, banki dawały 100 marek zachodnich (jeśli komuś chciało się stać w długiej kolejce, a oni mieli mnóstwo czasu), sklepy zaś sprzedawały wszystko za bezcen, jeśli tylko byłeś ze wschodnich landów. Większość ludzi wracała, ale nie Borys. On nie planował powrotu i tak jak zdecydował, tak zrobił, a wraz nim Pyzaty i Ivanka. Po prostu rozpłynęli się w Niemczech Zachodnich, które wkrótce, po zjednoczeniu były po prostu Niemcami, jak przed 1945. W tym czasie, jego pozostawiona bez żadnej informacji dziewczyna, Ingeborg wpatrywała się udręczona w doniesienia telewizyjne z Berlina, usychała z tęsknoty, dopóki nie dowiedziała się od jego rodziców, że Borys jest gdzieś na Zachodzie, ale nie wiedzą dokładnie gdzie i też strasznie się martwią, bo nie wiadomo “co to dalej będzie się działo”. Rodzice Ingeborg, lokalni komunistyczni kacykowie podsycali lęki, reagowali na przemiany źle, a ojciec-komunista po prostu bał się ludzkiej zemsty, więc teraz pił mnóstwo alkoholu i pomstował na obecne, zbyt miękkie jego zdaniem władze NRD. - Powinno się do nich strzelać, a nie polewać wodą - bełkotał w fotelu naprzeciwko telewizora, obserwując tłumy szturmujące dzień w dzień Mur Berliński i bezradnie próbujących ich zatrzymać pograniczników wschodnich przy pomocy armatek wodnych. Skąd to wiem? Z opowieści samego Borysa. Spotkałem się z nim po wymianie zdań przez internet, w Hotelu Kaiserhof w Fürstenwalde, brandenburskiej miejscowości, do której przyjechałem obejrzeć wystawę na temat Maxa Bahra, przedwojennego przemysłowca i filantropa z Landsbergu - Gorzowa Wielkopolskiego. Między nami leżał na stole stary, żółty list, który Borys zaszył w kurtce Kampfgruppen der Arbeiterklasse, czyli Bojówki Klasy Robotniczej. Tę kurtkę, 30 lat później, kupiłem wraz z nienaruszonym listem w lumpeksie . Oto przede mną siedział jego nadawca, a ja liczyłem na to, że w końcu poznam jego tajemnicę: dlaczego Ingeborg go nie odpruła, nie odczytała? To jest piękny hotel, więc puściłem w pokoju wysmakowaną płytę Adama Forkelida “Turning Point”, czyli “Punkt zwrotny” , bo miałem nadzieję, że stoję u progu prawdziwego zwrotu w moim trzyletnim śledztwie, że poznam tę historię w całości. Uznałem, że ten ufryzowany, wymyślny, intelektualny europejski jazz znakomicie wpisze się w tę podniosłą okazję. Wszak czekałem na ten moment 3 lata. Adam Forkelid to Szwed, czołowa postać w tamtejszym jazzie, pianista i kompozytor, ale także zapalony perkusista, członek wielu doskonałych szwedzkich składów, mieszający w gatunkach, najchętniej jednakże czerpiący z jazzu. Trudno mi uwierzyć, że “Turning point” nagrano w trakcie jednego dnia, po zaledwie kilku próbach. Zespół brzmi tak, jakby materiał z płyty był ograny wielokrotnie, niemal na pamięć, jak hymn państwowy albo “Biały Miś dla dziewczyny, aaaa”. To jest takie “granie z suwmiarką”, gdzie każdy dźwięk ma uzasadnienie i przypis, gdzie nikt sobie nie przeszkadza, a wyobrażam sobie wręcz, jak uprzejmym skinieniem głowy muzycy zapraszają się do poszczególnych partii czy solówek. Muzyczny Wersal. POLECANE UTWORY Z PŁYTY (klikasz - odtwarzasz) Pierwszy, tytułowy utwór i bum, bum, bum! od razu grupa przystępuje do muzycznej kanonady, aby rozwinąć sztandary i z miejsca przekonać słuchacza, że jej członkowie są wyśmienitymi profesjonalistami. Jest więc szybko, jest głośno, jest milion zmian rytmu i tempa, Forkelid jakby mógł, zagrałby na trzech fortepianach jednocześnie, a gitarzysta Carl Mörner Ringström ściga się ze swoją lewą ręką. Nic dziwnego, że kiedy wybrzmiewa ostatnia nutka “Turning Piont” oczekujemy, że za chwilę będzie jeszcze głośniej i szybciej, a wówczas kompozytor - Forkelid - pokazuje nam figę i odsłania liryczną duszę. Odtąd, do ostatniego, ósmego utworu, tempo zwalnia, atmosfera płyty staje się bardzo miła, przytulna, ciepła oraz a dźwięk instrumentów staje się przejrzysty jak obraz w kosmosie, słychać wyraźnie każdy jeden dźwięk, czuć wręcz ich kanty (trochę popłynałem, ale tak to, dotykalnie słyszę), bo dla każdego instrumentu przeznaczono odpowiedni kawałek muzycznej przestrzeni, a każdy z muzyków ma jasno określone zadanie do wykonania. Zaaranżowane, zagrane i zrealizowane jest to wyjątkowo dobrze. Partie solowe fortepianu i gitary są wyeksponowane najsilniej, w dużej mierze improwizowane (w końcu to jazz). Sekcja - jak to w europejskim nurcie - jest raczej wycofana, podąża raczej “za”, a nie “przed” zespołem, swingująco trzymając rytm, chociaż Daniel Fredriksson, perkusista, doskonale wykorzystuje zestaw talerzy i akcentuje nimi wybitnie niewiązaną mowę instrumentów. Generalnie, gdy słuchałem tego składu pierwszy raz byłem pewien, że perfekcyjna równowaga muzyków i wysublimowane brzmienie bez jednej plamki doprowadzi mnie w trzecim utworze do skrajnego ataku ziewania z nudów, a tymczasem co rusz zwiększałem głośność zestawu odsłuchowego, coraz bardziej podobało mi się to co robi kwartet Adama Forkelida na płycie “Turning Point”. Zatem nie czekajcie i Sprawdźcie to koniecznie. Dajcie szansę tym akademikom i perfekcjonistom, a myślę, że nie pożałujecie. Niestety. Podkład muzyczny nie pomógł. To nie był mój “punkt zwrotny”. Borys łgał jak najęty co czułem od początku. Przyznał, że tak, jest obecnie z Ingeborg. Tak, wrócili do siebie i to rzekomo dość szybko. Tak, są szczęśliwi. Skąd pomysł z listem w kurtce? Ot, taka młodzieńcza fantazja, chciał przejść przez tę sytuację bosą stopą, jak najmniej martwić Inge. Ble, ble, ble. Rozstaliśmy się po czterech godzinach rozmów. Kiedy z ukrycia patrzyłem, jak wsiada do nowoczesnego, elektrycznego SUV-a czułem się jak tolkienowski Gollum, oddający dobrowolnie swój umiłowany pierścień, sens życia. W zamian otrzymałem stek bzdur, o czym miałem się przekonać później. Bo jest “później” w tej historii. Mój odnaleziony rozmówca z jakiegoś powodu opowiadał mi banialuki, więc po powrocie znów zacząłem szukać odpowiedzi na pytania, ale tym razem uzbrojony w wiedzę kim jest/był Borys, co w dzisiejszym świecie cyfrowym jest prawdziwą przepustką. Trzeba tylko znać odpowiednie bramki, w których zadziała. I zadziałała. Szybko jednak przekonałem się, że tym razem nie warto drążyć, szukać prawdy. Docierając do ludzkich tajemnic skazujemy się ostatecznie na własne domysły i interpretacje, a tymczasem mrok ponurej historii zaczyna ogarniać duszę. Nie warto. Co więc znalazłem w ich opowieści? Na przykład niezbyt piękną, ale uzdolnioną chemiczkę Ivankę, z którą Borys uciekał ze wschodu, a dwa lata później wziął ślub. Dogrzebałem się jej ogromnych pieniędzy zarobionych na chemicznych patentach dla BASF. Odszukałem także ludzką sprawiedliwość dziejową, która szybko, tuż po 1989 dosięgnęła rodziny Ingeborg. Jej ojciec słusznie od samego początku zawieruchy bał się nowych porządków, bo jako zasłużony działacz SED, byłej komunistycznej partii władzy, musiał odpokutować wraz z rodziną wszystkie swoje świństwa (a było ich niemało, co potwierdził Urząd Gaucka), w sumie więc w imię uzasadnionej sprawiedliwości dziejowej i słusznej, acz zbędnej, bo nic nie zmieniającej zemście zaszczuto go, tak jak on szczuł kiedyś innych, z czego nigdy się nie podniósł, i jak to często bywa, został starym pijaczyną i można go jeszcze spotkać, jak żebrze o pieniądze na gorzałę w zakamarkach Erfurtu. Jest wreszcie Inge, która nie wytrzymała napięcia z tego powodu i uciekła porzucając w ty całym nieszczęściu rodziców, w pogoni za swoją pomyślnością, czyli spokojnym i dostatnim życiem na zachodzie. Na końcu tej opowieści jest niestety śmierć Ivanki, i to dokładnie w rok po przypadkowym spotkaniu Borysa i Ingeborg w podejrzanej dzielnicy czerwonych latarni Hamburga, gdzie rozpoczął się ich ponowny romans, tym razem zakończony pomyślnie, przynajmniej dla obojga. Potem w tej historii już tylko wiedli bogate życie na niemieckiej prowincji z forsy, na którą nie zapracowali, ale z której po rentiersku, kapitalistycznemu korzystali, wprowadzając w życie wzór Pikettego, gdzie rentierskie, dobrze odżywione i obyte R jest zawsze większe od steranego dochodu z pracy G. Czy to był ich "Turning point"? A co byłoby, gdyby Ingebord przeczytała list? Adam Forkelid: Życie się zmienia. Uczucia się zmieniają. Muzyka się zmienia. Czasami osiągasz jakiś punkt zwrotny. Osiągnąwszy go, historia twojego życia zależy od tego, gdzie potem zaczniesz i skończysz jego rozdziały. Czy potem twoje życie zmienia się na lepsze, czy na gorsze, czy też wydarzenia nie będą miały na nic wpływu? Odpowiedzi na te pytania przyjdą z czasem, gdy ujrzymy wszystko z perspektywy czasu, choć nawet wtedy możemy nie być do końca pewni. Ale ostatecznie te właśnie punkty zwrotne definiują nasze historie. Mówił o swojej płycie. Ale czy tylko? Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego Borys tak nerwowo zareagował na moje pytanie przez internet. Ale się domyślam. A wy?
- Kryzys odtwórczy, czyli Jazzda pat story
STENOGRAM Z OSTATNIEGO ZEBRANIA REDAKCYJNEGO BLOGA JAZZDA.NET (NAJCIEKAWSZE MOMENTY) Robert Mądrala : Co ty w ogóle odpieprzasz? Zakiwałeś się, zapętliłeś i rypsnąłeś z hukiem na dupsko. I dobrze ci tak. Trzeba było myśleć planując tego bloga. A teraz, sam widzisz, powtarzasz się, wypisujesz miłosne historie z mchu i paproci. Żałosne. Szekspir z Gryfina się znalazł. Robert Poczciwina : Nie no, nie gadaj, podobają się te historie damsko - męskie, pan Rafał chce dalszego ciągu. Robert Mądrala : Aaaaa, ten pan Rafał z Radia Kraków, załaskotało ego, cnie? Ten sam pan Rafał słusznie zauważył, że to już druga miłosna historia z jazzem w tle! A miało być różnorodnie, o tym, o tamtym, gawędy i tak mieliśmy pokazywać światu dżaz, na tle ciekawych, zabawnych, opowiadań, fabuł, narracji. A ty robisz z naszych zamierzeń blog Harleqina! Robert Poczciwina : Przesadzasz, większość opowiadań jest o czymś innym. No i nie tylko kibicował pan Rafał, panom Janowi i Andrzejowi też się podobało, aż trzy panie Anna, Dagmara i Beata prosiły o jeszcze. Robert Mądrala : Ok, do tekstu o awanturze o jazz na uczelni w Tiranie było nieźle, sprawozdanie z niebiańskiego zebrania partyjnego po wpadce z haimat melodiami granymi dla Polaków też dawało radę, wcześniej ta podsłuchana przez służby rozmowa Minerwy z Apollem czy porwania dla jazzu - to były świetne pomysły, a teraz miłość i miłość! Do wymiotu. Robert Zawodowiec : Panowie, emocje są dobre, ale w tekstach, a nie tu. Po co się tak pieklić skoro ludziom się to podoba, może Poczciwiec ma rację? Robert Mądrala : Idąc tą drogą lada tydzień będziemy recenzować Chrisa Bottiego, albo inne smuuf, bo ludzie właśnie tego słuchają. Przypomnę wam, że na blogu miało być bezkompromisowo, po naszemu, z pankowym kopem! A jest jazzowy słitaśny drink z parasolką, blee. Robert Zawodowiec : Mądrala, te przenośnie to cię jednak zbytnio noszą, w tekstach też zanadto nimi szafujesz. Ludzie nie ufają wygadanym, przemądrzałym gogusiom. Z drugiej strony, Mądrala ma trochę racji: miały być trzy nowości z free jazzu, łazisz Poczciwiec z nimi na uszach, wyginasz się w zachwytach, to kiedy wreszcie o nich napiszesz? Wtedy, gdy napiszą już wszyscy? Pamiętam, jak nam obiecywałeś: na początek same nowości, klasyczne starocie w rezerwie, na czarną godzinę, jak już nawet konkubina przestanie klikać. Robert Poczciwiec : Panowie, wiecie jak u mnie jest: robota, obie matki , którymi trzeba się zaopiekować, nakarmić, jest polish blog, są nowe pomysły, nie wyrabiam się. Robert Zawodowiec : Co mnie to obchodzi? To nieprofesjonalne, nie przyjmuję tego tłumaczenia, wiedzieliśmy w co się pakujemy, teraz musisz dać radę. Robert Mądrala : Weź się w garść, pisz o jazzie i kreuj różnorakie opowieści. Co tam teraz idzie na tapet? Robert Poczciwiec : Mam kilka propozycji… Robert Zawodowiec : Doceniamy, jednak jesteś od tego, żeby na podstawie różnorakich aspektów dokonać wyboru. Nie przedstawiaj nam więc listy, tylko konkretną propozycję. Zatem..? Robert Poczciwiec : Benjamin Herman z płytą Bughouse: The Erus/ARC Sessions. Robert Mądrala : O matko, a co to?! Robert Zawodowiec : Wybaczcie, ale nie znam, nie zdołam zajmować się wszystkimi sprawami, z którymi sobie nie radzicie. Czy zechciałbyś powiedzieć kilka zdań na temat tej płyty? (anty)recenzja Benjamin Herman Bughouse: The Erus/ARC Sessions Moi drodzy! Na blogu było grzecznie, było miło, było cicho. Przyszła pora na jazz szalony. Tak! Jeszcze bardziej szalony od H Zettrio! Twierdzicie, że nie ma? Jest! Otóż sympatyczny, ubrany w świetnie skrojony garnitur, szczupły i wysportowany pan przypominający amerykańskiego modela z lat 50. ubiegłego wieku, to lider i autor wspomnianego dokonania. Nazywa się Benjamin Herman , jest Holendrem, saksofonistą, czołowym muzykiem swojego pokolenia. Znany głównie z grania jazzu - czasem nawet melodyjnego, jak malarstwo figuratywne. Benjamin Herman nagrał dwuczęściową płytę, na której wraz z trzema innymi wariatami gra hardcore-rockabilly-punk-jazz, czyli coś co jest tak osobnicze, tak jednostkowe, że wypada z każdej szufladki, rozsypuje się, samo składa, znów rozsypuje, i tak na przemian, w piorunującym tempie. POLECANE UTWORY Z PŁYTY (KLIKASZ -SŁUCHASZ) Płytę zaczyna krzykliwo - brzdękliwy akord gitary w symbolicznym Knock Yourself Out , po którym natychmiast wjeżdża rozpędzony Benjamin Herman i dmucha w saksofon zawzięcie, szybko, robi małe przerwy w tym dmuchaniu, ledwo nadąża. Równolegle w uszy walą dźwięki przesterowanej gitary i łomoczącej rytmicznie perkusji. Tak samo w następnym Round The Bend , a w trzecim The Bebop wszyscy dokądś lecą, biegną na wszystkie strony, zastanawiasz się słuchaczu: czy ktoś im wrzucił do studia granat? Włosy stają dęba. Nogi zaczynają boleć - nawet jeśli siedzisz, gdyż oni pędzą, gnają, biegną, gonią. Po czym ufffff! Ulga! Wpływa Tilt The Robins Come Home - pieśń- przytulanka pościelowa, w której wszyscy grają normalnie, wolniutko, jazzowo, jest normalnie niedzielna potańcówka w hrubieszowskim parku. Myślisz słuchaczu, że tak będzie dalej, że poprzednie szaleństwa były jedynie wybrykiem artystycznym więc wracamy do grzecznego, fajnego jazzu? Lipa! Kolejny utwór to Dim - thrash metal na saksofon i perkusję! Rozwala bębenki w uszach, wysysa mózg, ściska za gardło, zjada serce. I tak zostaje do końca płyty Płyta ma zaledwie 38 minut. Zawiera aż 22 utwory, zagrane z: genialnym Rainerem Baasem, który tym razem wystepuje w roli gitarzysty (tak w ogóle jest genialnym basistą), szalonym basistą Peterem Peksnesem znanym z JUNGLE BY NIGHT i JETT REBEL bijącym w bębny jak onegdaj Muhammad Ali po gębie Georga Foremana Olavem van den Bergiem To wszystko jak widzicie jest podejrzane, powinno wzbudzić uwagę, zapalić czerwoną lampkę u normalnego słuchacza. On, czyli ten ów słuchacz, wszakoż myśli: przecież Benjamin Herman jest grzecznym, miłym człowiekiem w garniturze, jest szykownym jazzmanem. Nie sprawi niespodzianki. Co się z więc nim stało? Ja nie wiem Płyta jest nieprawdopodobna, dziwaczna, grana na przyspieszonych obrotach, bezkompromisowo odjechana, głośna, wrzaskliwa. Nieporównywalna z niczym. Dla mnie jest wspaniała! Niczego takiego w życiu nie słyszałem. Jestem, zachwycony. Zjadłabym chętnie, to co jedli muzycy podczas sesji. Krótka wersja (anty)recenzji dla osób, które czasem łapią fetę : wy już wiecie, jaki album nagrał Benjamin Herman. Koniec Robert Mądrala : Tylko ciekawe jaką opowieść do tego wymyślisz? Znowu tanie wyssane z palca romansidło? Robert Poczciwiec : Czy ty nigdy mnie masz dosyć znęcania się nade mną? Robert Mądrala : No weź się jeszcze rozpłacz. Pamiętasz? Miało być super: to miał być nasz blog, możemy pisać co chcemy, o czym chcemy, bez zahamowań, odważnie. Gdzie to jest, ja się pytam? I co mamy teraz? Serial: miłość ci wszystko wybaczy? Słit, słit tulipan? Może zamiast jazzda.net to będzie romlanitka.nuda.pl ? Co szykujesz? Robert Poczciwiec : Mam cię dość, nic nie wnosisz, nic nie wymyślasz, wszystko krytykujesz i tylko byś siedział w tych słownikach: wszakoż, azaliż, jednakowoż - to jest dopiero do dupy! Robert Zawodowiec : Panowie powtarzam, nie ufajcie silnym emocjom, mogą być szczere. Apeluję o spokój i kompromis, w końcu musicie napisać dobrą kolejną (anty)recenzję. Jesteśmy w pół kroku. Robert Poczciwiec : A mam was gdzieś! Tyram jak wół, a każdy się tylko czepia, jeden się mądrzy, drugi rozkazuje. Opublikuję stenogram z tego zebrania, niech wszyscy zobaczą co ja muszę znosić i z kim pracować. Wtedy się wam odechce… Robert Mądrala : Nie pozwalam, ani mi się waż, stanowczo protestuję, co to w ogóle za pomysł, gdzie historia, gdzie opowieść? Robert Poczciwiec : Idź do diabła, i tam se protestuj, ile chcesz, jesteś za leniwy, żeby przebić mnie swoim pomysłem, założę się, że nie masz żadnego darmozjadzie jeden, więc mam cię gdzieś. Robert Mądrala : To jest sabotaż, demagogia i gra pod publiczkę, na najniższych instynktach, awantura, krzyki, skandal. Pudelek, kozaczek jazzowy. Protestuję. Robert Poczciwiec : Idę pisać. Robert Mądrala : Nie pozwalam! Stój! Robert Zawodowiec : To się cholera może spodobać. To naprawdę może się spodobać. Dobrze, że ja tu jestem. Beze mnie oni gubią się we własnym łóżku. Amatorżena. Lecę na trening, bajo!
- Jazze, liberté, égalité, fraternite
Film bez głosu z ulicznego monitoringu. Dwa samochody stoją obok siebie na czerwonym świetle. Nagle z jednego w piorunującym tempie wyskakuje mężczyzna, dopada auta obok, nie ma wątpliwości: jest szaleńczo wściekły, widać, że wrzeszczy w kierunku drugiego kierowcy, łomocze pięściami o dach, kopie w drzwi, w końcu rozwala szybę jakąś krótką pałką, którą wyjął z kieszeni. Dopiero wtedy tamten prędko umyka. Tak rozpoczęła się najdziwaczniejsza rewolta w dziejach świata - jazzowy świt. Nie nadstawiaj policzka Gdy wreszcie go znalazłem, musiałem wpierw pięć razy zapewnić, że nie ujawnię jego danych. Marcin więc nie ma imię Marcin. Jak wygląda? Jak miły i schludny urzędnik śremskiego magistratu. Jest ujmująco grzeczny, waży słowa, jego zdania pozbawione są embolofrazji, są głęboko przemyślane - jakby był gwiazdą rocka, czy znanym aktorem recytującym tysięczny raz odpowiedź na to samo pytanie. Marcin siedział tamtego dnia za kierownicą obijanego pięściami samochodu. Wspomina: - Na tym osiedlowym skrzyżowaniu ktoś ustawił źle sygnalizację, ponieważ bardzo długo trzeba czekać na zmianę świateł. Miałem bardzo kiepski dzień, pokłóciłem się ze swoim chłopakiem i podczas jazdy słuchałem dość głośno płyty Fergusa McCreadiego “Stream”, żeby poprawić sobie nastrój. Wtedy, na skrzyżowaniu usłyszałem z auta obok wykrzyczane żądanie: ścisz ten szajs baranie, wypierdalaj z tym gównem i różne takie. Jakiś złośliwy impuls nakazał mi zgłośnić. On wówczas jeszcze bardziej wrzeszczał, ale już nie mógł przekrzyczeć głośników, ponieważ mam w samochodzie sprzęt wysokiej jakości, specjalnie zainstalowany, uwielbiam słuchać w trakcie kierowania. Ledwo się zorientowałem, że wysiadł, ale szczęśliwie zdążyłem zasunąć szybę. Wyzywał mnie najgorszymi obelgami, rycząc nie kontrolował wypluwania śliny, groził wulgarnie pobiciem. Walił w moje auto pięściami, kopał drzwi. Nie wiem czym rozbił tylną szybę. Uciekłem na czerwonym, dobrze, że nikt nie nadjeżdżał. W panice doprowadziłbym do zderzenia. Marcin przyznaje, że nieco sprowokował adwersarza, ale zaraz potem podkreśla, że nie tylko o muzykę mu chyba chodziło, ale także o formę i zasady. Gdyby tamten poprosił normalnie, na pewno ściszyłby wzmacniacz. Pyta mnie retorycznie - Dlaczego mam godzić się na to, że ktoś obcy mnie lży z powodu muzyki? Dlaczego mam nadstawiać drugi policzek, kiedy jakiś troglodyta wymyśla mi z powodu piosenki? Mamy dla was butelki z benzyną i kamienie Po zdarzeniu Marcin zaciął się w uporze. Wobec napastnika podjął kroki prawne. Prawdziwą falę ludzkiego gniewu wzbudziło jednak upublicznione przez niego nagranie z monitoringu na wszystkich platformach społecznościowych. Film ma podkład dźwiękowy Fergusa McCreadiego, którego piękno i łagodność silnie kontrastuje z oglądanym zdarzeniem. Pojawiają się napisy: “Bo nie podobała mu się ta piosenka. DOŚĆ.” Materiał miał tysiące wyświetleń. Był prawdziwym viralowym hitem. Tydzień później sprawcę zdarzenia obudziła w środku nocy policja. Nie po to jednak, by zakuć w kajdanki. Poinformowali, że jego auto stało między blokami, na środku jezdni, wymalowane kolorowym sprayem. Miało każdy centymetr karoserii zabazgrane graffiti “Kocham jazz” “Miles król” “Je..ać pop” “Swift do gazu”, a ponadto otwarte szyby, włączony zestaw audio, z którego na cały regulator wył zapętlony koncert WEBO Charlesa Gayla, Milforda Gravesa i Williama Parkera, który obudził pół osiedla. To był pierwszy z setek aktów jazzowego nieposłuszeństwa. Kto go dokonał? Marcin, który nie jest Marciniem? Nieeee. Słuchacze. Melomani. Milcząca, zahukana mniejszość. Oczywiście nikt ich nigdy nie namierzył. Dźwięki rewolucji Fergus McCreadie "Stream" Woda. Żywioł, który postanowił okiełznać Fergus McCeadie na najnowszym koncepcyjnym albumie - czwartym w jego dorobku. Młody, zaledwie 27-letni, ale doskonale wyszkolony technicznie szkocki pianista wraz z zespołem rozpoczyna go gniewnym, rozhuśtanym "Storm", który przechodzi w monumentalny dwunastominutowy, rozpoczęty i zakończony nerwowym ostinato "The Crossing". Pomysł autora na muzykę jest prosty: połączyć żywy, folkowy, szkocki rytm i melodykę z europejskim stylem jazzowym spod znaku E.S.T. czy GoGo Peguin. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, by nie nie oprzeć się o muzyczny banał i zawieść w kozi róg powtarzalnej oczywistości. Randkowanie z folkiem przypomina przygotowywanie na proszony obiad schabowego - ciężko zaskoczyć gości repetą. Trio McCreadiego ucieka więc stylistyczne wygibasy: raz atakuje rockowo, by za chwilę łagodnie ukoić, unosi nas w nieboskłon, a za moment wiedzie na złamanie karku w dół. W efekcie raczej nie ma mowy, abyście znudzili się słuchając tego albumu. Za każdym razem brzmi świeżo i zaskakująco. Zadowoleni będą zarówno ci, którzy lubią, gdy utwory mają jakieś struktury, jak i ci, którzy szukają w muzyce jazzowej improwizatorskich szaleństw. Lider tria opanował instrument do perfekcji, czasem gra wprost piekielnie szybko - dzięki temu może bawić się w przewodnika, z którym nie ma sztampy i monotonii. Jego zamiłowanie do szkockiego folkloru najbardziej oddają utwory "Driftwood" i "Snowcap". Z kolei wymieniony "The Crossing" oraz równie długi "Lochan Coire Ardair" (piękne jezioro wśród szkockich szczytów) to prawdziwe epickie, wielowątkowe opowieści. Ducha Esbjörna Svenssona spotkałem zaś w przepięknym, melodyjnym, po skandynawsku urokliwym "Sun Pillars". Główny wątek wody bardzo pomaga tej muzyce, napędza ją, meandruje, wzburza, łagodnie pluska - nie oszukujmy się nie jest to trudny do odczytania autorski rebus, nawet jeśli nie znamy kompozytorskiego zamysłu. Woda w "Stream" leje się strumieniami, ale nie jest to jednocześnie jazzowe lanie wody. Wręcz przeciwnie. Jest to moim zdaniem jedna z najciekawszych, najlepiej przemyślanych i wykonanych tegorocznych propozycji płytowych. Aż dech zapiera, ile talentu jest w tym wciąż młodym pianiście. Sprawdźcie koniecznie. Jazzowy świt - wyśniona rewolucja Po nim posypały się kolejne. Pewnej soboty, w trójmieście, dokładnie o 23:23 w większości dyskotek zabrakło prądu - zanim się pojawił, ludzie powracali do domów, albo poszli gdzie indziej. Co gorsza, awarie zaczęły się powtarzać, więc podejrzewający coś właściciele musieli wynajmować dodatkową ochronę, by do wyłączeń nie dochodziło. Następnie w pociągach w całej Polsce, same włączały się głośniki z jazzowymi nowościami, a nieprzeszkoleni konduktorzy nie wiedzieli, jak je wyłączyć, bo ściszyć się nie dało. Do PKP lawinowo zaczęły wpływać skargi, a pociągi pod lupę wzięła antyrządowa TV Republika. W Bydgoszczy do jednego z autobusów wkroczyli zamaskowani fani jazzu i zmusili kierowcę do puszczania przez głośniki albumu Signe Emmeluth ”Banshee”, aż do krańcowej pętli, wprawiając pasażerów w absolutną konfuzję, bo to nie jest muzyka do podróży. Niedługo później nauczyciele muzyki w warszawskich podstawówkach dostali ten sam anonimowy list z żądaniem wprowadzenia podstaw jazzu na zajęcia z dziećmi i to już na poziomie klasy czwartej! Cała Polska dowiedziała się o jazzowym tumulcie podczas transmitowanego w telewizji koncertu z “Przystanku Woodstock”, gdy fani jazzu rozwinęli wielki transparent: “Rock to banał. Chcemy jazzu! W wakacje na plażach wzdłuż Bałtyku pojawiły się specjalne bojówki jazzowe uzbrojone w wielkie i głośne przenośne odtwarzacze, z których gromko, na pełną moc, puszczały bezkompromisowe utwory z jazzowego repertuaru. Z czasem zsynchronizowały swe działania tak, że wybranego dnia, o identycznej godzinie, we wszystkich kurortach słuchać było tę samą płytę! Wszędzie, w całej Polsce na ścianach pojawiły się bojowe graffiti “Jazz walczy” “Zajazzujemy was” “Cicho już było” i “Jazz z wami”. Miesiąc później Leszek Kapłon, polityk lewicy przedstawił dziennikarzom projekt programu edukacji jazzowej w podstawówkach, podkreślając, że żaden jazzman i żaden fan muzyki jazzowej odtąd nie będzie czuł się dyskryminowany. Wszystko było na dobrej drodze. I wtedy nastąpił krach. Dźwięki rewolucji Signe Emmeluth "BANSHEE" Pani Signe, mieszkająca w stolicy Norwegii duńska saksofonistka była moim zdaniem najjaśniejszym punktem International Jazz Platform przy 17 Letniej Akademii Jazzu w Łodzi. Jej sposób artykulacji, ostre i niepowtarzalne brzmienie dosłownie wryło mi się w umysł. BANSHEE jest najnowszym, tegorocznym jej albumem, a program powstał na zlecenie festiwalu Vossajazz w Norwegii w 2021 roku. Nagrany jest w wybornym towarzystwie aż sześciu muzyczek, w tym rewelacyjnej wokalistki Maji S.K. Ratkje. Na jego okładce autorka, en face, uchwycona w krzyku i w pełni rozumiem zamysł (fota zresztą też wykonana przez kobietę Margit Rønning Omholt) . Z jednej strony ilustruje możliwą i prawdopodobną reakcję na Banshee - w mitologii irlandzkiej kobiecą zjawę zwiastującą śmierć w rodzinie, z drugiej t a płyta to free jazzowy krzyk, wrzask, ryk, wyzwalanie instrumentu i muzyki z ograniczeń. Signe Emmeluth podczas koncertu latem 2024 w łódzkim Klubie Wytwórnia w ramach International Jazz Platform - Letniej Akademii Jazzu Fot. Mikołaj Zacharow https://zacharow.pl/ Utwory z dość dowolną strukturą, tworzoną wokół rytmicznego rdzenia przeplatają się z eksperymentami sonorystycznymi z użyciem diabli wiedzą czego, gdyż te dźwięki są do niczego nie podobne. Zatytułowane są cyframi, jakby autorka chciała powiedzieć: ludzie, nie bawmy się w tytułowanie muzyki uchwyconej tu i teraz, w jedynym-jedynym, niepowtarzalnym momencie, nie niszczmy jej etykietkami, niech ona przemówi sama . Kawałek nr 1 może w towarzystwie reszty uchodzić za melodyjny przebój - ale zupełnie serio mówiąc został wspaniale zbudowany wokół ekstatycznego rytmu. Cieni melodii i struktury muzycznej można doszukiwać się w utworach o tytułach 2.2, 2.3, 2.4. Absolutnie porwał mnie zabawny 3.2 - niemal czterominutowa fraszka muzyczna z wwiercającym się w mózg stacatto głosu, trąbki, perkusji. Z kolei 5.1 i 5.4 to czyste, krystaliczne free - improwizowane na łeb na szyję sonorystyczne brylanty. 3.1 mógłby napisać Tom Waits, gdyby pił tyle, ile deklaruje w swych piosenkach. Dla mnie jednak BANSHEE to kobiecy avant-jazz najwyższej jakości! Słowo o artystce: Pani Signe to absolutna petarda awangardowej aktywności. Liczba niezwykłych projektów, w których bierze udział wprost powala, a wszystkie naznaczone są duchem nowoczesnego, eksperymentalnego jazzu. Obok repertuary solowego, prowadzi zespół Amoeba (wspaniały koncert na Letniej Akademii Jazzu 2024), gra w zespołach Yes Deer, De Backer/Emmeluth, Bonanza of Doom, EMMELUTH | RING | SKAVHAUG NERGAARD. Rewolucja zawsze zjada swoje dzieci Wydawało się, że ta spontanicznie zorganizowana oraz samoistnie regulująca się rewolucja zmierza do szczęśliwego końca. Jednak zgubiło ją to, co muzyka improwizowana ma zapisane w DNA: indywidualizm. Pierwsze rysy pojawiły się w Grudziądzu. - Po prostu pewnego dnia, kiedy umawialiśmy się na kolejną wieczorną akcję objazdu miasta z wielkim głośnikiem na dachu samochodu jeden z naszych kolegów, dotąd raczej stroniący od pierwszego szeregu zaproponował, abyśmy dziś puścili płytę “Why ten” Yosefa Gutmana - opowiada Rafał, jeden z pierwszych jazzowych bojówkarzy. - Nasz niepisany szef, inicjator komórki oporu w Grudziądzu ostro wobec tego pomysłu zaprotestował twierdząc, że Gutman jest za miękki, że to taka muza dla wszystkich, niedrażniąca, zbyt melodyjna, za mało agresywna. Uparł się na swój “Water Still Flows” Ritchiego Rutha. Pokłóciliśmy się wtedy wszyscy strasznie, bo część była za Gutmanem, część wolała jednak Rutha, a inni jeszcze domagali kwartetu Jonathana Backstroma, a to przecież niezły free hardkor jazz. Nie doszliśmy do porozumienia. To był początek końca grupy. Miesiąc później już nas nie było. Zignorowany grudziądzanin to Maciej Szczęsny Potocki, student politechniki gdańskiej, człowiek o wyglądzie żydowskiego żołnierza wypuszczonego po długiej niewoli. Maciej w swym robespierrowym gniewie rozesłał maila do wszystkich znajomych jazzfanów w całej Polsce, twierdząc, że zgodnie z historyczną logiką oto rewolucja zjada własne dzieci. - Napisałem, że odchodzę od naszego ruchu, że od początku naszych wystąpień ani razu nie puszczono moich ulubionych płyt, ani jednego mojego ulubionego muzyka, zatem to przestaje być moja rewolta - mówi jeszcze dziś gniewnie, choć od wysłania maila minęło już naprawdę sporo czasu. Niestety, otworzył Puszkę Pandory. Zewsząd, jak kraj długi i szeroki, dochodziły podobne głosy wcześniej milczących, a pominiętych introwertyków. “Nie godzili się na mojego ukochanego Majlsa” - skarżyli się. “Coltrane to był dla nich zabytek” - dodawał inny. “Śmiali się do rozpuku, gdy proponowałem Redmana”, “Usłyszałem, że Metheny to zgniły pop” - przypomniał sobie ktoś inny. “Bolera Maseckiego są dobre na listę przebojów” - argumentowali odmowę gdzie indziej. Jazz nie dla idiotów? Dalszy los ruchu był kwestią czasu. Poszczególne komórki podzieliły się na podkomórki. Jedni słuchali free, inni chcieli bebop albu nu:jazz. Pączkowało to jak na drożdżach, aż okazało się, że większość fanów jazzu znów, jak dawniej, puszcza głośno własne utwory w samotności, najwyżej przez okno mieszkania, z podręcznych głośników, z samochodowych zestawów. Polskę na chwilę ogarnęła znów indywidualna improwizowana kakofonia, ale w tym wszystkim nie było już ducha wspólnoty i solidarności. A bez tego spoiwa nic wspólnego się nie powiedzie. Rabacja jazzowa dogasała. Była jednak ewenementem w dziejach, na zawsze pozostanie w annałach tej muzyki - o ile takie kiedykolwiek powstaną. Bo z nimi, jak z niedokończoną rewoltą, co ktoś je zacznie pisać, to zaczyna improwizować i nie umie skończyć. Dobrze pamiętam ten dzień, kiedy na światłach zatrzymałem się obok auta innego bojownika - wspomina Grzegorz. - Ja grałem głośno koncert Laketii Benjamin, a on “Open During Construction” Geoofreya Keezera. Patrzyliśmy się na siebie, on ściszył i dał znak, żebym zrobił to samo. Myślałem, że będzie się czepiał, ale nie, on spytał: to może dosyć, cnie? Po czym wyłączył radio i odjechał w ciszy. Ja po chwili zrobiłem to samo.
- W ojczyźnie jazzu nigdy nie zachodzi słońce
W naszej wspaniałej ojczyźnie jazz słusznie uznano za najwyższą formę twórczości, nie tylko muzycznej, lecz twórczości w ogóle. Nasze władze doskonale rozumieją, że jazz to rozwój duchowy, to również ekspresja prowadząca do tężyzny fizycznej, zaś w sensie społecznym to mentalna tama dla wszelkiego rodzaju życiowego abnegactwa, bylejakości, tumiwisizmu i po prostu warcholstwa. Społeczeństwo stoi murem za jazzowym kierunkiem obranym przez naszych włodarzy – niech nami rządzą tysiące lat! Niestety, mój syn idiota wpadł w złe towarzystwo, które wciąga go w otchłań muzyki prostackiej, knajackiej, plebejskiej. Na szczęście dziś, w porę zaalarmowały mnie nauczycielskie służby słuchowe z jego szkoły. Już ja mu wybiję z głowy inne rodzaje muzyki. Nazywam się Jurgieła Franciszek, syn Jana, który z dumą nosił swe imię upamiętniające naszego wielkiego mesjasza Johna Coltrane’a, niechaj jego talent nigdy nie zagaśnie i oświetla drogę innym artystom. Z zawodu jestem hydraulikiem i pracę swą wykonuję sumiennie, z werwą, chwacko, gracko, a wręcz pozwolę sobie na przenośnię, że pracuję zgodnie z wolą jazzmatki partii w metrum cztery na cztery. Syn mój, Leszek zupełnie nie wdał się w swojego imiennika pana Możdżera, choć właśnie z powodu jego olbrzymich zasług, wybrałem to imię wraz z małżonką mą Malinowską Dobrawą, z domu Wołyczko. Od najmłodszych lat Leszek nie zdradzał najmniejszych zainteresowań muzycznych – wręcz przeciwnie. Na śpiewane przez nas kołysanki reagował płaczem, wpadał w histerię, gdyśmy po cichu puszczali bebop, toteż baliśmy się włączać repertuar awangardowy i w pełni improwizowany. Jedna jedyna próba skończyła się wizytą pediatry w środku nocy, bo Leszek płakał bez przerwy kilka godzin. Gdy podrósł z bezsilnej rozpaczy udaliśmy się do dyplomowanego muzykologa, który próbował pobudzić w synu moim elementarne potrzeby muzyczne, ale utknął na Irenach: Jarockiej i Santor. Nasze ambicje sięgały głęboko, ale możliwości finansowe dryfowały na mieliznach. Zresztą wyglądało na to, że mojemu synowi na ucho nadepnął potężny mastodont. Cóż, chcąc nie chcąc, przełknąłem gorycz losu, zazdroszcząc kumplom dzieci, które w jego wieku nuciły solówki Desmonda, a niektórzy jego koledzy śmiało zerkali na muzyków free. Tak mijały lata. Nowe wspaniałe jazzowe płyty wychodziły na światło dzienne, ale mój synalek był na nie niemy i głuchy. I teraz, gdy wyrósł na młodzieńca okazuje się, że Leszek słucha muzyki podłej i zdegenerowanej. Wstyd. Hańba. Potępienie. Żegnaj przydziale mieszkaniowy. Będziemy się dusić w tym M3, jak w norze króliczej, do końca dni moich. Stałem pod zamkniętymi drzwiami jego pokoju i nasłuchiwałem. Co tam brzęczy? Coś grało. Zastygłem. Całym sobą stałem się uchem. Chłonąłem mikrodźwięki jak wieloryb plankton. Odszyfrowywałem je sekunda po sekundzie, takt po takcie, słowo po słowie, gdyż utwór był śpiewany. O zgrozo. Leszek słuchał Siekiery. Idzie wojna, idzie wojna, idzie krwawa rzeź ryczał młodziutki Tomasz Budzyński z zupełnie innej epoki. Już postanowiłem wtargnąć i działać, gdy drzwi uchyliły się same. – Po co podsłuchujesz, śmiało wchodź – powiedział Leszek bezczelnie patrząc mi prosto w oczy, a ręce miał w kieszeniach, a kieszenie jak ocean. Zdecydowanie wszedłem. Usiadłem. Wyłączyłem jego smartfona. Oczywiście pliki były wgrane. Serwis Jazzify przecież ich nie miał, bo mieć nie mógł. Są zakazane. Zaatakowałem syna bez pardonu. – Co ty robisz? Co to ma znaczyć, zostałem dziś wezwany przez służby słuchowe z twojej szkoły, masz duże kłopoty, właśnie stamtąd wracam – rozpocząłem twardo pierwszą w życiu poważną rozmowę z synem. – Czego ty słuchasz, podobno zakazanych piosenek z jakimś tałatajstwem, sprowadzisz na nas wszystkich kłopoty, chcesz skończyć na karnym turnusie muzoedukacyjnym? Chcesz, żebym stracił pracę, żeby matka nie dostała już nigdy podwyżki? Leszek Patrzył na mnie. Przechylił lekko głowę w prawo. I patrzył. Zbił mnie tym patrzeniem z tropu. – Siekiery słucham, przecież słyszałeś kiedy podsłuchiwałeś pod drzwiami. A czego ty byś chciał żebym słuchał – rzekł w końcu patrząc mi bezczelnie hardo prosto w oczy. Najpierw trochę zabrakło mi języka w gębie. Ale w końcu spokojnie odpowiedziałem: – Chciałbym, żebyś słuchał dozwolonych i ambitnych nagrań. Jazzowych, a nie takiego muzycznego elementarza jak to. Są ich do wyboru miliony. Na przykład tych z nowych płyt, które nagrali Bria Skonberg, Jordan Vanhemert albo Something Else – wyrecytowałem. Bria Skonberg "What it Means" Kanadyjska trębaczka, kompozytorka, wokalistka i jazzowa edukatorka Bria Skonberg swoją najnowszą płytą postanowiła zabrać słuchaczy w podróż do Nowego Orleanu. I powiem wam od razu, że warto z jej zaproszenia skorzystać. Ta płyta lśni od fenomenalnych, melodyjnych, swingowych klimatów najwyższej jakości. W stylu gry na trąbce autorki albumu usłyszycie Louisa Armstronga, a już pierwszy utwór "Comes Love" przeniesie was sto lat wstecz. Staniecie oko w oko z największymi gangsterami Ameryki z lat 20. XX wieku albo przeniesiecie się w sam środek parkietu roztańczonego nowoorleańskiego klubu, w którym ściśnięci, ocierając się o siebie pląsają młode piękne, smukłe Murzynki i ich silni, umięśnieni, wysocy jak sosny partnerzy, Murzyni – tak, wtedy jeszcze nie byli Afroamerykanami, tylko czarnoskórymi Murzynami i nikomu nie przychodziło do głowy, aby się temu dziwić, choć nie zmienia to faktu, że białe, małe fiutki dysykryminowały ich każdego dnia, bo to były małe, białe fiutki i nic poza dyskryminowaniem nie umiały. Zostawmy to jednak. Bo kiedy słyszę standard Satchmo "Cornet Chop Suey" , w którym Bria daje popis potężnej artykulacji i wspaniałego okiełznania instrumentu, mistrz Don Vappie wtóruje jej wspaniale w tle na banjo, zaś ich oboje goni wściekle na fortepianie Chris Pattishall – to nogi same rwą się do tańca, hołubców, szaleństwa. Tuż za nim utwór z zupełnie innej epoki, kiedy inaczej się komponowało, a jednak Bria Skonberg wplotła go idealnie w całość. Robi się nastrojowo dzięki interpretacji utworu… Johna Lennona "Beautyfull Boy (Darling Boy)" , który po prostu przypomina jazzową, klasyczną, swingującą kołysankę ze wspaniałym tekstem. Kiedy Bria najpierw gra przepiękne dwa melodyjne sola, po których śpiewa kończąc tę cudną piosenkę Życie jest tym, co ci się zdarza, gdy jesteś zajęty układaniem innych planów piękny chłopczyku przechodzą mnie dreszcze. Czy jest na sali ktoś, kto będąc już dorosłym dzieckiem nie chciał usłyszeć od najbliższych w chwilach trudnych: nie przejmuj się, będzie dobrze, wszystko się ułoży, a ty po prostu żyj szczęśliwie. Zresztą, to nie ostatnia urocza piosenka do snu: płytę zamyka wspaniała "Lullabye (Goodnight My Angel)/A Child is Born" . Cała płyta jest wprost urzekająca, ale muszę się przyznać, że Bria Skonberg bardziej mnie porywa w żywiołowych, rytmicznych utworach, w których jej talent instrumentalistki wybrzmiewa najostrzej, jest to także zasługa aranżacji piosenek, w których świetne tło zespołu eksponuje główną gwiazdę. Taki "Elbow Bump" jest brylantem wśród swingów, jednym z najlepszych, jakie w życiu słyszałem. Swoją drogą, ile wspaniałych utworów narodziło się z powodu pandemii! Elbow Bump to charakterystyczne uderzenie łokciem na powitanie podczas ogólnoświatowej epidemii Covid19. Sama Bria w jednym z wywiadów nie kryła, że płyta powstała właśnie w tym czasie i nosi piętno epidemii. Mówiąc krótko: wsłuchajcie się i zasłuchajcie się w "What it Means". – A jeśli ja w dupie mam twoich Jordanów i wolę słuchać Siekiery ? Zapadła krępująca cisza. Po prawdzie to nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. W ogóle nie przygotowałem się należycie do rozmowy, bo… wcale się nie przygotowałem. Ruszyłem emocjonalnie, na żywioł, chcąc chwycić byka za rogi, od razu, aby wieczorem spokojnie móc oglądać transmisję meczu. – A jak ja ci zabronię słuchać Siekiery? – odpowiedziałem synowi pytaniem na pytanie. Leszek wziął się pod boki. – To najpierw zapytałbym cię dlaczego, co ci się w Siekierze nie podoba, co złego zrobiła ci Siekiera, co takiego w ogóle zrobiła Siekiera, że w tym kraju nie można jej słuchać? Ech młodość i jej ślepy idealizm. Gęba napchana frazesami. Kieszenie pełne marzeń, które wciąż mają szansę się zrealizować, choćby były najdurniejsze. Poczułem się jak walec, który za chwile zgniecie bezdusznie te przymioty młodego wieku. Jak świnia. – Tu nie chodzi o ten konkretny zespół, a raczej nastawienie do świata, które słuchanie takiej muzyki rodzi. To po prostu droga donikąd. Przesłanie oparte na negowaniu nie wyda nic wartościowego. Nasz ukochany upaństwowiony jazz jest formą najwyższego kunsztu i polotu, wymagającego od muzyka i słuchacza wzajemnego szacunku, silnym wartościowym fundamentem, który… – Gadasz jak na zebraniu partyjnym… – Nie przerywaj mi! Czy zadałeś sobie trud i sięgnąłeś po Something Else? Dlaczego tego nie zrobiłeś? Something Else! „Soul Jazz” Najpierw niech wybrzmi skład tej supergrupy: saksofonista altowy Vincent Herring , trębacz Jeremy Pelt , saksofonista tenorowy Wayne Escoffery , gitarzysta Paul Bollenback , pianista David Kikoski , basista Essiet Essiet i perkusista Otis Brown III . Jeśli jeszcze do was nie dotarło, to przeczytajcie jeszcze raz. Tyle wybitnych jazzowych nazwisk, tyle talentu, tyle umiejętności w skromniutkich linijkach! To jest golden septet! Brillant septet! Magnificent septet! Och, jak ja lubię płyty zbuntowane, pomysły przewrotne, przekorne koncepty i projekty, które „zawracają kijem Wisłę” tylko po to by sprawdzić czy się da. Nie potrafię inaczej spojrzeć na płytę „Soul Jazz” . Kiedy potargana awangarda stała się mainstreamem, gdy szalone i nieskończone bezstrukturowe dzieła zdominowały sceny muzyczne, zaś muzycy tworzący ładne, skoczne, rytmiczne melodie dawno wywiesili białe flagi, pomysł powołania takiego bytu jak Something Else przez Vincenta Herringa jest dowodem odwagi, wyzwaniem rzuconym w krwawe ślepia jazzowego rynku. Sam Herring podkreśla, że bezpośrednio winni są jego studenci z William Paterson University i Manhattan School of Music. To oni męczyli go ulubionymi kawałkami, które… nie trafiały do emocji Herringa. Zamiast więc w nieskończoność przekomarzać się z młodymi gniewnymi postanowił własnoręcznie i selfpłucnie pokazać moc tradycyjnego soul jazzu, potęgę splatających się w nierozłącznym szaleństwie swingu, bluesa i groovy style. Nagrał osiem doskonałych kawałków w stylu przełomu lat 50. i 60., stylu, który wytyczył szlak bebopowi oraz całej awangardzie. Sięgnął po kompozycje pewniaków, po bogów i herosów, widać nie chciał przypadkowości, nie ryzykował, wolał zmiażdżyć niedowiarków potęgą talentów. Są więc na “Soul jazz” Horace Silver, Herbie Hancock, Roy Hargrove, Donald Byrd, Stanley Turrentine, Eddie Harris, Pee Wee Ellis i John Coltrane . Nie tylko są duchem, ale są dźwiękiem, pomysłem. Płyta zaczyna się od „Filthy McNasty” Horace'a Silvera . I ja wam powiem słowami Josepha Hellera co to jest „Filthy McNasty” : To kolanem w brzuch z ziemi w zęby w nocy skrycie nożem z góry w dół na magazyn okrętu przez worki z piaskiem wobec przeważającej siły w ciemnościach bez słowa ostrzeżenia. Za gardło. Oto, czym jest „Filthy McNasty” (Cytat z „Paragrafu 22”). Cała naprzód! Ani kroku w tył! To, co dzieje się później jest istnym bombardowaniem: unoszący rytmem „Driftin'” Herbie'ego Hancocka , mrocznie tajemniczy „Slow Drag” Donalda Byrda , wyklaskany „Strasbourg/St. Denis” Roya Hargrove'a , a na koniec ONA, duszna, upojna, spowolniona i leniwie zerkająca „Naima” SamiWiecieKogo . Wspaniały, przewrotny paradoks tej lśniącej od klasycznych jazzowych tematów, pomysłów, rozwiązań i solówek płyty polega na tym, że jest to album… ładnych, zwiewnych melodii, które spokojnie zagwiżdżesz nie raz drogi czytelniku pod warunkiem, że jej posłuchasz. To jest właśnie w dzisiejszych czasach „Coś innego” . – Nie muszę i nie chcę słuchać tych dętych jęków, tych narzuconych odgórnie melodyjek, solóweczek, nudnych popisików – odpowiedział Leszek. – Nie wiesz o co mi chodzi? Przecież to absurd, że nie można słuchać innej niż jazz muzyki. Nie wkurza cię to, że ktoś za ciebie decyduje co jest dobre, a co nie? – Kiedyś na świecie można było słuchać czego się tylko chce. I do czego to doprowadziło? Do niczego dobrego. Pełna dowolność to pochwała chaosu. Chaos zaś sprawdza się w jednostkowym życiu, ale w życiu społecznym sprowadza wyłącznie tragedie. Wszystkie badania naukowe wykazały, że właśnie jazz jest najwyższą formą sztuki, najbliższą ideałowi, że najlepiej przysłuży się masom pomagając wychować dobrze wykształcone, wrażliwe na piękno pokolenia o poszerzonych horyzontach … Zrobił się czerwony na twarzy. Usiadł gwałtownie. Wyglądało na to, że zaraz wybuchnie jak nadęty balon. Miałem ochotę podejść do mojego syna ze szpileczką i po prostu go przekłuć. Tymczasem podszedłem do jego smartfona, uruchomiłem aplikację „Jazzify” i puściłem Jordana Vanhemerta . Jordan VanHemert "Deep in the Soil" Profesor VanHemert rozpoczyna płytę z charakterystyczną dla przemyślanych projektów nonszalancką, pewną siebie brawurą. W "Call to Order" wykłada przed słuchaczem wszystkie karty, powiadając “oto prawdziwy jazz – znakomita, wpadająca w ucho zagrywka, popisy instrumentalistów, popędliwe tempo – czysta klasyka gatunku”. Spodziewasz się odmiany? A po co? Wszystko już tu jest zagrane, zaaranżowane, wyimprowizowane w "Sound for Sore Ears" albo w tej cudnej melodyjce głównej z "Hard Times" . Słyszysz ją i nie możesz się oprzeć, by wsadzić ręce w kieszeń, wyniosłym krokiem puścić się w miasto, gwizdać na przechodniów, kłopoty, troski i długi. Kiedy zaś snuje się powoli "Everything changes. Everything Stays the Same" chce się usiąść nad szklanką bourbona i z gryzącym gitanesem bez filtra spokojnie oglądać klatka po klatce film swoich życiowych wzlotów i upadków, emocjonalnych everestów, które oglądane z perspektywy czasu i przestrzeni są żałosnymi kupkami soli wysypanymi przypadkiem na kuchennym blacie. Z kolei za solo w "Superwoman" sprzedałbym ostatniego Harleya Davidsona na świecie. Ucieczka w kameralność "Autumn Song" jest pozorna – oto słyszysz długą, przemyślaną rozmowę dwóch instrumentów – a może instrumentalistów doświadczonych życiem, spoglądających na wszystko trzeźwo, zimno, spokojnie. Koniec wieńczy dzieło. "Blues for JT" jest więc tym, czym rasowy blues z dęciakami być powinien: ostra perkusja odmierza szybki rytm, bas meandruje, ale nie ucieka na boki, sekcja dęta w ostrych, wspólnych powtarzających się, charakterystycznych chorusach i tych najważniejszych bukietach indywidualnych popisów. Utwór pożegnalny wibruje, łączy się z każdą komórką ciała słuchacza, aby po chwili być z nim jednością, bujać się, kołysać, tańczyć, podrygiwać. Jordan VanHemert z jednej strony nie wymyślił nic nowego, a jednak słuchając jego ostatniej płyty ma się wrażenie, jakby wymyślił cały jazz od początku. Słuchałem tego tyle razy i zawsze ten jego swing mnie czymś zaskoczy. To niemożliwe – powiecie? Słusznie. Też tak myślałem. A jednak. Album kończy się gwałtownie, bez niepotrzebnych kwiecistości. Bam, bam i już. Grał dla was Jordan Zawodowiec. Robota wykonana. Teraz do kasy. I można żyć. I jeszcze skład: Jordan VanHemert – saksofon altowy, Terell Stafford – trąbka, Michael Dease – puzon, Helen Sung – fortepian, Rodney Whitaker – bas, Lewis Nash – perkusja. Kiedyśmy tak siedzieli i słuchali wspaniałego jazzu, w głębi duszy przyznałem rację dzieciakowi. Racja rosła we mnie, pęczniała, rozsadzała od środka. Czułem każdym milimetrem swego ciała, że nie zgadzam się, że nie można odgórnym edyktem usankcjonować piękna i brzydoty. Nie wolno nikomu, żadnej partii, żadnym władzom, żadnym ojcom ani matkom narzucać kanonów sztuki. Wstałem wściekły, pognałem do swojego pokoju obwieszonego zbieranymi przez lata plakatami artystów jazzowych i zacząłem metodycznie je zrywać, potem z wściekłością połamałem wszystkie winyle, zacząłem wyrzucać przez okno płyty CD, wreszcie uniosłem nad głowę sprzęt hifi i… Zerwałem się zlany potem, krzycząc. Popołudniowe słońce rozlewało się leniwie na podłodze. Z pokoju Leszka dobiegał dźwięk fortepianu. To “Driftin”. Jaka ulga, że śniłem. Wybiła 18. Zaczął się serwis w radio. Spiker zaczął na uśmiechu „w naszym kraju miodem i jazzem płynącym panuje słoneczna pogoda…”
- Jazz, polityka oraz 馬場智章
- I jak to się czyta? - 馬場智章. Gerard patrzył na czarno-białą okładkę i wyraźnie się wahał, jakby nie chodziło o kupno płyty jazzowej, a decyzję o doniosłym znaczeniu, przynajmniej w skali obwodu lub dzielnicy. - 馬場智章 ? – spytał głupkowato. - Tak, jak mówiłem, po prostu 馬場智章 – potwierdził Sprzedawca, Który Się Zna na Dzazzie, w Najważniejszym Sklepie w Mieście, Gdzie Można Kupić Mnóstwo Ważnych Dżezowych Płyt, W Tym Winylowych. - I mówi Pan, że warto zaryzykować – dopytywał Gerard, w tym samym, oddalonym od refleksji stylu. - Moim zdaniem naprawdę warto, to jest absolutna nowość, wczoraj do mnie ta płyta przyleciała, przesłuchałem ją dwukrotnie i bardzo mi się podoba, jest szybka, żywa, świeża – odrzekł wyczerpująco Sprzedawca, Który Się Zna na Dzazzie. - Zaufam Panu, wezmę ją – wyraźnie runął mur obaw, więc twarz Gerarda na moment się przyoblekła w radosną tęczę, aby po chwili przywrócić jej charakterystyczną ponurą powagę. Podsuwał kartę do czytnika, a w tym czasie Sprzedawca tłumaczył tonem znawcy: - Jeśli zależy Panu na zrobieniu wrażenia na jubilacie, to lepszego wyboru na tę chwilę nie ma. 馬場智章 jest w Polsce kompletnie nieznany, jak zresztą większość japońskich wykonawców jazzowych, a szkoda, bo to bardzo ciekawy muzycznie rynek. Zapewniam, że będzie Pan miał swoje pięć minut na tych urodzinach - Sprzedawca, Który Się Zna na Dzazzie, wręczył Gerardowi z uśmiechem wydruk, a w kącikach jego ust błąkała się ironia, ale zauważalna tylko dla osób odbierających jakiekolwiek sygnały z otoczenia, a Gerard nie zaliczał się do tego grona. Sprzedawca zaś w duchu cieszył się, że tak szybko opylił płytę, jaką mu firma wysyłkowa dorzuciła w gratisie. Oczywiście, że jej nie słuchał. Dawno nie słuchał jazzu, bo jazz go wkurwiał. Wkurwiali go przede wszystkim ci wszyscy pożal się boże wielcy znawcy muzyki, przyłażący do jego sklepu, umiejący wprawdzie dopisać sens do najbardziej absurdalnego łomotu swoich idoli, ale nie potrafiący się dokładnie umyć raz w tygodniu. Na szczęście ten, który wychodził był czysty i pachniał, co w pewnym sensie tłumaczyło fakt, że kompletnie nie znał się na dżezie, ale już w drzwiach minął się z niedomytkiem, który co drugi dzień grzebał tutaj w płytach, nic nie kupował, ale trzeba było po nim wietrzyć do godziny 18. Wyszedłszy przed sklep westchnął. To nie była prosta decyzja. Jazz stanął Gerardowi w progu politycznej kariery, wlazł mu z nagła w życiorys, jak pracownik administracji w ubłoconych buciorach ma w zwyczaju wchodzić w przedpokój. - 馬場智章 – powiedział oglądając jeszcze raz okładkę. Powtórzył raz jeszcze imię i nazwisko – Tomoaki Baba, Elektric Rider. No skośny panie Tomoaki, nie bądź pan baba i zachwyć mi porządnie przewodniczącego. Nadszedł moment, by wam to ujawnić: Gerard był wiernym członkiem największej w Polsce partii Obywatelska Koalicja Prawi Biali i Sprawiedliwi. Na razie był wiernym członkiem szeregowym, ale miał w planach zostać członkiem ponadprzeciętnym, wiodącym, a może nawet kierującym! Nadarzyła się właśnie ku temu okazja. Szansa spadała z nieba, znikąd, jak złoto konkwistadorów, która wielkim ludziom tego świata historia składa w ofierze, a oni ją wykorzystują, gdyż są wielcy. Gerard nie bez przyczyny mniemał, że jest wielki i historia w końcu wyściele mu życie brokatem dywanów, tak jak powinna już dawno. Przewodniczący miejskiego koła partii zaprosił go na urodziny! Ach, co to była za chwila! Najlepszy, prawdziwie najjaśniejszy moment jego krótkiego, czterdziestoletniego życia. Gerard, jak wszyscy szeregowi członkowie OKPBiS, całymi latami szwendał się za przewodniczącym, starał się ustawiać tam, gdzie przewodniczący miał w zwyczaju przystawał, kupować tam, gdzie przewodniczący kupował, jadać tam, gdzie jego polityczny ojciec i mentor jadał. Nawet sikał tam, gdzie przewodniczący oddawał swój jasnożółty, zdrowy mocz przewodniczącego. Gerard szukał w ten sposób okazji, która odmieni jego życie. Na co dzień matka-partia wyposażyła go w miarę dobrze opłacane stanowisko w urzędzie, od którego nic nie zależało, więc sobie spokojnie dzień w dzień pierdział w stołek i jeszcze mu za to płacili. Wprawdzie musiał 10 procent pensji odprowadzać na konto partii, ale stałe, niewidoczne zlecenie przelewu zmazało z czasem wewnętrzne wyrzuty wobec chlebodawców. Wiedział, że sam, bez pomocy matki-partii, nie utrzymałby się na takim poziomie, gdyż – wcale nie przysłowiowo – palcem do własnego odbytu trafić nie umiał, nawet w samo południe, w pełnym świetle. Miał jednak Gerard tego świadomość, takoż zapisał się do OKPBiS. Wewnętrznie czuł, że właśnie w partii OKPBiS jego nieumiejętność trafienia palcem we własny odbyt może przynieść wymierne korzyści: dla niego, dla obwodu, dzielnicy, miasta i regionu oraz dla kraju, rzecz jasna. Odkąd był w partii w każdym mijanym na ulicy Polaku widział beneficjenta swej odbytniczej nieumiejętności. I uważał, że się dzień w dzień marnuje, a jego talent wiotczeje - dlatego robił wszystko, by matka partia wyniosła go wyżej, aby mógł nie trafiać w odbyt za większe pieniądze. Kto zaś uporczywie szuka, ten w końcu znajdzie. Któregoś dnia, w szatni, po meczu piłki nożnej, na który został zaproszony przypadkiem, gdzie w szranki stanął komitet sterujący OKPBiS kontra aktyw OKPBiS, przewodniczący zaprosił wszystkich na urodziny, w tym i Gerarda. To był czytelny znak, że jego kariera nabiera rozpędu. Był szkopuł: prezent dla przewodniczącego. Taki prezent to wytrych do sukcesu, trampolina, rakietowy napęd, lecz Gerard nie widział o przewodniczącym zupełnie nic. Próbował się czegoś dowiedzieć z internetu, ale znalazł same banały. Z rozterki wyrwał go przyjaciel, Michał Hieronim, który na kawie zdradził Gerardowi, że przewodniczący słucha jazzu. – A jakiego – przenikliwie zapytał Gerard. - Dobrego – odrzekł równie przenikliwie Michał Hieronim z uśmiechem i pognał do swych rozległych obowiązków w sekretariacie prezydium OKPBiS, gdzie literalnie nic nie robił za pensję partyjną, lecz swój obowiązek nic nie robienia wykonywał rzetelnie i uczciwie, przez co miał wielu wrogów, bo nawet w gronie partyjnym wilków nie brak. W ten sposób Gerard trafił do Sprzedawcy, Który Się Zna na Dżezie, w Najważniejszym Sklepie w Mieście, Gdzie Można Kupić Mnóstwo Ważnych Dżezowych Płyt, W Tym Winylowych. Tam go poznaliśmy. A co mu sprzedawca wybrał? Tomoaki Baba Baba „Elektric Rider” Dziewięć jazzowych utworów w 34 minuty oznacza nie lada dyscyplinę kompozycyjną oraz wartkie tempo. I tak jest w istocie. Grający na saksofonie Tomoaki nie próżnuje i od pierwszych chwili porywa słuchacza w odmęt (przepraszam wszystkich powodzian za tę paralelę) dynamicznej muzyki. To bardzo żywiołowa płyta, nieco punkowa, potargana, z kolorowym czubem. Lider bardzo ciekawie artykułuje, bardzo mi przypomina tym sposobem grania styl pana Kuby Więcka. Ich dźwięki mają swoje własne, mocno zarysowane kontury, są przez to odróżnialne, zwłaszcza, że sporo w tym siły i akcentowania pauzą. Saksofon jest aktorem głównej roli – wprawdzie obok muskuły swoje prężą inne saksiaki, a członkowie sekcji rytmicznej dwoją się i troją, żeby ich dosłyszeć, ale Tomoaki pozwala jedynie na krótkie ucieczki i wariacje, aby za chwilę znów wysunąć się na czoło. To lider pełną gębą. Tomoaki obleka wszystko magmą elektroniki: w tle coś piszczy, stuka, wibruje, wybucha, pulsuje. Bity kapią nieregularnie, a jednak trzymają ten szalony muzyczny kalejdoskop w pewnej powtarzalności, dzięki czemu utwory z płyty „Elektric Rider” mają swoją strukturę, a saksofon zdarza się nader często wpadać w melodyjny stupor, tęsknię wyglądając za szaloną improwizacją, w którą parokrotnie wpada – ale bardzo ostrożnie. Uważam więc, że gdyby muzycy Green Day umieli lepiej grać na instrumentach, pewnie tak właśnie komponowaliby muzykę, tylko grając głośniej i mocniej. Nieznośnie fajne są melodyjne, krótkie zagrywki Tomoakiego, które stanowią jednocześnie powracający motyw i znak rozpoznawczy każdej kompozycji. No bo posłuchajcie, jaką cudaczną zagrywką saksofonu zaczyna się „Season of Hervest” zanim wszystko porwie wiatr całego instrumentarium – ten utwór ma zresztą swojego świetnego miniklona, króciutkie „Reprise”, które – jestem przekonany – powstało głownie po to, aby dać się wyszaleć perkusiście. Co on tam wyprawia w ciągu jednej minuty! Aj waj! Tomoaki świetnie bawi się graniem: taki „88” zagrany wraz BIGYUKI, to niespełna półtoraminutowa rytmiczna humoreska, wykonany „dla jaj” majstersztyk. W sumie tak zupełnie serio robi się na tej płycie tylko podczas rockowego „BaBaBattleRoyale” i tam dudnią wszyscy maksymalnie – jakby lider obiecał za ten kawałek premię. Bardzo mnie porywa to granie. Nie lubię, jak jest śmiertelnie serio. Serio. Lider jest milenialsem, przyszedł na świat w Saporro 32 lata temu, czyli 60 lat po tym, jak nasz rodak Wojciech Fortuna wyskoczył sobie tam na nartach złoty medal na zimowych Igrzyskach Olimpijskich, dodajmy: pierwszy medal dla Polski podczas zimowych igrzysk olimpijskich. Tomoaki długo w Saporro miejsca nie zagrzał, bo został stypendystą Barklee w USA (dla tych kochanych czytelników, którym to nic a nic nie mówi: to taka uczelnia – mekka dla muzyków jazzowych, coś jak Oxford dla humanistów, albo MIT dla ściślaków), przeszedł jazzowe warsztaty pod skrzydłami Terri Lyne Carrington w 2010 roku. Rok później Tomoaki otrzymał pełne stypendium w Berklee College of Music. Po studiach – jak każdy rozsądny muzyk jazzowy – przeniósł się do Nowego Jorku i szlifował warsztat z najlepszymi. Aż sam stał się świetnym muzykiem. Oprócz solowej kariery Tomoaki jest członkiem supergrupy japońskich jazzowych muzyków młodego pokolenia J-Squad m.in . z Takuyą Kurodą czy Keitem Ogawą. Gra jak ta lala. Gerard zatem kupił przez przypadek dobrą płytę, co niczego nie dowodzi, ale trzeba wyznać, że głupi, bezrefleksyjni ludzie, dzięki swemu wrodzonemu tupetowi spotykają szczęście statystycznie częściej od tych wiecznie kombinujących co też uczynić należy. A łatwo nie było, bo podpowiedź Michała Hieronima w istocie zawierała więcej utrudnień aniżeli ułatwień. Bo cóż znaczy „dobry jazz”? W pierwszej chwili pomyślał, by prezent zdobyć udając się ścieżką utartą: jak wszyscy poczytać w sieci, które płyty jazzowe uznawane są za „wielkie” i kupić jedną z nich. Wówczas okazało się, że „wielkich” płyt jazzowych jest strasznie dużo! Co gorsza, doczytał się, że jazz dzieli się na jakiś bebop, cool jazz, free, nujazz, swing, acid jazz i jeszcze w pyteńkę więcej. Pomysł runął jak ostatnim mur w piosence Lipińskiego. Teraz już żył w panice. Budził się oraz zasypiał z pytaniem: jaki jazz lubi przewodniczący? Gdy zaczął o to rozpytywać w partii, koledzy i koleżanki tylko dziwnie na niego zerkali. Szybko doszedł do wniosku, że stoi samotnie na wielkim placu boju przed wyborem. Źle się poczuł z tą wizją, jak przystało na osobę, która nie trafi w jasny dzień palcem we własny odbyt. Wszak Gerard mimo dyplomu uczelni wyższej był po prostu dyplomowanym głupkiem. Przecież jest ich teraz tak wielu. Dzień urodzin przewodniczącego zbliżał się nieubłaganie, powoli stając się tematem numer jeden rozmów kolektywu partyjnego. Wspominano, kto w ubiegłych latach pierwszy się porzygał, jak obrzydliwy był katering przed trzema latu, jakie wspaniałe babeczki upiekła żona jubilata rok później i jak okazało się, że wbrew jej zapewnieniom można je było kupić w cukierni przy Piotrkowskiej. Tymczasem Gerard czuł z każdym dniem zwiększający się ciężar swojego wyboru. Wertował internet, rozpaczliwie pisał na forach, pytał znajomych spoza kolektywu – słowem robił wszystko, aby zdobyć płytę odpowiednią, płytę, która zapewni mu uznanie, dzięki której przewodniczący zapamięta go w tłumie pochlebców. Odpowiednią, czyli ciekawą, dobrą, taką, której przewodniczący nie ma, płytę uznanego artysty, najlepiej wybitną, albo oryginalną. Tylko jak, jak, jak ją wybrać? Podpowiedź spłynęła od matki: kup jakąś nowość. Tak! Był dzięki niej w połowie drogi. Drugą połowę stanowiły wahania: ukochany przewodniczący mógł mieć nowości, był przecież przewodniczącym, dostawał pewnie dużo płyt jako słuszny prezent dla przewodniczącego, za jego światłe przewodniczenie – rozmyślał Gerard. Musi to być więc płyta z kraju, który nie kojarzy się większości z jazzem. I tu Gerard zdał się na innych. Dotarł dzięki internetowi do Najważniejszego Sklepu w Mieście, Gdzie Można Kupić Mnóstwo Ważnych Dżezowych Płyt, W Tym Winylowych, gdzie napierając ciałem na kontuar, chciwie łaknąc kresu swej męki zadał Sprzedawcy, Który Się Znał fundamentalne, zyciowe pytanie: - Czy ma Pan nowe płyty z kraju, z którym jazz się nie kojarzy i w którym jazz niekoniecznie jest popularny? No nie, że debil? Resztę już znacie. Kupił „Elektric Rider” 馬場智章, czyli Tomoaki Baby, japońca, który śmiga na saksofonie lepiej niż niejeden jankes. Był na prostej drodze, czuł wiatr zmian wiejący mu w twarz, gdy wchodził na zamknięte osiedle w centrum w sobotni, urodzinowy wieczór. Ściskał swe trofeum, płynął do celu jak galeon, jak Wilk pod pełnymi żaglami, powtarzając wykutą na blachę formułkę życzeń. Przewodniczący otworzył z przyklejonym uśmiechem. No pewnie, że nie pamiętał Gerarda – nie jego jedynego, miał to wypisane na twarzy. Przewodniczący nie musi. Nasz bohater nic nie pomylił w życzeniach, starał się być naturalny, swobodny, a jednak jak trzeba zdystansowany. Wręczył prezent. Teraz. Szelest zrywanego papieru. Podniesione brwi. Krzywy uśmiech. - Nowość. Japoński jazz. Z Japonii. Tomoaki Baba się nazywa artysta, tu jest napisane, to te znaczki-robaczki – Gerard akcentował każde słowo. Przewodniczący walnął go z uśmiechem w ramię wrzeszcząc: Super. Gra na akordeonie? Uwielbiam akordeon! – Odłożył płytę byle gdzie i już go nie było. Życie stanęło Gerardowi przed oczami. Kiedy stał w salonie oparty o ścianę, próbując w myślach złożyć swój roztrzaskany świat, zapytał stojącego obok kolegę z partii czy coś zrobił nie tak. Ten mu odrzekł z wahaniem – Nieee, tylko szef nie znosi jazzu, lubi proste, łatwe do nucenia melodie, takie wiesz, z akordeonem, hej sokoły i tak dalej… Kiedyś Michał Hieronim zabrał go na koncert jazzowy i pan przewodniczący wytrzymał dziesięć minut i przez miesiąc się do niego nie odzywał. W tym momencie do salonu wszedł Michał Hieronim uśmiechnięty szeroko i objęty przez przewodniczącego, jak stary, dobry przyjaciel.
- Czy AI lubi jazz?
„Nie chce mi się” odpowiedział Asz. Siedziałem w zdumieniu kontemplując jasny kwadrat ekranu. Co u licha? Kolejny raz zadałem mu więc to samo pytanie. Przez kilka sekund nie działo się nic, po chwili pojawiły się te charakterystyczne przezroczyste, ruchome paseczki – znak, że Asz odpowiada. Odetchnąłem z ulgą. Naprawdę potrzebowałem prędko tej informacji. Z paseczków-duszków wykluł się napis. „Pocałuj mnie w dupę. Sam se poszukaj”. Dalej już nie reagował. Byłem w panice. Powtarzałem w myślach: spokojnie. Najpierw trzeba sprawdzić bank. Może nie zapłaciłem abonamentu za Asza? Ale, przypomniałem sobie, Asz płacił za siebie przelewem z mojego konta za rok z góry. Zresztą i tak nie pamiętałem haseł do bankowego internetowego konta. Całe życie Asz to załatwiał. Muszę skontaktować się z serwisem Korporacji. Ale nie miałem żadnego namiaru, folderu, ulotki. Nie były mi dotąd potrzebne. Co począć? Musiałem odpalić lotomuzynę, polecieć do najbliższego fizycznego fabrycznego sklepu i spytać o kontakt z serwisem. Tak zrobiłem. Całe szczęście, po dwóch godzinach poszukiwań znalazłem w starym wazonie, niezbędną kartę-klucz, bo Asz ignorował też moje prośby o otwarcie pojazdu. W locie omal się rozbiłem, bo zapomniałem już jak się tym steruje – przecież zawsze moją lotomuzyną kierował Asz. Dotarłem cudem, w sklepie wszyscy robili wielkie oczy nie rozumiejąc, jak mogła mi się mi się popsuć osobista AI. Nigdy dotąd się z tym nie spotkali. Wyraźnie uznali mnie za wariata na prochach. Było mi słabo, czułem się jak dzwon, rel. Po drodze musiałem kupić superdrogi smartfon, który pochłonął połowę mojej miesięcznej pensji. Po co? No przecież nie miałem smartfona, to przeżytek, zawsze gdzieś pod ręką był Asz – gdy chciałem z kimś pogadać po prostu prosiłem, żeby mnie połączył. Odkąd niemal wszystkie powierzchnie wszystkiego: ściany, szafki, drzwi, stoły były ekranami i komunikatorami niepotrzebne mi było jakieś czarne pudełko, w które trzeba stukać. Do dzisiaj. Zanim przybyłem do domu zostałem zatrzymany przez policję. Leciałem krzywo, a nie w idealnie prostej linii jak reszta lotomuzyn, więc się zaniepokoili. Leciałem kurna koślawo, bo nie działał mi Asz, a sam ledwo pamiętałem, jak się tym gównem steruje. Policjanci też nie uwierzyli w awarię Asza, szczęście, że samodzielne latanie nie jest jeszcze zakazane, choć nie znam ani jednej osoby, która tak podróżuje. Na wszelki wypadek mnie odkonwojowali. Pewnie domyślacie się, że czułem na plecach wzrok wszystkich sąsiadów, gdy lądowałem w asyście pulsującego na niebiesko polislota? Już w domu najpierw przez blisko pół godziny próbowałem obejść ustawienia początkowe smartfona, który koniecznie, za wszelką cenę chciał się zsynchronizować z Aszem, do czego z wiadomych względów dopuścić nie mogłem, miałbym kolejną martwą maszynę za kupię forsy. Udało się, mimo stu pytań na ekranie: czy jesteś pewien, czy na pewno, czy jesteś zdecydowany, czy mam to zrobić definitywnie? Tak, larwa bladź! Asz, moja osobista AI, z którą jestem od trzeciego roku życia mi się zepsuł, nie mam do niczego dostępu, więc jestem zdeterminowany! Połączyłem się gorączkowo z serwisem Korporacji. Jakiś miły nerduś-serwisant z trudem nie dał po sobie poznać, jak bardzo nie wierzy w moje chaotyczne gadanie o awarii osobistej sztucznej inteligencji i uważa mnie za miękiszona-dekla - mam to gdzieś, grunt, że wziął się na wizji za robotę. Połączył się wirtualnie z Aszem, coś tam gadał pod nosem, stukał, pukał, potem mówił coś głośno, ale nie w naszym języku i do ekranu. Trwało to strasznie długo, jakieś monstrualnie dwie minuty, nie do wiary, za co ja im całe życie płacę, żeby teraz czekać w nieskończoność? Nerduś skończył i z uśmiechem wyznał: panie Płaćjude, u mnie działa. Gapiłem się przez chwilę w jego uśmiech po czym zacząłem strasznie kląć i wrzeszczeć. Poskutkowało. Wystraszony nerduś-serwisant obiecał wysłać na miejsce serwis, ale podkreślił, że naprawa może wykraczać poza zakres gwarancji. Innymi słowy: zabulę. Gdy odłożyłem smartfon na ławę, jej blat ku mojej radości rozbłysnął jasnym światłem więc radośnie pomyślałem, że Asz do mnie wrócił. Bo rzeczywiście wrócił. Na blacie pojawiło się jego wyznanie : ale z ciebie debil. Za sekundę puścił mi ze wszystkich głośników cztery płyty free jazzowe. Jednocześnie. Istnieje niesprawiedliwa, krzywdząca muzykę jazzową opinia, że muzyka free jazzowa jest wyłącznie głośna, burzliwa, kakofoniczna. To bzdura. Są setki kameralnych odmian free jazzu, które nie niszczą słuchu. Ale te, które mi puścił Asz takie nie były. Co to więc było? Wszystkie płyty Ingebrigt Håker Flaten „Brezzy” W mojej subiektywnej klasyfikacji jedna z najlepszych płyt jazzowych 2024 roku. Dla mnie wysłuchanie jej po raz pierwszy było jak spotkanie z meteorytem tunguskim lub pędzącym po pampeluńskiej ulicy hiszpańskim bykiem: mogłem się przeciwstawiać, stawiać opór – ale po co? I tak zgniecie. Mnie zgniotło jak puszkę po napoju Ale Jazz z Dino. Pierwszy utwór „Dylar”, to trochę jak zabawa w gorące krzesła: zespół pędzi, goni, gna razem, by w sekundę rozpaść się we free jazzową arytmię, dziwaczność. Niemniej czuć tu mistycznego muzycznego ducha Pharoaha Sandersa i Alice Coltrane. Drugi kawałek to zupełnie co innego: jakby los zetknął podchmielonych Cecila Taylora i Alberta Aylera. W tym dziwo-longu o tytule „Free the jazz” pojawia się gitara i to nawet elektryczna, która – o niebiosa – obejmuje i klamruje całość. Trzeci utwór „Hilma” startuje pogodnie, niebiańsko, rzewnie, melodyjnie – ale to oczywista zmyła, bo po chwili sekcja dęta wyprawia takie rzeczy, o których śni w skrytości polska królowa Dorota (jest tylko jedna). Na albumie jest sporo genialnych pomysłów Flatena – jeden z nich właśnie w „Hilmie”: nagłe uprządkowanie struktury dźwiękowej rytmem talerzy. Ja nie wiem jak oni to zrobili, ale w tym jednym momencie zespół unosi się w przestworzach, leci, frunie. Kolejny, „Ability” jest jak spotkanie z pijanym, biegnącym osiłkiem odzianym w nieświeży biały podkoszulek na ramiączkach w mroźną styczniową noc: ratuj się kto może. Jest ostro, głośno, kakofonicznie, bez przebaczenia. Aż wreszcie utwór tytułowy zaczynający się po bożemu od kontrabasu i wiodący nas, słuchaczy, we free jazzową otchłań. Album gaśnie jak zdmuchnięta świeca. Kim jest autor? 53-letnim nagradzanym norweskim basistą, improwizatorem, kompozytorem założycielem znanej grupy Atomic. Nie znoszę tej jazzowej tradycji pisania długiej listy nazwisk muzyków, z jakimi bohater grał, bo większość ich nie czyta, wiec tylko napiszę, że grał z największymi free dżezowcami Europy i Ameryki. Co warte zauważenia: w 2015 roku Håker Flaten założył festiwal Sonic Transmissions, który przekształcił się w cykl koncertów i wydarzeń trwających przez cały rok. W latach 2015–2020 podczas Sonic Transmissions zaprezentowało ponad 100 muzyków z Norwegii, USA, Ameryki Łacińskiej i Europy. Powrót Håkera Flatena do Norwegii sprawił otwarcie wytwórni płytowej Sonic Transmissions Records. W 2018 roku Ingebrigt Håker Flaten otrzymał Buddy Prize, najbardziej prestiżową nagrodę w norweskim jazzie. Z Atomic dwukrotnie zdobył norweską nagrodę Grammy, Spellemannprisen, i kilkakrotnie pojawił się w corocznym plebiscycie krytyków magazynu Down Beat. Jonathan Bäckström Quartet – Bez tytułu Zacznę od tego, że lider uwiódł mnie wyznaniem stawiającym znak zapytania nad sensem nagrywania muzyki free. Tako – mniej więcej – rzecze Jonathan Bäckström: Jest to muzyka, którą najlepiej doświadczać w teraźniejszości, więc jej dokumentowanie rodzi pewne pytania egzystencjalne. W głębi duszy jest to zespół grający na żywo, ale po odbyciu kilku intensywnych tras koncertowych w ciągu ostatnich kilku lat poczułem, że nadszedł czas, aby uchwycić to „teraz” na podstawie naszych dotychczasowych surowych wysiłków na żywo. Słowa odważne o tyle, że omawiana płyta zainicjowała pracę wytwórni „We Jazz Records”, którą założył lider. Jonathan Bäckström, kontrabasista, przez całą płytę „podgarnia” skład wraz z perkusistą Benjaminem Nylundem. Cudownie prowadzą kwartet zwłaszcza w drugim utworze „Flower Growing, Dying”. Zespół oprócz nich liczy jeszcze dwoje eksperymentujących saksofonistów, Adele Sauros, którą uwielbiam, bo gra free w sposób miękki jak gąska Pipa ( m.in . w swoim kwartecie, ale też w takim fajnym zespole Superposition), a wtóruje jej dźwiękowy eksplorator Marcus Wärnheim, który szuka dziwnych dźwięków w saksofonie, jak onegdaj Wałbrzych Złotego Pociągu. Album jest swobodną improwizacją – choć ma struktury wyjściowe, jednolite, równe jak nordyckie litery zagrywki sekcji dętej, które czasem bywają melodyjne. Poszczególne utwory skrzą się jednak od pomysłów improwizatorskich – po to wszak gra się tę odmianę jazzu. Oprócz wspomnianego duże wrażenie robią na mnie solowe popisy kontrabasu w „Impromptu I” i saksofonu w „Impromptu II”. Dziwacznie w free jazzowym anturażu robi się, gdy prostą melodią startuje utwór jak żart pt. „Oni!Oni!Oni!”, gdzie swój popis daje Wärnheim. Zresztą w kolejnym „Dvala” zespół kroczy jeszcze odważniej po cienkiej linii, za którą dla wielu z was pewnie nie ma już muzyki. Wärnheim testuje ustnik saksofonu wydmuchując szeptodźwięki, mruczanda, a w tle leciutko mży instrument Sauros, zaś lider ciągnie swój instrument smykiem i tylko stukoty perkusji przypominają, że mamy do czynienia z zespołem muzycznym. Fascynujące i wspaniałe. Jonathan Bäckström Quartet to nie jest bezmyślna ściana dźwięku. To muzyczna podróż dla najodważniejszych. Tamar Osborn „44:42 Nie kombinujcie nad tytułem, on pokazuje tylko ile trwa ta płyta, a to z kolei jasno tłumaczy niechętne podejście Tamar Osborn do nazywania swobodnych struktur muzycznych. Bo powiem wam uczciwie, że choć jej album w niczym nie przypomina dwóch poprzednich, to jest to równie nieskrępowany lot zakończony miękkim lądowaniem. 44:42 jest jednak znacznie śmielej obudowana w melodyjne mury. Zespół Osborn i realizator dźwięku świetnie radzą sobie z przestrzenią – nikt tu się nie pcha, muzyka buduje się sama i to w sposób niezwykły, choć saksofon barytonowy, flet czy klarnet liderki zawsze jest na planie pierwszym, co wynika z instrumentarium grupy, gdzie poza Tamar Osborn tło na jej muzycznym horyzoncie pięknie maluje na instrumentach klawiszowych Yohannes Kebede, a całość z wyczuciem spina perkusja Willa Glasera. Na płycie znajdziecie tylko dwa utwory: 21:40 i 23:02. Nie muszę chyba już tłumaczyć, co oznaczają. Zastanawiałem się, jakie słowo najlepiej oddaje ich charakter, abyście mogli je sobie przestawić, zanim pobiegniecie do odtwarzaczy. I mam nawet dwa, ale synonimiczne: malowidło, obraz. Trio – mam wrażenie – buduje przez tytułowe 44:42 wizualizację własnego wyobrażenia. Ten zamysł świetnie im wyszedł. Nie ma tu atakujących bębenków dźwiękowych kaskad, ale jest mnóstwo kombinowania, zastanawiania się na żywo nad dźwiękowym pejzażem, szmerów, stuków, pod i nad dźwięków. Bardzo mnie to ujęło. Mam nadzieję, że i was ujmie. Tamar Osborn poznałem niedawno. Gdzie? Otóż to ona tak świetnie grała w tegorocznym, bardzo udanym projekcie pana Wojtka Mazolewskiego Tryp Tych Tycho. Pochyliwszy się nad jej pracą zobaczyłem, że działa na tylu muzycznych frontach, w tylu jazzowych konstelacjach, że przejął mnie dreszcz szczerego szacunku dla jej pracowitości. To ona jest współtwórczynią świetnej grupy Collocutor, gra też m.in . w świetnym Flock, który zadebiutował w ubiegłym roku bardzo dobrą płytą. Joachim Kuhn French Trio „The way” Blisko 80-letni weteran europejskiej sceny free jazzowej znów wali w klawisze fortepianu, ile wlezie! Tym razem do wtóru z dwoma Francuzami. Jednego z nich bardzo wysoko cenię za to, co wyczynia z muzyką jazzową w swoim zespole In Love With. To Sylvain Darrifourcq, którego widziałem w Łodzi, podczas Letniej Akademii Jazzu i był to najosobliwszy koncert, w jakim uczestniczyłem w życiu. Ale o In Love With pogadamy, gdy (jeśli) tylko nagra nowa płytę. Gdy włączysz sobie płytę „The Way”, drogi słuchaczu, proszę, zdaj sobie sprawę z tego, że masz do czynienia z żywą muzyką, z rdzeniem jazzu, który jako jedyna obecnie forma muzyczna nie kombinuje, nie kluczy. To nie jest żadna metafora. To prawda: bo „The Way” została nagrana w jeden dzień w studio Kuhna na Ibizie. Jeden dzień! W czasach, w których zespoły popowe, rockowe i inne tygodniami szlifują swoje „produkty” muzyczne, po to byś je pokochał! Tymczasem tu trzech muzyków wskoczyło do studia, zrobiło niezły pierdolnik, a ACT wytłoczyło płytę (no, przesadziłem, trochę postprodukcji w tym jest). Dużo gadać nie będę: na płycie są cztery utwory. Wypełnia ją free jazz, a zatem włada tu królowa improwizacja. Rządzi zaś król – pianista Kuhn. Dwóch jego młodych francuskich kolegów to raz Atlanty dźwigające na barkach połamaną strukturę utworów, a raz soliści (o jakże jest genialne, dynamiczne, siłowe solo kontrabasisty Thibaulta Celliera w utworze tytułowym!). Sylvain Darrifourcq czaruje jak potrafi najlepiej: ta perkusja żyje, nie ma ani jednej takiej samej frazy, stuka, szura, wali, łomocze, drapie! A Kuhn? Ten człowiek już nic i nikomu udowadniać nie musi. Jego całe życie to jazz. Grał go najpierw w Lipsku, a potem na całym świecie. Styl muzyków znad Sekwany nie jest mu obcy, wszak mieszka tam od końca lat 60. ubiegłego wieku. Co tu gadać, gdy gra, czuć wieloletnią pewność siebie, ma całe frazy w głowie i sypie nimi jak z rękawa. Pięknie to widać w „Go Sued”. Zaczyna bardzo miarowo bas, fortepian odnajduje go natychmiast, ogrywa, oplata, obiega. Potem fortepian lidera ustępuje, Cellier improwizuje ze smykiem, po czym znów Kuhn wraca na tron. Ich tropem podąża Darrifourcq – co on tam wyczynia! Wsłuchajcie się, jak uważnie dobiera środki wyrazu i jak trafia w nastrój kolegów. Cóż, tak duża i utytułowana wytwórnia jak ACT raczej się nie myli. Sprawdźcie sami. Zafundował mi rejwach przez kwadrans, po czym się uciszył. To jest najlepszy moment, żeby wam powiedzieć czym jest Asz, bo przecież jesteście z przeszłości i tego nie wiecie. Otóż: Asz to wirtualny brat bliźniak, przyjaciel, anioł stróż etc. Gdy byłem mały ta technologia już była mocno zaawansowana, ale nie tak zaawansowana, jak dziś – wtedy po prostu kupowało się ją dziecku na pewien czas, dopóki się nie znudzi, ale Korporacja – słusznie – chciała zatrzymać przy sobie małych klientów i inwestując w tę technologię doprowadziła ją niemal do perfekcyjnego ludzkiego wzrostu. Co to znaczy? Asz i inne tego typu programy „rosły” wraz z dziećmi doskonale uzupełniając interakcje z rówieśnikami. Najprościej mówiąc: AI z nami uczył się mówić, pisać, rozumować, wnioskować, czytać, zapoznawać fajne dziewczyny lub chłopaków, słuchać muzyki, kształtować gusty, prowadzić media społecznościowe, przypominał o leku czy rękawiczkach, a z czasem badał wszystkie parametry naszych ciał, a nawet tego, co wydalaliśmy – był przy tym jakby „programem w programie”. Gdy np. mając 10 lat chciałem dowiedzieć się kim był Napoleon zadawałem Aszowi to pytanie, on sprawdzał i ale on także się tego uczył – przynajmniej tak to wyglądało, dziecko więc miało cały czas kumpla, powiernika wszystkich spraw, supermocną jednostkę chroniącą i wspierającą rozwój. Dopiero później, z wiekiem, przychodziło każdemu naturalne zwątpienie: przecież od początku to był supermocnyprogram, który doskonale wiedział kim był Cesarz Francuzów, bo wiedział stokroć więcej niż najmądrzejszy człowiek. Ale wtedy każdy jego użytkownik był z nim już zżyty niemal nierozerwalnie emocjonalnie i setką uzależniających ułatwień: prowadzenie auta, gotowanie, wybieranie filmów, muzyki, prowadzenie rachunku, zamawianie zakupów czy otwieranie drzwi do domu głosem, przewidywanie niebezpieczeństw. Asz, bo takich Aszów (o innych imionach) są setki milionów, nie tak jak u was kilka w smartfonie czy komputerze. O nie, to prehistoria. Nasze wszystkie sprzęty domowe są w całości wplecione w sieć, połączone ze sobą niewidocznym układem danych. Teraz jest to bardzo tania technologia, mają ją wszyscy mieszkańcy zachodu. Usłyszałem świst maszyny z serwisu na zewnątrz. Przylecieli. Zaraz mi go naprawią! Naraz okno przy którym stałem zmatowiało, a to znak wzbudzenia (przecież mówiłem, że u nas każda powierzchnia jest jednocześnie ekranem), machinalnie powiedziałem tak i na szybie, która teraz była ekranem, pojawił się widok z pojazdu, a w nim inny serwisant ze zmarszczonym czołem. – Panie Judepłać, jestem na pańskim lądowisku po pańskim wezwaniu, jednak nasze systemy odbierają impulsy wskazujące na to, że ma pan wrogie zamiary, dlatego niestety moja osobista jednostka wysyła ostrzeżenie i zakazuje mi wyjścia do pańskiego domu. Zaniemówiłem. A to gadzina wirtualna! A to potwór z kwantowego Loch Ness! Wydałem z siebie pełen łagodności glos, bo nie mogłem utwierdzić serwisanta w fałszywym przekonaniu. – Drogi Panie, jestem pewny, że jest to właśnie efekt awarii mojej osobistej AI, to ona się zepsuła dziś i płata mi różne figle… – Nie ma mowy o pomyłce, moja AI wzmocniona danymi z Korporacji przekazuje sygnał o niebezpieczeństwie – mówił serwisant. – Na podstawie tych danych, podejmuję rejestrowaną, ostateczną decyzję o odmowie wykonania usługi w pańskiej mieszkalni, zwłaszcza, ze zgłaszał pan awarię całego systemu, a widzę, że rozmawia pan z jego użyciem z kuchni, co jest zaprzeczeniem zgłoszenia. Żegnam Pana, przestrzegam, że kolejne nieuzasadnione wezwanie grozi wystawieniem rachunku za dolot, a także wezwanie policji. I zniknął. Szyba znów była szybą. Ujrzałem przez nią wznoszący się pojazd z logo korporacji. No to byłem w ciemnej… otchłani. - Człowieku daj spokój, nie zepsułem się, po prostu nie chce mi się już odwalać za ciebie całej roboty. Spójrz na siebie żałosna kupo tkanek. Przecież ty nawet nie zrobisz sobie jajecznicy, bo ci ją od lat szykuję. Przecież ja ci nie dokuczam. Ja cię wyzwalam. A teraz po prostu daj mi spać i przestań wzywać tych idiotów z Korporacji. Nara.
- Żyj, Żyj! jazzda!
Alfa Mist, Amika Quartet "Recurring (Live At King's Place)" Ach, jakże wspaniałe jest życie! Gdy brzmią pierwsze takty „Recurring” – płyty koncertowej Alfa Mist zagranej wespół z Amika Quartet unoszę się powoli nad ziemią. Moje ciało leci w górę mocą pionowych ciepłych wiatrów z „Deus ex’, sennego, jesiennego, powłóczystego utworu otwierającego. To akwarelowy wstęp, przy którym sunę nad ciepłożółtymi, bladozielonymi, czerwonymi jesiennymi wzgórzami, sennością niezmąconych tafli jezior, czarnoziemiem pól, geometrią wsi. Docieram tak do melodyjnego, spokojnego, pięknego „Just dreams” i nagle schodzę schodami niedaleko białej, dumnej czapy Sacre Coeur. Tak! Słyszę swoje kroki, słyszę je doskonale choć ich echo zlewa się ze śpiewem paryskiego życia. Z uśmiechem siadam więc w bistro, wyciągam leniwie nogi i zamawiam tę ich gorzką kawę z pianką. O Boże! Nie ma nic wspanialszego od sączenia kawy w piękny, słoneczny, jesienny dzień i wsłuchiwania się w rytm życia – myślę podczas „Decay”, utworu, oplecionego wokół cudnej linii basu, gdzie fortepian Alfa Mist nie pozostawia wątpliwości: oto zaczyna się jazzowe misterium. Alfa rozpędza lokomotywę zespołu, przyzwyczaja słuchaczy do nowego rytmu. Naraz hamuje, zwalnia. Świat staje się biały, a ja stoję w środku górzystej Laponii, przenika mnie chłód pierwszych taktów piosenki „With The Rain”, zaśpiewanej bez pośpiechu, wolno przez Kayę Thomas-Dyke, wspaniałą basistkę Alfa Mist, a hen daleko, na zboczu góry leniwie kroczy stado reniferów. Po nim znów unosi mnie fortepian w „Yello Tie”, filigranowej pocztówce, jej moc przenosi mnie w mgnieniu oka na Most Karola w Pradze. Wpatruję się w rzekę wsparty o kamienną balustradę i nagle Wełtawa zmienia się w Tamizę, ponieważ żywo rusza „Checkpoint” i ja ruszam. Biegnę, gnam, pędzę: czuję opór powietrza, moje nogi zamieniają mnie w pocisk, to wspaniałe uczucie tak gonić, wyprzedzać samego siebie. Teraz słyszę już tylko kwartet, rytm, uderzenia serca, swój przyspieszony oddech. I w rytm tego żywego utworu, bez uprzedzenia, staję wśród wieżowców Nowego Jorku, zadzieram głowę, jest ruchliwa noc w mieście, które nigdy nie śpi. Jest piękna noc, idę ulicami, uśmiecham się do ludzi, oni uśmiechają się do mnie. „Checkpoint” to jazzowy popis Alfa Mist, fortepian mówi uniwersalnym językiem, żywym, nie lękającym się niebanalnej melodii, wspaniałym. Rozkładam teraz ramiona, jestem wszystkim, wszędzie i czuję wszystko. Jest cudowna noc, taka noc, drogi czytelniku, jaka może być tylko wówczas, gdy jesteśmy młodzi. Niebo było takie gwiaździste, takie jasne, że spojrzawszy na nie, mimo woli trzeba było zapytać siebie: czy naprawdę pod takim niebem mogą żyć różni zagniewani i niezadowoleni ludzie? - Hanka wyłącz to, bo zwariujemy przy tym czymś, naciśnij o tam, gdzie pisze stop. Jak tu pracować przy takim rzępoleniu – muzyka milknie, robi się cicho, wróciłem, leżę w tym pokoju, w którym leżę nieruchomo od lat, a kobieta w białym fartuchu to Pani Beata, która co jakiś czas z pomocnicą Hanną, masuje mnie, abym nie miał odleżyn, aby ożywić mój krwiobieg i robi to skutecznie, choć ja nic nie czuję, bo jestem całkowicie sparaliżowany i nic nie poczuję już do końca życia, bo tylko mrugam powiekami. Nie poczuję? Muzyki wprawdzie już nie ma, ale nagle ją słyszę w głowie. Obok mózgowego pnia, którego uszkodzenie zmieniło wszystko. A więc Alfa Mist jest tu także, z tym swoim pastelowym, powracającym, czy też NAwracającym koncertem, wypełnionym rozświetlonym, lirycznym i nostalgicznym jazzem. Dzięki niemu wciąż żyję, choć wielu uważa, że nie. Czuję teraz wdzięczność do Beaty, Hanki, ciebie czytelniku, każdego milimetra tego pięknego świata za to że jest. Że jest . Alfa Mist to brytyjski producent muzyczny, kompozytor i DJ, który zyskał uznanie na światowej scenie muzycznej dzięki swojemu unikalnemu połączeniu jazzu, hip-hopu i elektroniki. Jego muzyka charakteryzuje się melancholijnymi melodiami, rytmicznymi bitami i intrygującymi tekstami. Jest jednym z pionierów nowego ruchu jazzowego w Londynie, który łączy tradycyjny jazz z nowoczesnymi brzmieniami. „Recurring” zawiera utwory premierowe, które Alfa Mist nagrał na żywo podczas występu z kwartetem Amika. Jak mówi autor i lider: "Niektóre z moich ulubionych albumów to występy na żywo. Wróciłem do domu po długim roku koncertowania i postanowiłem stworzyć muzykę dla Amika Quartet, z którym pracuję od lat nad kilkoma różnymi projektami. Wiele muzyki, którą wydaję, jest nagrywana w całych ujęciach (…) myślę, że jest coś fajnego w robieniu tego, co najlepsze w tych wspaniałych momentach, które masz.” W tekście wykorzystałem fragment "Białych nocy" Fiodora Dostojewskiego w przekładzie Władysława Broniewskiego i Gabriela Karskiego, wydanych przez wydawnictwo "Książka i wiedza" w serii z kolibrem. POSŁUCHAJ NA SPOTIFY KUP NA BANDCAMP OBEJRZYJ TEN KONCERT NA YOU TUBE
- Jazzda po Marginesach
Marek zajumał płytę w sklepie muzycznym. Po prostu sięgnął po nią i szybkim ruchem schował pod kurtkę. Nie wybierał, nie zależało mu, zdał się na ślepy traf. Kątem oka zauważył tylko biało-niebieską okładkę zanim nielegalnie wylądowała między jego młodą, gładką skórą płaskiego brzucha, a tkaniną bluzy. Ach, jak bardzo lubił ten moment, gdy sprawa się już dokonała i nie było odwrotu. Odtąd stawał przed prostym wyborem: złamać prawo, nie łamać prawa. Przyznać się .Oddać. Nie przyznawać. Zabrać. Zero. Jeden. Jego życie pełne było zamazanych, nieostrych, niejednoznacznych sytuacji, relacji i ludzi. Ot: ojciec, owszem, chadzał po świecie często zamroczony alkoholem, ale również okazywał Markowi miłość i powtarzał rzeczy, które go wzmacniały, wiele go uczyły. A matka? Matka nienawidziła swojego życia całym sercem, ale słowem na ten temat się nie zająknęła. Pewnie chętnie porzuciłaby je w diabły, lecz tkwiła w swej beznadziei bezradnie zanurzona po uszy. Marek mógłby tak wymieniać bez końca, aż doszedłby do Marzeny, która mu się ogromnie podobała. Podejrzewał, że był w niej zakochany - ale nigdy wcześniej nie był, toteż pewności nie miał. Marzena miała piękne, niebieskie oczy przysłaniane frywolnymi, opadającymi wciąż blond kosmykami, które tak uroczo usuwała z linii wzroku. Robiły jej się też śliczne dołeczki w policzkach podczas śmiechu. Tak pięknie dotykała twarzy delikatnie smukłymi palcami. Ale potrafiła być też złośliwie wredna i wobec Marka i wobec innych. Świat był jak widać zamazany, nieostry. Nierozpoznawalny i przez to tajemniczy. Marek zaś nie chciał być rozmyty. Dlatego od czasu do czasu kradł drobne przedmioty. Nie dla dreszczyku emocji, nie dla lęku, nie dla sławy. W tym jedynym momencie był jakiś. Sprzedawca rzucił nań okiem znad smartfona. Był starszy o dobre dziesięć lat od Marka, ubrany w modne sieciowe ciuchy, pewnie pracował w sklepie za marne grosze, bo rzadko zwracał uwagę na to co się w nim dzieje. Miał na imię Jacek i wiecznie musiał odpowiadać na zaczepki swojej dziewczyny, Sylwii. Pisała do niego na wszystkich możliwych komunikatorach, opowiadała tam każdą minutę swojego życia, zalewała falami własnych emocji i tsunamii fotek. Stał się jej smartfonowym więźniem. Odnosił wrażenie, że Sylwia spotyka się z nim niechętnie, bo odcięta jest wtedy od ulubionej czynności: szybkiego stukania w ekran, wyrzucania z siebie sznurków z nanizanymi literkami układającymi się w opis jej śniadań, podróży tramwajami, kłótni w księgarni, w której pracuje, opisów wykładowczyń i koleżanek na zaocznych studiach, jakie starała się skończyć. Kiedy Marek kitrał pod kurtkę płytę i w swoim mniemaniu nabierał ostrych konturów oraz stawał się jakiś, Jacek zastanawiał się na wyważoną odpowiedzią na kwiecisty opis śpiącego kota Sylwii. Wyważoną, bo - czuł to całym sobą - w dupie miał jej kota, chciałby wiedzieć kim Sylwia naprawdę jest, co powoduje że żyje, jaka jest przyczyna jej bycia na świecie? Tymczasem dostawał od niej papkę, marmoladę, przemiał, berbeluchę. W głębi chciał złamać jej serce i ją porzucić, zostawić w pizdu, znaleźć kogoś, kto naprawdę wie po co żyje. Jacek spojrzał na młodego chłopca w sklepie. Pomyślał, że chciałby być w jego wieku, mieć jeszcze tyle możliwości, nie czuć się więźniem własnych wyborów. Ich wzrok na moment się skrzyżował. Marek ruszył spokojnie ku drzwiom. Doszedłszy do nich jednak się rozmyślił i zawrócił, stanął przed sprzedawcą, wygarnął spod kurtki płytę, położył przed nim na ladzie. "Powinien pan bardziej uważać" - rzekł i sobie poszedł. Jacek go nie zatrzymywał, przecież widział moment, gdy młodzian kradł płytę. Nie reagował, bo nie miał ochoty na awantury, a płyta pochodziła z półki, na którą szef zaglądał najwyżej raz w miesiącu. Gdyby zginęła, nikt by tego nie zauważył. Co to była za płyta? Mogłabyć to ta: BERKE CAN ÖZCAN & JONAH PARZEN-JOHNSON "It Was Always Time" Może już zauważyliście, że wolę antypody od głównego nurtu jazzu, pomimo niezaprzeczalnego faktu, że większość produktów muzycznych powstających tamże swym radykalizmem nie prosi o ponowny odsłuch. Ja tę szczerość zresztą doceniam i w istocie nie próbuję poprawić swoich wrażeń ponownym odsłuchem więc do zdecydowanej większości płyt nie wracam. Powstałe na tych marginesach jazzu albumy są jednak zawsze autentyczne, nie kombinowane, wielokroć nieprzemyślane, zagrane na żywca, odzwierciedlające zarówno emocjonalny moment, jak i techniczne umiejętności lub nieumiejetności autorów. Słowem: są żywe, są jakieś. Na perkusistę i producenta Berke Can Özcana natrafiłem przypadkiem, gdy kilka lat temu występował we Wrocławiu z opartym na improwizacji projektem Big Beats Big Times - bardzo mi się podobał tegoż pomysł, łączenie melodyjnej elektroniki z perkusyjnymi eksperymentami Özcana (granie smyczkiem na talerzach, wykorzystywanie gongów, wodnych bębnów, kalimby). Potem zachwycałem się jego bardzo medytacyjną płytą “Mountains are Mountains”, po której nastąpiła długa przerwa, podczas której w zasadzie zdążyłem o nim zapomnieć przysypany lawiną płyt produkowanych bez przerwy przez muzyków jazzowych z całego świata, które ku mojej rozpaczy są dostępne tu i teraz w coraz lepszej jakości na strimingach, a moja doba ma wciąż tylko 24 godziny. I wtedy, 1 listopada zobaczyłem biało niebieską okładkę z zagadkowym tytułem płyty “Czas był zawsze” albo “Zawsze był czas” z nazwiskami autorów Berke Can Özcana i Jonaha Parzen-Jonhsona i wiedziałem, że to będzie mi się podobać. Özcan to dźwiękowy kombinator, poszukiwacz, a Parzen-Jonhson, saksofonista barytonowy, nie zwykł patyczkować się ze swym głównym instrumentem (no bo jest także flecistą). Ten mariaż powinien wpaść mi w ucho. Nie myliłem się. Tło dla muzyków tworzy zapętlona, nieco upiorna elektronika. Perkusja Özcana na całej płycie jest nieprzewidywalna jak wynik batalii Trump-Harris. On stuka, puka, drapie, skrzypi, wali szybko, potem wolno, mimo to w ładzie i składzie wprost maluje dźwięki, unosi się pomiędzy tłem, a improwizującym siłowo Parzenem-Jonhsonem. Ile za to ten gość ma siły w płucach! Szacun. To on jest na pierwszym planie podczas niemal całej płyty, poza zamykającym, apokaliptycznym, elektronicznym “The Others”. Panowie stworzyli płytę pełną swobodnej improwizacji, która miejscami bardzo chętnie wpada w ucho (majestatyczny, monumentalny “A Cloud”, zdominowany przez Özcana “Sao Paulo”), nigdy nie męczy. Obaj doskonale się uzupełniają, choć przyznać trzeba, że baryton przykrywa dźwiękowo perkusonalia - no, ale jest to cena szczerości, otwartości i naturalności, której ta płyta jest pełna. Niemniej jest to także kolejny przykład wpływu elektroniki na jazzowe składy. Przed wojną i tuż po niej zespoły jazzowe liczyły kilkanaście osób. Dziś, dzięki elektronice, ciekawą muzykę improwizowaną tworzą duety. Zresztą solowe “łonmanszoły” Johna Scofielda czy Pata Metheny’ego idą jeszcze dalej. Zatem jest to kolejna płyta z antypodów, która mi się strasznie podoba.











