Jazz to nie tylko natchnione wariacje, pokręcone rytmy i utwory, jakich za cholerę nie zagwiżdżecie, które koniecznie trzeba słuchać w skupieniu, najlepiej na klęczniku lub jak kto woli bijąc czołem o dywanik.
Oto cztery tegoroczne, wiosenne płyty jazzowe, które - zapewniam - będą idealnie brzmieć zawsze i wszędzie: w aucie, domu, na działce, przy robocie i odpoczynku. Puszczam je sobie w uszy ostatnio bardzo często wprawiając się w pogodny nastrój po przebudzeniu, przed snem, czytając książki czy nawet przy czynnościach, o których w dobrym towarzystwie się nie mówi, a w złym nadużywa - płyty te stanowią doskonałe, melodyjne, a jednocześnie niebanalne i ambitne muzyczne tło. Zapewniam, że zaimponujecie nimi damom oraz tym odrobinę bardziej ogarniętym facetom, którzy czasem się myją przed wizytą w kinie. Równie dobrze wejdą w ucho przy odkurzaniu, jak i przy wpatrywaniu się marzycielsko w nieboskłon, przy rozwiązywaniu zadań z matematyki za dziecko, przy tłuczeniu schabowych, czy odpowiadaniu sobie na diametralne pytania o naturę wszystkich rzeczy, zwłaszcza tych, które tak szybko się spierają i skąd na nowe brać forsę do cholery?
Søren Bebe Trio “First song”
Pierwsze primo: nie mam pojęcia, jak się czyta to przekreślone o w jego imieniu, czytajcie se więc jak chcecie. Drugie primo: ja naprawdę nie wiem, z którego grubego palucha ci jazzmani biorą tytuły płyt? Gdyż TO NIE JEST, szanowne moje państwo, DEBIUT.
Nie dajcie sobie ściemniać, Søren Bebe jest muzykiem doświadczonym, mistrzem w swoim fachu jak nie przymierzając Messalina. Owoż mowa o jego ósmej płycie, a nie żadnym first songu. Macie więc do czynienia z czarodziejem fortepianu, takim gościem, który będzie was leciutko muskał muzyką, otulał swymi akordami i dźwiękami wasze cenne ciała, aż poczujecie nieznośną lekkość bytu. Mądrale jazzowi powiadają o takich grających różnych sorenach: pianista liryczny - co gorsza ich zdaniem jest to komplement :-/. Ja nie wiem, jak taki kawał duńskiego chłopa wymyśla tak powolne, łagodne, przewiewne i melodyjne kawałki, które przyklejają się do słuchacza, jak krówki mleczne do podniebienia. Wprawdzie zdobył moje serce inną płytą, ale wzmiankowana jest jeszcze lepsza, jeszcze słodsza, jeszcze bardziej spokojna, jeszcze bardziej liryczna i muzycznie polukrowana. Pan Soren gra na niej leciutko, wręcz nonszalancko, bez żadnych uniesień balansuje na tej płycie pomiędzy dramatyzmem, a lekkością. No klejnocik.
Oded Tzur “My prophet”
Żydzi, moim zdaniem, robią wszystko najlepiej na świecie - na przykład tę stronę oglądacie Państwo dzięki technologii z Izraela, a zrobiłem ją w 100 procentach sam, własnoręcznie, nie mając zielonego pojęcia o kodowaniu i informatyce. Ale do rzeczy, bo i tak po ostatnim zdaniu straciłem pewnie połowę czytelników.
Oded jest Żydem. Nowojorsko/telawiwskim saksofonistą, który wielbi swoje instrumenty (bez podtekstów, to poważna strona internetowa o jazzie, źle trafiliście). Lubi je tak bardzo, że ledwo, ledwo w nie dmucha. Dmucha tak słabo, jakby nie chciał tego swojego saksofonu broń boże skrzywdzić. Krytykom się ledwodmuchanie Odeda strasznie spodobało i uznali, że to jego własny, autorski, niepowtarzalny odedowy styl dmuchania. Tak się rodzi muzyczna opinia szanowne państwo.
Muzyka z odedowego “Proroka” zaczyna się od 45 sekundowego epilogu (tak , tak - oni zawsze odwrotnie), takiego mistycznego dźwięku, jak o świcie na pustyni wydają rogi nomadów nawołujące na wspólną modlitwę. A potem macie 45 minut czyściutkiego, doskonale zaaranżowanego, melodyjnego jazzu z odwołaniami do charakterystycznych muzycznych zawijasów bliskowschodnich zagranego przez kwartet: fortepian, bass, perkusja, saksofon. Pytacie mnie co ja wam powiem na temat płyty? Ja wam powiem profesjonalnie: Oj! Ojojojoj! Ojojojojojojojoj!
Jakie to ładne, takie ułożone równiutko, jak sweterki mojej matki w szafie, jak zagrane delikatnie, jak lekko, jak zwiewnie, jak niespiesznie trafia do serca! Nic tylko tylko zamknąć oczy i pognać na dromaderze w stronę słońca. Zatem gnajcie. Byle z Odedem.
Wolfgang Schalk “Dear Earth”
Po łagodnym Żydzie, musiał nastąpić łagodny Niemiec, a co gorsza Austriak. Jak się za coś taki bierze, to już musi być walka aż do zwycięstwa, nieprawdaż?
Jak dla mnie Pan Wolfgang walczy w imieniu całego środowiska jazzowego o ciągły i nieustanny napływ nowych fanów, po to, żeby liczniki strimingów kręciły muzykom jazzowym nieziemskie osiągi finansowe, a festiwale nie świeciły pustkami. Pan łagodny Austriak Wolfgang jest w dodatku gitarzystą, a zdaniem niektórych jednym z najlepszych gitarzystów jazzowych na świecie. Taki magazyn, co to się ”Downbeat” nazywa i w zasadzie uchodzi za wyrocznię tak o nim napisał: “Schalk wykazuje godną podziwu wszechstronność. Bez względu na to, jak szalona i kojąca może stać się jego gra, zawsze gra z wyczuciem mistrza improwizacji”. Czyli nie wciskam wam żadnego grajka z okręgowej ligi, tylko gwiazdę światowego formatu.
Gwiazda nagrała płytę “Dear Earth” w towarzystwie doskonałych czterech muzyków. Płyty słucha się przede wszystkim z przyjemnością, można przy niej się bujać, tańczyć, czy co tam kto lubi. Gitara idzie krok w krok pod rękę z fortepianem, osnuwa wszystko łagodny bas, a perkusja za nic w świecie nie chce im przeszkadzać, tylko trzyma to wszystko w kupie. Czasami robi się słodko, czasami noga tupnie sama, bo nie sposób jej zatrzymać, zaś palec bezwiednie wystukuje rytm o kierownicę czy blat . Solówki gitarowe wprawdzie są, ale takie melodyjne, takie zachwycające, takie - wypowiem się oryginalnie - ładne, że będziecie puszczali je wielokroć i bez końca. Wszystko to razem kochani jak wypiszwymaluj alpejski pejzażyk na ścianę. Nawet krowy z dzwonkami nie przeszkadzają. No milka normalnie.
Leszek Możdżer i Adam Bałdych “Passacaglia”
Drodzy, jeśli chodzicie po świecie powtarzając, że nie rozumiecie jazzu, że go nie lubicie, bo to taki muzyczny dziwoląg, to ta płyta zmieni waszą opinię. Ba! Ja osobiście mniemam, że w dużej mierze powstała właśnie dla Was. A wiecie kto ją dla Was nagrał? Najwięksi, najbardziej utalentowani, najbardziej boscy i wybitni. Pan Leszek wszakoż nie ma sobie równych na świecie, to jest gigant, a nie żadna tam ekstraklasa, przecież specjalnie dla niego robią fortepiany z różnymi strojami i jeszcze się proszą, żeby se na nich pograł. A pan Adam? Pan Adam byłby megagwiazdą, ale se wybrał instrument, na widok którego potencjalny słuchacz ucieka w stronę Pani Królowej Doroty Rabczewskiej. A niesłusznie, bo jak są skrzypce w zespole, to musi być melodia, musi być pasażyk, długie frazowanko, liryka, łzy, uczucia i błogostan! Skrzypce zostały stworzone, by wywoływać w ludziach emocje - dobre i złe. Pan Adam na tej płycie wprawdzie uparcie szarpie struny (mądrale mówią, że artykułuje pizzicato, jak dla mnie je piccikatuje), ale co on boski wyszarpie, to inni nawet nie zasmyczkują.
Jest do tej płyty dopisana taka filozofia, że tytułowa passakalja nawiązuje do tradycji tych z XVII wieku. Ja uważam, że to pitu, pitu, ale niech będzie, idźmy tym tropem. W XVII wieku passakalja była to po prostu piosenka uliczna, czyli grajkowie rżnęli muzykę, a zgromadzona gawiedź tupała, klaskała albo tańcowała (bo tańczyli to najwyżej państwo na dworach). Musiało się podobać i bamberce i koniuszemu, zatem musiało być melodyjnie, rytmicznie, chwacko, gracko i bez dupozadęcia, żeby ludziska rzucali pieniążki do łubianki.
Panowie Leszek i Adam nie oczekują już datków, ale ich passakalji słucha się z wielką przyjemnością, którą czerpali z pewnością ich twórcy, co po prostu się czuje, gdy bawią się dźwiękami, podrzucają sobie tematy, wymieniają się zagrywkami. I nie ma tu nigdzie grama agresji. To jest taka niebiańska muzyka zagrana przez przez wirtuozów specjalnie dla Was, moi mili, nie lubiący jazzu, słuchacze. W tajemnicy powiem wam, że krytycy na tę płytę troszkę psioczą, może to was przekona, że jest niezła. Dla mnie masterklasse.
Comments