João Lencastre to piguła jazzowej radości
- ROBERT KOZUBAL
- 13 lut
- 2 minut(y) czytania

João Lencastre “Free Celebration”

Ten facet grał już wszystko, każdy rodzaj muzyki. Walił w bęben w zespołach punkowych, popowych, etnicznych i folklorystycznych. Dudnił thrash i death metal, free i niefri jazz. Wszystko bębnił. Od 13 roku życia wybębnił sobie konsekwentnie miejsce wśród najlepszych bębniarzy globu - a bez urazy - młodzieniaszkiem bębniącym to już nie jest. Ergo: mamy do czynienia z zasłużonym portugalskim księciem dwóch pałeczek i werbla, który tarabani od 20 lat.
Płyta, którą ledwo zauważyłem w tym oceanie muzyki, którym jest obecny przemysł wytwórczy muzyki improwizowanej, a zatem płyta omawiana jest wielce wyjątkowa w dorobku artysty. Zazwyczaj bowiem gra własne oraz kolektywnie improwizowane czyli wymyślone na poczekaniu utwory. Na “Free Celebration” w zasadzie zaś nie ma jego kawałków. A co jest? Same kawery. Czyichże utworów tu nie ma? Owoż nie ma pieśni wielu jazzmanów, ale za to są genialne, free jazzowe interpretacje Herbiego Nicholsa, Ornette Colemana oraz Theloniousa Monka. Ktoś powie: a zatem facet się skończył, bo granie klasyki to cecha słabych i zgranych. A ja mu odpowiem wtedy: gówno prawda i każę mu zejść z mych modrych oczu.
Tymczasem wracając do płyty: duch swobodnego grania uniesie się nad wami od razu, od wciśnięcia czy tapnięcia play. Poczujecie jego niespokojną obecność natychmiast, lecz nie lękajcie się.
Może sprawia to repertuar, składający się na takie swoiste “the best of”, może jednak prozaiczna dla muzyków, a nieosiągalna dla takich jak ja żuczków radość ze współtworzenia na żywo płynnych i zmieniających się struktur brzmieniowych, nad którymi muzyk ma władzę - niemniej to coś sprawiło, że jest to jeden z najlepszych albumów ubiegłego roku.
Słuchanie wariacji na temat znanych i wytartych jak stare jeansy kawałków, uciekanie we free jazz przed pogonią swingujących schlagwortów, wodotryski poszczególnych muzyków - na “Free Celebration” jest wszystko i do tego dwa razy więcej. W ornettowym “Giggin” muzycy jakby robili sobie jaja ze słuchacza - wiszą na swingu, kroczą jego rytmem, ale z drugiej strony opływają ten rytm tak, że pan Stańko mógłby nawet pokiwać z uznaniem głową. A nuże posłuchajcie “Congenially”! To jest wszakoż podróż w czasie. A tymczasem to nie kawer. Zaczyna się swingiem, kończy zaś kompletnie, absurdalnym jazzowym szaleństwem bez struktury, lotem w dół z niewyobrażalnym przyspieszeniem. Genialne.
“Free Celebration” jest taką pigułą jazzowej radości jakiej dawno nie słuchałem. Nie wahajcie się by jej zażyć.

Bardzo się cieszę jeśli się podobało.
Prowadzenie tego bloga to najfajniejsza rzecz na świecie, więc będę Ci wdzięczny za wsparcie (równowartość kawy na mieście). Wszystkie pieniądze z wpłat przeznaczam na muzykę, którą potem recenzuję dla Was. Śmiało. Pomożesz mi. Wystarczy kliknąć przycisk w dole. Dziękuję bardzo!
Comments