Film bez głosu z ulicznego monitoringu. Dwa samochody stoją obok siebie na czerwonym świetle. Nagle z jednego w piorunującym tempie wyskakuje mężczyzna, dopada auta obok, nie ma wątpliwości: jest szaleńczo wściekły, widać, że wrzeszczy w kierunku drugiego kierowcy, łomocze pięściami o dach, kopie w drzwi, w końcu rozwala szybę jakąś krótką pałką, którą wyjął z kieszeni. Dopiero wtedy tamten prędko umyka. Tak rozpoczęła się najdziwaczniejsza rewolta w dziejach świata - jazzowy świt.
Nie nadstawiaj policzka
Gdy wreszcie go znalazłem, musiałem wpierw pięć razy zapewnić, że nie ujawnię jego danych. Marcin więc nie ma imię Marcin. Jak wygląda? Jak miły i schludny urzędnik śremskiego magistratu. Jest ujmująco grzeczny, waży słowa, jego zdania pozbawione są embolofrazji, są głęboko przemyślane - jakby był gwiazdą rocka, czy znanym aktorem recytującym tysięczny raz odpowiedź na to samo pytanie.
Marcin siedział tamtego dnia za kierownicą obijanego pięściami samochodu.
Wspomina:
- Na tym osiedlowym skrzyżowaniu ktoś ustawił źle sygnalizację, ponieważ bardzo długo trzeba czekać na zmianę świateł. Miałem bardzo kiepski dzień, pokłóciłem się ze swoim chłopakiem i podczas jazdy słuchałem dość głośno płyty Fergusa McCreadiego “Stream”, żeby poprawić sobie nastrój. Wtedy, na skrzyżowaniu usłyszałem z auta obok wykrzyczane żądanie: ścisz ten szajs baranie, wypierdalaj z tym gównem i różne takie. Jakiś złośliwy impuls nakazał mi zgłośnić. On wówczas jeszcze bardziej wrzeszczał, ale już nie mógł przekrzyczeć głośników, ponieważ mam w samochodzie sprzęt wysokiej jakości, specjalnie zainstalowany, uwielbiam słuchać w trakcie kierowania. Ledwo się zorientowałem, że wysiadł, ale szczęśliwie zdążyłem zasunąć szybę. Wyzywał mnie najgorszymi obelgami, rycząc nie kontrolował wypluwania śliny, groził wulgarnie pobiciem. Walił w moje auto pięściami, kopał drzwi. Nie wiem czym rozbił tylną szybę. Uciekłem na czerwonym, dobrze, że nikt nie nadjeżdżał. W panice doprowadziłbym do zderzenia.
Marcin przyznaje, że nieco sprowokował adwersarza, ale zaraz potem podkreśla, że nie tylko o muzykę mu chyba chodziło, ale także o formę i zasady. Gdyby tamten poprosił normalnie, na pewno ściszyłby wzmacniacz. Pyta mnie retorycznie - Dlaczego mam godzić się na to, że ktoś obcy mnie lży z powodu muzyki? Dlaczego mam nadstawiać drugi policzek, kiedy jakiś troglodyta wymyśla mi z powodu piosenki?
Po zdarzeniu Marcin zaciął się w uporze. Wobec napastnika podjął kroki prawne. Prawdziwą falę ludzkiego gniewu wzbudziło jednak upublicznione przez niego nagranie z monitoringu na wszystkich platformach społecznościowych. Film ma podkład dźwiękowy Fergusa McCreadiego, którego piękno i łagodność silnie kontrastuje z oglądanym zdarzeniem. Pojawiają się napisy: “Bo nie podobała mu się ta piosenka. DOŚĆ.” Materiał miał tysiące wyświetleń. Był prawdziwym viralowym hitem.
Tydzień później sprawcę zdarzenia obudziła w środku nocy policja. Nie po to jednak, by zakuć w kajdanki. Poinformowali, że jego auto stało między blokami, na środku jezdni, wymalowane kolorowym sprayem. Miało każdy centymetr karoserii zabazgrane graffiti “Kocham jazz” “Miles król” “Je..ać pop” “Swift do gazu”, a ponadto otwarte szyby, włączony zestaw audio, z którego na cały regulator wył zapętlony koncert WEBO Charlesa Gayla, Milforda Gravesa i Williama Parkera, który obudził pół osiedla.
To był pierwszy z setek aktów jazzowego nieposłuszeństwa.
Kto go dokonał? Marcin, który nie jest Marciniem?
Nieeee.
Słuchacze. Melomani. Milcząca, zahukana mniejszość. Oczywiście nikt ich nigdy nie namierzył.
Dźwięki rewolucji
Fergus McCreadie "Stream"
Woda. Żywioł, który postanowił okiełznać Fergus McCeadie na najnowszym koncepcyjnym albumie - czwartym w jego dorobku. Młody, zaledwie 27-letni, ale doskonale wyszkolony technicznie szkocki pianista wraz z zespołem rozpoczyna go gniewnym, rozhuśtanym "Storm", który przechodzi w monumentalny dwunastominutowy, rozpoczęty i zakończony nerwowym ostinato "The Crossing". Pomysł autora na muzykę jest prosty: połączyć żywy, folkowy, szkocki rytm i melodykę z europejskim stylem jazzowym spod znaku E.S.T. czy GoGo Peguin. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, by nie nie oprzeć się o muzyczny banał i zawieść w kozi róg powtarzalnej oczywistości. Randkowanie z folkiem przypomina przygotowywanie na proszony obiad schabowego - ciężko zaskoczyć gości repetą. Trio McCreadiego ucieka więc stylistyczne wygibasy: raz atakuje rockowo, by za chwilę łagodnie ukoić, unosi nas w nieboskłon, a za moment wiedzie na złamanie karku w dół. W efekcie raczej nie ma mowy, abyście znudzili się słuchając tego albumu. Za każdym razem brzmi świeżo i zaskakująco. Zadowoleni będą zarówno ci, którzy lubią, gdy utwory mają jakieś struktury, jak i ci, którzy szukają w muzyce jazzowej improwizatorskich szaleństw. Lider tria opanował instrument do perfekcji, czasem gra wprost piekielnie szybko - dzięki temu może bawić się w przewodnika, z którym nie ma sztampy i monotonii. Jego zamiłowanie do szkockiego folkloru najbardziej oddają utwory "Driftwood" i "Snowcap". Z kolei wymieniony "The Crossing" oraz równie długi "Lochan Coire Ardair" (piękne jezioro wśród szkockich szczytów) to prawdziwe epickie, wielowątkowe opowieści. Ducha Esbjörna Svenssona spotkałem zaś w przepięknym, melodyjnym, po skandynawsku urokliwym "Sun Pillars". Główny wątek wody bardzo pomaga tej muzyce, napędza ją, meandruje, wzburza, łagodnie pluska - nie oszukujmy się nie jest to trudny do odczytania autorski rebus, nawet jeśli nie znamy kompozytorskiego zamysłu. Woda w "Stream" leje się strumieniami, ale nie jest to jednocześnie jazzowe lanie wody. Wręcz przeciwnie. Jest to moim zdaniem jedna z najciekawszych, najlepiej przemyślanych i wykonanych tegorocznych propozycji płytowych. Aż dech zapiera, ile talentu jest w tym wciąż młodym pianiście. Sprawdźcie koniecznie.
Jazzowy świt - wyśniona rewolucja
Po nim posypały się kolejne. Pewnej soboty, w trójmieście, dokładnie o 23:23 w większości dyskotek zabrakło prądu - zanim się pojawił, ludzie powracali do domów, albo poszli gdzie indziej. Co gorsza, awarie zaczęły się powtarzać, więc podejrzewający coś właściciele musieli wynajmować dodatkową ochronę, by do wyłączeń nie dochodziło. Następnie w pociągach w całej Polsce, same włączały się głośniki z jazzowymi nowościami, a nieprzeszkoleni konduktorzy nie wiedzieli, jak je wyłączyć, bo ściszyć się nie dało. Do PKP lawinowo zaczęły wpływać skargi, a pociągi pod lupę wzięła antyrządowa TV Republika. W Bydgoszczy do jednego z autobusów wkroczyli zamaskowani
fani jazzu i zmusili kierowcę do puszczania przez głośniki albumu Signe Emmeluth ”Banshee”, aż do krańcowej pętli, wprawiając pasażerów w absolutną konfuzję, bo to nie jest muzyka do podróży. Niedługo później nauczyciele muzyki w warszawskich podstawówkach dostali ten sam anonimowy list z żądaniem wprowadzenia podstaw jazzu na zajęcia z dziećmi i to już na poziomie klasy czwartej!
Cała Polska dowiedziała się o jazzowym tumulcie podczas transmitowanego w telewizji koncertu z “Przystanku Woodstock”, gdy fani jazzu rozwinęli wielki transparent: “Rock to banał. Chcemy jazzu! W wakacje na plażach wzdłuż Bałtyku pojawiły się specjalne bojówki jazzowe uzbrojone w wielkie i głośne przenośne odtwarzacze, z których gromko, na pełną moc, puszczały bezkompromisowe utwory z jazzowego repertuaru.
Z czasem zsynchronizowały swe działania tak, że wybranego dnia, o identycznej godzinie, we wszystkich kurortach słuchać było tę samą płytę! Wszędzie, w całej Polsce na ścianach pojawiły się bojowe graffiti “Jazz walczy” “Zajazzujemy was” “Cicho już było” i “Jazz z wami”.
Miesiąc później Leszek Kapłon, polityk lewicy przedstawił dziennikarzom projekt programu edukacji jazzowej w podstawówkach, podkreślając, że żaden jazzman i żaden fan muzyki jazzowej odtąd nie będzie czuł się dyskryminowany. Wszystko było na dobrej drodze. I wtedy nastąpił krach.
Dźwięki rewolucji
Signe Emmeluth "BANSHEE"
Pani Signe, mieszkająca w stolicy Norwegii duńska saksofonistka była moim zdaniem najjaśniejszym punktem International Jazz Platform przy 17 Letniej Akademii Jazzu w Łodzi. Jej sposób artykulacji, ostre i niepowtarzalne brzmienie dosłownie wryło mi się w umysł. BANSHEE jest najnowszym, tegorocznym jej albumem, a program powstał na zlecenie festiwalu Vossajazz w Norwegii w 2021 roku. Nagrany jest w wybornym towarzystwie aż sześciu muzyczek, w tym rewelacyjnej wokalistki Maji S.K. Ratkje. Na jego okładce autorka, en face, uchwycona w krzyku i w pełni rozumiem zamysł (fota zresztą też wykonana przez kobietę Margit Rønning Omholt). Z jednej strony ilustruje możliwą i prawdopodobną reakcję na Banshee - w mitologii irlandzkiej kobiecą zjawę zwiastującą śmierć w rodzinie, z drugiej ta płyta to free jazzowy krzyk, wrzask, ryk, wyzwalanie instrumentu i muzyki z ograniczeń.
Signe Emmeluth podczas koncertu latem 2024 w łódzkim Klubie Wytwórnia w ramach International Jazz Platform - Letniej Akademii Jazzu Fot. Mikołaj Zacharow https://zacharow.pl/
Utwory z dość dowolną strukturą, tworzoną wokół rytmicznego rdzenia przeplatają się z eksperymentami sonorystycznymi z użyciem diabli wiedzą czego, gdyż te dźwięki są do niczego nie podobne.
Zatytułowane są cyframi, jakby autorka chciała powiedzieć: ludzie, nie bawmy się w tytułowanie muzyki uchwyconej tu i teraz, w jedynym-jedynym, niepowtarzalnym momencie, nie niszczmy jej etykietkami, niech ona przemówi sama. Kawałek nr 1 może w towarzystwie reszty uchodzić za melodyjny przebój - ale zupełnie serio mówiąc został wspaniale zbudowany wokół ekstatycznego rytmu. Cieni melodii i struktury muzycznej można doszukiwać się w utworach o tytułach 2.2, 2.3, 2.4. Absolutnie porwał mnie zabawny 3.2 - niemal czterominutowa fraszka muzyczna z wwiercającym się w mózg stacatto głosu, trąbki, perkusji. Z kolei 5.1 i 5.4 to czyste, krystaliczne free - improwizowane na łeb na szyję sonorystyczne brylanty. 3.1 mógłby napisać Tom Waits, gdyby pił tyle, ile deklaruje w swych piosenkach.
Dla mnie jednak BANSHEE to kobiecy avant-jazz najwyższej jakości!
Słowo o artystce: Pani Signe to absolutna petarda awangardowej aktywności. Liczba niezwykłych projektów, w których bierze udział wprost powala, a wszystkie naznaczone są duchem nowoczesnego, eksperymentalnego jazzu. Obok repertuary solowego, prowadzi zespół Amoeba (wspaniały koncert na Letniej Akademii Jazzu 2024), gra w zespołach Yes Deer, De Backer/Emmeluth, Bonanza of Doom, EMMELUTH | RING | SKAVHAUG NERGAARD.
Rewolucja zawsze zjada swoje dzieci
Wydawało się, że ta spontanicznie zorganizowana oraz samoistnie regulująca się rewolucja zmierza do szczęśliwego końca. Jednak zgubiło ją to, co muzyka improwizowana ma zapisane w DNA: indywidualizm. Pierwsze rysy pojawiły się w Grudziądzu.
- Po prostu pewnego dnia, kiedy umawialiśmy się na kolejną wieczorną akcję objazdu miasta z wielkim głośnikiem na dachu samochodu jeden z naszych kolegów, dotąd raczej stroniący od pierwszego szeregu zaproponował, abyśmy dziś puścili płytę “Why ten” Yosefa Gutmana - opowiada Rafał, jeden z pierwszych jazzowych bojówkarzy. - Nasz niepisany szef, inicjator komórki oporu w Grudziądzu ostro wobec tego pomysłu zaprotestował twierdząc, że Gutman jest za miękki, że to taka muza dla wszystkich, niedrażniąca, zbyt melodyjna, za mało agresywna. Uparł się na swój “Water Still Flows” Ritchiego Rutha. Pokłóciliśmy się wtedy wszyscy strasznie, bo część była za Gutmanem, część wolała jednak Rutha, a inni jeszcze domagali kwartetu Jonathana Backstroma, a to przecież niezły free hardkor jazz. Nie doszliśmy do porozumienia. To był początek końca grupy. Miesiąc później już nas nie było.
Zignorowany grudziądzanin to Maciej Szczęsny Potocki, student politechniki gdańskiej, człowiek o wyglądzie żydowskiego żołnierza wypuszczonego po długiej niewoli. Maciej w swym robespierrowym gniewie rozesłał maila do wszystkich znajomych jazzfanów w całej Polsce, twierdząc, że zgodnie z historyczną logiką oto rewolucja zjada własne dzieci. - Napisałem, że odchodzę od naszego ruchu, że od początku naszych wystąpień ani razu nie puszczono moich ulubionych płyt, ani jednego mojego ulubionego muzyka, zatem to przestaje być moja rewolta - mówi jeszcze dziś gniewnie, choć od wysłania maila minęło już naprawdę sporo czasu.
Niestety, otworzył Puszkę Pandory. Zewsząd, jak kraj długi i szeroki, dochodziły podobne głosy wcześniej milczących, a pominiętych introwertyków. “Nie godzili się na mojego ukochanego Majlsa” - skarżyli się. “Coltrane to był dla nich zabytek” - dodawał inny. “Śmiali się do rozpuku, gdy proponowałem Redmana”, “Usłyszałem, że Metheny to zgniły pop” - przypomniał sobie ktoś inny. “Bolera Maseckiego są dobre na listę przebojów” - argumentowali odmowę gdzie indziej.
Jazz nie dla idiotów?
Dalszy los ruchu był kwestią czasu. Poszczególne komórki podzieliły się na podkomórki. Jedni słuchali free, inni chcieli bebop albu nu:jazz. Pączkowało to jak na drożdżach, aż okazało się, że większość fanów jazzu znów, jak dawniej, puszcza głośno własne utwory w samotności, najwyżej przez okno mieszkania, z podręcznych głośników, z samochodowych zestawów. Polskę na chwilę ogarnęła znów indywidualna improwizowana kakofonia, ale w tym wszystkim nie było już ducha wspólnoty i solidarności. A bez tego spoiwa nic wspólnego się nie powiedzie. Rabacja jazzowa dogasała. Była jednak ewenementem w dziejach, na zawsze pozostanie w annałach tej muzyki - o ile takie kiedykolwiek powstaną. Bo z nimi, jak z niedokończoną rewoltą, co ktoś je zacznie pisać, to zaczyna improwizować i nie umie skończyć.
Dobrze pamiętam ten dzień, kiedy na światłach zatrzymałem się obok auta innego bojownika - wspomina Grzegorz. - Ja grałem głośno koncert Laketii Benjamin, a on “Open During Construction” Geoofreya Keezera. Patrzyliśmy się na siebie, on ściszył i dał znak, żebym zrobił to samo. Myślałem, że będzie się czepiał, ale nie, on spytał: to może dosyć, cnie? Po czym wyłączył radio i odjechał w ciszy. Ja po chwili zrobiłem to samo.
Comments