Znany polski dziennikarz umarł po czym ożył. Przeżył własną śmierć. Gdy potem zdradził, co przeszedł, został sam jak palec. Odsunęła się odeń nawet najbliższa rodzina.
Unika spotkań. Nie odbiera telefonów od nieznajomych numerów. Nie odpowiada na maile. Dotarcie do niego graniczy z cudem. Nam zajęło to cały kwartał. Użyliśmy wielu forteli, wydaliśmy sporo pieniędzy. Spotkaliśmy się z jego biskimi przyjaciółmi i dalekimi znajomymi. Perswadowaliśmy cierpliwie przez nich, że zależy nam na opowieści prawdziwej, przedstawionej z szacunkiem dla niego samego oraz tego, co przeżył. Nie chcieliśmy iść utartym szlakiem taniej sensacji, mając jednocześnie świadomość, że w pełni nie da się od niej uciec – właśnie ze względu na jego doświadczenia.
Przypomnijmy.
Jednego dnia polski internet wybucha smutną sensacją: znany dziennikarz został potracony przez auto i nie żyje!
Dzień później rodzina i szpital dementują: żyje, cudem ocalał, przeszedł śmierć kliniczną, jest nieprzytomny, ale istnieje duża szansa, że wróci do pełnego zdrowia.
Media jeszcze przez kilka dni okręcały temat, jak warchlaka na rożnie, korzystając ze szczerego ognia zainteresowania cudzym nieszczęściem. Ogień jednak z wolna gasł, toteż media skierowały swe ciekawskie oko na kogoś innego.
Po kilkunastu miesiącach ciszy absolutnej, jeden z internetowych tabloidów wydrukował informację: Wojciech Markiewicz, dziennikarz który przeszedł śmierć kliniczną twierdzi, że w niebie grają jazz, a każdego nowego gościa wita niejaki Sun Ra.
Wymowa i oprawa graficzna tekstu nie pozostawiała wątpliwości: tabloid sugeruje, że bohater materiału postradał rozum.
The Bad Plus „Complex Emotions”
Nie dajcie się zwieść pierwszym dość trywialnym taktom najnowszej płyty gigantów z The Bad Plus. Wytrzymajcie kilka minut utworu „Grid/Ocean”. W nagrodę usłyszycie magię, gdyż pojawienie się gitary stworzy niezmierzoną przestrzeń, jakby piosenka, która jest balonem sflaczałym, została napompowana jednoczesnym oddechem tysięcy kompresorów. Prawdziwy The Bad Plus– czyli taki, jakiego świat kocha i pragnie słuchać wraca w drugim utworze „French Horns”: mechaniczne repetycje, melodyjne frazy, zagrywki frywolne graniczące z żartem w szkole muzycznej i to w pierwszych jej klasach.
„Complex Emotions” jest dla mnie płytą – walką, albumum – zmaganiem. Jazzowi giganci z Minneapolis postanawiają definitywnie bowiem zmienić jak wąż skórę, nie tracąc starych fanów, bo przecież robią w szołbizie. Balansują więc, raz bogu świeczka, dwa diabłu ogarek. Raz wróbel w garści, dwa gołąb na dachu. Jedzą ciastko i mają ciastko.
Bo było ich pierwotnie trzech, ale od 2021 i także na „Complex Emotions” jest czterech. Obecność gitarzysty Bena Mondera wprowadza nowe tropy muzyczne, ich granie traci charakterystyczną rytmiczność, na rzecz pasaży. Jeszcze wprawdzie nie robi się onirycznie, jeszcze The Bad Plus nie udają się w jazz-ambientową toń (lub mieliznę – jak kto woli), ale stary zespół czuć w ledwie kilku odsłonach np. „Cupcakes One” czy świetnym, niemal rockowym, ale przez to oczywistym badplusowym „Deep Water Sharks”. W innych jest inaczej: w zwolnionym „Casa Ben” saksofon wpada w pieśń, jak nietrzeźwy wij. W cudnym i zarazem cudacznym „Carrier” robi się raczej nostalgicznie, przy czym z nostalgią zespołu wydaje się kompletnie nie zgadzać się Dave King na perkusji – posłuchajcie uważnie, jak genialnie prowadzi zespół w tym kawałku. Tam właśnie słychać, jak grają mistrzowie.
Ale starzy fani muszą przygotować się na prawdziwy wstrząs wieńczący dzieło. Oto „LiPo”, które zaczyna się dziwacznie, rodem z japońskiego darkambientu. Zapewniam, że dopiero po dłuższej chwili zdadzą sobie sprawę, że słuchają płyty z CD, więc nie jest to inny zespół dołączony do ścieżki po skończeniu płyty The Bad Plus przez algorytm strimingu. Co to jest? Astrukturalny, pastelowy, improwizowany utwór z perkusją w roli okalającego go muru, gitarą tworzącą mglisty horyzont, saksofonowem snującym gawędę w tajemnym języku. A im dalej, drogi słuchaczu, tym dziwniej! Bagno, skały, duchy, zapadliska, ciemności – oto klimat tego utworu.
W sumie więc czy to wszystko Bad, czy wyszło jednak na Plus?
Sami oceńcie.
Wojciech Markiewicz – jak twierdził - po śmierci trafił do miejsca wypełnionego… muzykami jazzowymi. Przywitał go młody Sun Ra śmiejąc się do rozpuku z miny przybysza i wrzeszcząc bez przerwy „A nie mówiłem, człowieku nie mówiłem? Przecież mówiłem, cały czas mówiłem”. Dalej, za niebiańską bramą w kształcie dwóch złączonych klarnetów kiczowatych jak w „Dynastii” było jeszcze dziwniej.
Wszędzie, przy równoległych ulicach działały kluby muzyczne, gdzie za bileterów, wykidajły i sprzątaczy robili zmarli muzycy popowi i rockowi. Markiewicz widział jak Jim Morrison zmywał mopem podłogę klubu Hanka Mobleya, a w knajpie Johna Coltrane’a toalety szorował Michael Jackson z przyklejonym nosem. Markiewicz był ciepło przyjęty przez każdego jazzmana, jakiego napotkał, wszyscy się doń uśmiechali, zapraszali do siebie, obiecywali darmowe drinki i wspaniałą muzykę przez całą wieczność. A grali w tych zatłoczonych knajpach najlepsi, lepsi i gorsi – słowem do wyboru i koloru wszyscy muzycy jazzowi. Było w czym wybierać. Markewicz twierdził, że „nie miał potrzeby zwiedzania tego świata, ale jednocześnie miał pełną świadomość jego wrzechistnienia i ogromu”.
Markiewiczem zajął się genialny trębacz i były heroinista Lee Morgan, postawił setkę, uspokoił, ugłaskał, ukołysał, powiedział, że wszyscy, którzy tu trafiają są po prostu w szoku, ponieważ za życia nikt ich nie przygotowuje na taki, wieńczący dzieło, wieczny koniec. Cierpią zwłaszcza ci, którzy nie znoszą jazzu, bo to dla nich oznacza raczej piekło. A od jazzu nie da się tam uciec: brzmi wszędzie, dudni zawsze, przez cały czas: bebop, nujazz, free i tak dalej. Krótko mówiąc niebo to wielki klub jazzowy. Co ciekawe: Markiewicz wszystko rozumiał, bo postacie mówiły po polsku, ale usta układały do słów angielskich. Wyglądało to cudacznie, jakby oglądał film z polskim dubbingiem.
To i wiele innych rewelacji znalazło się w publicznej wersji opowieści Markiewicza, która uznana zostałaby jako sen wariata, gdyby nie osoba bohatera. Wojciech Markiewicz był znany jako stąpający twardo po ziemi realista, reporter trzymający się starych zasad obiektywizmu relacji dążącej do prawdy. Człowiek, który fakty stawiał zawsze ponad społeczne potrzeby. Na tym opiera się nasza konsternacja i nasza ciekawość. Dlatego chcieliśmy skonfrontować się z bezpośrednio opowiedzianą historią przez bohatera. Powiemy to bez ogródek: ten człowiek nigdy publicznie nie skłamał, zawsze trzymał się twardych zasad. Dlaczego więc teraz, po śmierci klinicznej miałby zmyślać? Spytaliśmy o to kilku znanych lekarza psychiatrów i neurochirurgów, ale uzyskaliśmy od nich odpowiedzi, które mogliśmy sami znaleźć w Googlach. Więc ich nie zacytujemy. A Markiewicza tak.
Wolfgang Haffner "Life Rhytm"
Skoro o sprawach niebieskich mowa, pochylmy się na moment nad jeszcze
jedną, aktualną, wydaną tej jesieni płytą jednego z bogów współczesnego jazzu; perkusisty Wolfganga Haffnera. Podkreślam zawsze, że najbardziej lubię płyty liderów grających na perkusji i wibrafonie: poddane są dyscyplinie tworzącej czytelne struktury muzyczne, wszystko tam „chodzi jak w zegarku” a podział między elementami skomponowanymi, a improwizacjami zaznaczony jest zazwyczaj grubą, niemal „Mazowiecką”, kreską (ach, któż dziś zrozumie ten cudzysłów i dużą, nieuprawnioną, literę?). Oddajmy głos liderowi: Ciągle myślę o tym, jak poprowadzić zespół perkusją w sposób, który wprawdzie przydziela temu instrumentowi rolę centralną, ale który służy bardziej kształtowaniu muzyki niż prezentowaniu wirtuozerii — mówi Wolfgang Haffner
To jest bardzo udany materiał, po który radzę sięgnąć zwłaszcza osobom bojącym się (nie wiedzieć dlaczego) słuchania jazzu. Wpadniecie od razu w objęcia ładnych lecz nie banalnych melodii, bo już pierwszy, tytułowy utwór ma swoją optymistyczną osnowę i brzmi jakby Haffner spotkał Pata Mathen’ego.
W kolejnym ,„Balance” wciąż jest pogodnie, a warto cierpliwie doczekać do wyjątkowej urody popisu trębacza Sebastiana Studnitzkiego – zresztą namawiam tych zalęknionych jazzem do wsłuchania się w projekty tego ostatniego, są doskonałym połączeniem nowoczesnego jazzu z piosenkami do grania w radio.
Ale wróćmy do najnowszej płyty Haffnera, który nie boi się „ładnego jazzu”. Co to znaczy? W mojej nomenklaturze nie lęka się tworzyć muzyki w zielonym meloniku, aczkolwiek oddaje się wirtuozerii i pogodzie ducha – na tej płycie słychać to według mnie wyraźnie. „Joy po Life” to naprawdę „Radość z życia”, „Open Land” jest wspaniałą kompozycją z rockowym pazurem i cudnie przewodzącą perkusją, w „Silence and Sound” znajdziecie piękną, skandynawską, mroźną zimę harmonizowaną fortepianem. „Home” zaś jest jazzem w kapciach – dokładnie tak zapewne widzi własny dom lider: spokój, powolność, luz. Są trzy kompozycje odstające od reszty: niezbyt pasujący do zestawu, obleczony arabskim klimatem „Desert move”, doskonale klimatyczny, nieco nerwowy, intrygujący utwór o nazwie „Supernova” oraz nie wiedzieć po co wyznaczony na singiel „Eternity”, który jest jedynym smutnym, nostalgicznym akcentem tej magicznej płyty.
Bogowie jazzu mają się jak widać dobrze.
Markiewicz w końcu się ugiął i zgodził na spotkanie, stawiając nam rozliczne ograniczenia, na które przystaliśmy, bo ponad wszystko byliśmy jego symbolicznymi uczniami, chcieliśmy stanąć w prawdzie. Przyjął naszą ekipę w przytulnym, zadbanym mieszkaniu, w którym przedstawił nam swą obecną partnerkę i kota o imieniu Hades. Opowiedział tam całą historię – jak sam powiedział - zejścia klinicznego głosem nieco drżącym z nerwów, popijając zieloną herbatę, dłońmi kreśląc okręgi lub inne wymyślne figury uplastyczniające opisy.
Swą opowieść zaczął: Popełniacie błąd, ponieważ każdy ma prawo do swojego Edenu.
Wiem jednak, gdzie byłem i pamiętam co czułem. To nie jest sen wariata. Pamiętam to dobrze, spytałem Hanka: a gdzie jest Bóg? Hank powiódł ręką z papierosem i powiada: nie widzisz? Przecież jest wszędzie. Bogiem jest jazz, człowieku.
Comments