Bum, bum, bum – ktoś walił energicznie w moje drzwi. Wpierw podskoczyłem przerażony, ale kolejna kanonada rozjaśniła mi umysł, w sekundę się uspokoiłem, powoli poszedłem otworzyć, po drodze chwytając kij bejsbolowy, a w tylną kieszeń spodni, tak na wszelki wypadek, wsadzając berettę. Ale bez nerw, nieodbezpieczoną. Wizjer. W drzwi walił Gawryło. To znaczy gość, którego nazywałem Gawryło (dlatego z dużej litery, bo taka nazwa własna, cnie?), sympatyczny sąsiad, który wyraźnie lubił napoje wyskokowe i życie bez obowiązków, ale za cholerę nie wiedziałem jak się nazywał. Otworzyłem bez wahania, bo nieszkodliwy i niegroźny. Wyglądał jak Szwejk: pyzaty, z kartoflowym nosem, głupkowato uśmiechnięty.
– Uszanowanie somsiad, mam sprawę, czy szanowna konkubina w domu – zapytał bez ogródek wpatrując się jak zahipnotyzowany w bejsbola niebezpiecznie zwisającego z mojej prawej. „Ożeż ty” pomyślałem. „Kasę chcesz ciagnać od kobity, na litość bierzesz…”.
– Nie – uciąłem.
– To dobrze, bo ja do somsiada osobiście chciałem, mogie na słówko, nie będę długo zawracał spokoju, tylko na momencik – powiedział, cały czas gapiąc się w trzymany przeze mnie kij, więc zaprosiłem go nim grzecznie do wnętrza i dyskretnie schowałem barette, po co mają gadać po okolicy. – To na mnie? – wskazał na bejsbola. – Nie, na kogoś innego – odpowiedziałem. – Czyli na kogoś somsiad czekasz, to nie będę przeszkadzać – gadał Gawryło. – No właśnie nie czekam, aleś pan tak tarabanił, że wziąłem na wszelki słuczaj – odrzekłem. – W czym rzecz, co sprowadza?
Gawryło usiadł, spojrzał mi głęboko w oczy. Najpierw dodał sobie powagi mlaskając czy cmokajac dziąsłami, a splótłszy w tej powadze dłonie, spojrzał mi w oczy. Oj. Wiele w nich ujrzałem przygód w stanie nieważkim, wiele. Jednocześnie o dziwo widać było, że od dawna nie dotykał napojów wyskokowych, był ogolony, zauważyłem nawet czystą i wyprasowaną koszulę i w dodatku pachniał czymś między płynem do mycia szyb, a wodą kolońską Brut. Słowem; chyba nie chodziło o pożyczkę paru groszy na wódkę, a problem był innej natury. Gawryło rzeczywiście był wyraźnie spięty. Wiercił się.
– No wal pan – ponagliłem.
– Dobra, ale somsiad, prośba, między nami to zostaje?
– Jeśli pan poprosi, żebym pomógł wynieść zwłoki z piwnicy, to nie obiecuję
– Gdzie tam, panie, ja w życiu muchi nie skrzywdzę – obruszył się. – Damsko-męski problem mam.
O jesssuu, pomyślałem. Ale wpadłem. Musiałem mieć to wypisane na twarzy, bo szybko zaczął tłumaczyć:
– Somsiad, głupot dużo w życiu się narobiło, nie mówię, że nie, jak tak. Wannę wódy wychlałem, żeby to jednom, ale tak na stare lata trochu, rozumiesz somsiad, ustatkować się chciałem i se zacząłem szukać kobity, bo co to za ustatkowany chłop, co kobity nie ma. No tego, ale tak na żywo mnie nie szło, nawet jak goudę przestałem walić i łapy przestały latać. Wtedy kolega mnie namówił, żebym se taką apilkancję w telefonie założył…
– Tindera
– O to, to. Somsiad też masz?
– Nie. Ja mam kobitę.
– No ta pana kobita to niezła babka – wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdyż kilka na przodzie jeszcze miał.
– No, no, no. Do tematu. W czym pomóc? Nie znam się na tinderach niestety.
– Nie o tindera mnie się rozchodzi tylko o dżezy somsiad, co to o nich w tych internetach piszesz.
Zaniemówiłem. On czytał mojego bloga! Tkwiłem jak słup soli, zabrakło mi języka w gębie. Gaawryło tokował:
– Somsiadka spod 11, ta wiesz pan, co nogę krótszą ma, to mi powiedziała kiedyś, że pan to piszesz. I ja do pana po prośbie w tej manterii przyszłem. Bo widzisz pan ja na tym Tinderze mam taką panią jedną, z którą już z trochu koresponduję. I ona wiesz somsiad pisze mnie, że słucha tego dżezu. I mnie ona pyta czy ja lubię. No se pomyślałem, że jak napiszę, że nie lubię, to po kobicie. A fajna babka, jak ta lala. Uj jaka fajna i mundra! Napisałem, że bardzo lubię ten cały dzez, że słucham. Noo a ona mnie pyta: a co lubisz, Więc z tym do pana przyszłem, co mam jej odpisać, co ja mam lubieć, żeby ona chciała ze mną teges, no chodzić. Bo ja bym chciał ją tera z tego interneta na żywo do restaurancji zaprosić. Ale ten jazz i wszystko szlag może trafić. No pomóż somsiedzie drogi…
To działo się naprawdę, Gawryło z poważną miną, trochę już mniej zdenerwowany kręcił się na mojej kanapie, w moim pokoju. Pomyślałem szybko, w zasadzie czemu nie pomóc?’
– Panie kochany, zanim zaczniemy: to muszę spytać, czy masz Pan poważne zamiary wobec tej damy?
– Jaka ona tam dama panie, w taśmie w żilecie robi…
– No to wobec tej kobity.
– Znaczy się.. co..? – Nie rozumiał Gawryło.
– No rozchodzi mi się o to, czy chcesz pan stworzyć z nią poważny związek czy tylko czy tylko ten teges.
– Pod bogiem somsiad, że poważny! Mówię: normalnie już chce żyć, a nie tam gorzoła i gorzoła.
– No dobra. To powiedz Pan tej swojej kobicie, że słuchasz takiej łódzkiej grupy jazzowej, co się Kosmos nazywa.
– Zara, zara somsiad, ja se muszę napisać, bo nie spamiętam – wyjął z tylnej kieszeni pomięty kajet i ołówek i zaczął szybko bazgrać, wysuwając język z ust. Mimowolnie zwolniłem i zacząłem dyktować:
– Właśnie wydali nową płytę pod tytułem „Kosmos”. Koooo-smos. Tak. Jak nazwa zespołu. Młode chłopaki, ale panie, zaiwaniają jak stare wygi. Nagrywał ich jeden mistrz od nagrywania, Jan Smoczyński, to się realizacja dźwięku nazywa. Płyta jest świetna, napisz pan, że jest bardzo dojrzała, że jest to jednej najlepszych debiutów w tym roku. Napisz pan tak: zespół stara się mówić własnym głosem, szuka oryginalnych brzmień i rozwiązań kompozycyjnych, choć nie da się się ukryć, że uchyla drzwi, w nawiasie: jak wiele młodych kapel, przecież to ich naturalne środowisko, zamknij pan nawias, przecinek, uchyla drzwi dźwiękom klubowego, radosnego grania w oparach rytmicznej elektroniki. I jeszcze pan dodaj, że podobają się panu utwory „Uć” oraz „Wenus”. Ten pierwszy otwiera płytę, a wyraz jest zabawą słowną nazwą Łódź.To żywiołowy utwór, który bardzo umiejętnie rozwija się do pięknie urwanego finału, drugi zaś jest wizytówką całego zespołu, ponieważ każdy muzyk podczas „Wenus” improwizuje, rozwija skrzydła, zachwyca, pokazuje co potrafi. Łapiesz pan?
– Ło jezu somsiad to takie, teges, mądre.
– Eeee tam mądre, gdzie tu panie masz mądrzenie się? Piszesz pan do kobity z żileta, co jazzu słucha, co pan czujesz, gdy słuchasz muzyki Kosmosu. Każdy może czuć, co chce w muzyce, co nie?
– No niby racja.
– Pewnie, że racja. To jeszcze pan napisz: młodość poniosła Kosmos z umiarem, to nie jest muzyka w szalonych tempach, posłuchaj, jak dojrzale i pięknie brzmią dęciaki, tak dę-cia-ki Jana Ostalskiego i Iwo Tylmana w wybitnie spokojnym „Muratynie”, panowie grają rozsądnie, czasem melodyjnie, ale bez przesady, dobierają dźwięki z umiarem, rozmieszczają je w muzycznej przestrzeni mądrze, nawet wtedy, gdy jak utworze „Walc dwa” puszczają wodze i naprawdę lecą improwizując – bo to w końcu kosmiczny jazz. Dęciaki panie to trąbka i saksofon, nie pisz pan tego, tylko mówię, że tak się mówi.
POLECANE UTWORY Z PŁYTY
(KLIKASZ - SŁUCHASZ)
– Na bank? Żebym nie lał wody, ona się zna.
– Na bank zrozumie. To na początek wystarczy. Masz pan na czym puścić sobie tę płytę? Tak? No to bierz Pan, posłuchaj sobie w domu, a jak pani napisze, to już pan wiesz, co odpowiadać.
– O jeny, aleś mi pan naopowiadał, ale jej odpiszę, jak w mordę strzelił. Ale super. Dziękuję somsiad. Jak somsiad wymyślasz takie zdania, tak z głowy?
Nie chciałem mu mówić, że zerkałem na recenzję debiutu Kosmosu, którą właśnie napisałem dla Macieja Nowotnego z Polish Jazz Bloga i cytowałem mu całe akapity
– Ano sie pisze, się wymyśla, somsiad – odpowiedziałem tonem porucznika Sławomira Borewicza i tak też się poczułem.
Jeszcze chwilę gryzmolił. Musiałem ostatni fragment powtórzyć. Podkreślił, że z tą babką to na poważnie. Obiecałem, że jak jeszcze trzeba będzie coś o jazzie to pomogę.
– No to lecę, bo pana kobity nie bardzo chcę zastać.
– A to czemu?
– Krewka baba, zresztą, sam pan wiesz, my tu widzimy, że pan to raczej pod pantofelkiem…, znaczy się…, ja nie… ale tamta spod…, somsiedzie kochany, co złego to nie ja, bardzo dziękuję, jak się uda, to normalnie wesele wyprawimy….
Gadał, gadał, aż wybiegł speszony mnąc zeszycik.
Wściekły siedziałem na kanapie w oczekiwaniu na A. W głowie burza: ja pantoflarz! Ja! Jak przyjdzie to ja jej pokażę. No to se pogadamy. Oj, se pogadamy.
Długo jej nie było,
Zdrzemnąłem się,
Gdy weszła, po prostu spytałem: jesteś głodna kochanie? Masz na coś ochotę?
A ona zmęczonym głosem
– Ale dzień. Normalnie kosmos.
Commentaires