Cześć. Jestem Ryszard i zmienię oblicze tej ziemi. Tak powiedzieli mi ci, którzy prosto z przyszłej polskiej Praojcosarmacji zaczęli pewnego dnia lądować w mojej piwnicy, choć nie wiedzieli, że o mnie mówią. Jesteście pewnie ciekawi: jak to zaczęli lądować w piwnicy? Normalnie. Pojawiali się i już byli. Zresztą, czytajcie, bo im się należy.
Tamtego pamiętnego popołudnia, kiedy zjawił się pierwszy z nich, siedziałem w mieszkaniu słuchając Entropia Ensamble i zastanawiałem się, kiedyż, ach kiedyż oni wreszcie nagrają drugą płytę, bo już mija pięć lat, jak byli rewelacyjnym debiutem i - jakby nie patrzeć - w tym debiucie stali się wielce doświadczeni, toteż sobie myślałem, że to taki najdłuższy debiut świata jest, że najwyższy czas być rewelacją, która potwierdziłaby swój niezwykły i niezaprzeczalny talent na kolejnym albumie.
Podobno coś się kroi i będzie nowa płyta, więc się bardzo, bardzo jaram przypominając sobie tamtą. A muzycznie czad jest to wspaniały, normalnie jazz bez trzymanki. No i jest to nasz, rodzimy, łódzki czad.
Z rozmyślań i słuchania wyrwało mnie pukanie do drzwi. Stukał Gawryło. Walił w tym swoim bezkompromisowym, popisowym stylu. Wyszedłszy doń ze zdziwieniem usłyszałem, że w mojej piwnicy ktoś przebywa i hałasuje. Wziąłem bejsbola, berettę i zszedłem w kazamaty sprawdzić zasadność skargi Gawryły. Owszem. Słowo stało się ciałem, gdyż rzeczywiście w mojej piwnicy ktoś przebywał i hałasował. Był to pijany Krzesimir Ogniomłot. Krzesimir hałasował, albowiem wychlał zapas moich nalewek i win domowych, które z pasją tworzyłem we współpracy z sumiennymi pracownikami firmy Browin, niech żyją w szczęściu i zdrowiu długie lata.
Ale zastrzeżenie: gdy stałem przed drzwiami swojej piwnicy nie wiedziałem jeszcze, że Krzesimir to Krzesimir i że to on jest w mojej piwnicy i że wychlał. Wtedy tylko udawałem chojraka słysząc niezrozumiały bełkot dochodzący zza prowizorycznych drzwi piwnicznych i zastanawiałem się, jak ktoś dostawszy się do środka potrafił zamknąć je za sobą od zewnątrz na kłódkę?
Trzeba było jednak działać, a nie rozmyślać, bo w pewnych rejonach naszego miasta najpierw się działa, a dopiero później (z pisanym dużymi literami EWENTUALNIE) dzwoni po policję. Mieszkałem właśnie w takim rejonie, zatem otworzyłem kłódkę i wydobyłem z użyciem bejsbola i okropnych przekleństw pijaniuteńkiego mężczyznę, który w odpowiedzi i przestrachu wylewnie dziękował mi za ocalenie życia, ponieważ - jak zapewniał - utknął w piwnicy mej nie ze swej własnej woli, tylko wykonując rozkazy. Przedstawił się i obiecał, że wyjawi cel swojej wizyty z przyszłości, jak wypijemy po kieliszeczku tego wspaniałego trunku z moich buteleczek. Wskazał je.
Zabrałem schlanego do mieszkania. W ogóle się nie opierał się, zwłaszcza, że zgarnąłem też dwie ostatnie flaszki z półki. Dowiedziałem się od niego wtedy właśnie, że jest on Krzesimirem i przybywa z przyszłości, żeby powstrzymać degrengoladę i upadek swej praojcosarmacji, czyli Polski, bo tak będzie się nazywała oficjalnie w przyszłości. Musiał tylko dorwać i zniszczyć komputer pewnego człowieka, który prowadził blog jazzowy, tak bardzo popularny w przyszłości, że nieustannie buntował poddanych sarmatobywateli i poddane sarmatoobywatelki, szerząc jazz jako muzykę ludzi wolnych, ostatni bastion swobody. Tam, w przyszłości nie mogli go namierzyć, gdyż się przed nimi skutecznie ukrywał, więc
praojcosarmaccy naukowcy stworzyli maszynę do cofania się w czasie, po to, by zdusić bunty w zarodku - i to właśnie było jego zadanie. Coś tam jednak pokiełbasili, jak to polscy naukowcy, bo zamiast na dworcu centralnym w Warszawie, bezpieczniacy praojcosarmaccy lądowali w mojej łódzkiej piwnicy, obok flaszek z winem i słoików z ogórkami oraz marynowanymi grzybami.
O Krzesimirze nie warto długo rozprawiać, powiem tylko, że miał na lewicy fajną dziarę z symbolem walczącego sarmaty bohatera. Wytatuowali ją pracownicy specjalnych służb w ramach kampanii Neonatosarmacjatatoo. Taka dziara była obowiązkowo dobrowolnie tatuowana wszystkim niemowlętom praojcosarmacji tuż po urodzeniu, jako dowód opieki władz od kolebki i przypomnienie, że nie tylko matka, ale i ojciec liczą się w życiu rodziny, że tata jest jej filarem oraz filarem ojczyzny. Wzruszył mnie tym obrazem, bowiem przypomniałem sobie tatusia. Krzesimir zniknął jeszcze tego samego dnia z mego mieszkania, rzekomo w poszukiwaniu wspomnianego blogera, ale ja myślę, że był po prostu w ciągu alkoholowym. Machnąłem na niego ręką i wróciłem do swojego życia.
Jakieś trzy tygodnie później Gawryło ponownie niepokoił mnie swym wymownym pukaniem, znów wskazując na piwnicę - Somsiad, ja tam se lubiałem wypić zanim spotkałem Ludmiłę na Tinderze, ale żeby kumpla po gorzole znowuż w piwnicy zamykać. Ludzie! Ludzie! Tak to być nie będzie somsiedzie kochany, bo une te pańskie kumple za bardzo marudne som - mówił Gawryło zerkając jednakże niechętnie i bojaźliwie na mojego bejsbola, którego znów użyć musiałem jako środka perswazji wobec kolejnego gościa.
Tym razem w mojej piwnicy wylądował Bogumił Świętosław. Był trzeźwy, bo Krzesimir prawie wszystko wypił, a nowe się jeszcze nie nastrugało, oprócz tego Bogumił Świętosław zachowywał się grzecznie, przepraszająco i tajemniczo. Nie potrafił skryć ogromnego uczucia zdziwienia faktem, że znam cel jego wizyty w przeszłości.
Mimo to wypytał mnie skrupulatnie o blogerów i o jazz. Troszkę mnie to skonfundowało, bowiem lubiłem jazz, toteż mogłem się popisać wiedzą przed gościem. Kiedym jednak uraczył go pięknymi utworami z tegorocznej płyty “Plays” świetnej saksofonistki Nicole
Glover, widziałem, jak biedak się kurczy, a z każdym utworem coraz bardziej czerwienieje na licu. Przy arcywspaniałym, trochę swingującym, trochę zafrykanizowanym “Open or Close” trzymał jeszcze pion, gdy na nasze uszy spłynął kombinowany, bebopowo mięciutki, welurowy standard “The Fox”, zagrany z takimi fajnymi żeńskimi obłościami w brzmieniu, których panie nawet nie są świadome, a których my, faceci jesteśmy świadomi zanadto, zaczął lekko podrygiwać, ale z przerwami, jakby wolał wersję Harolda Landa, o co go w końcu spytałem, i zaproponowałem, że możemy posłuchać, bo też mam.
Wówczas znieruchomiał, jak skuty lodem i wyznał, że właściwie to on nie przepada za jazzem. To w takim układzie, przy wolniutkim i nastrojowym “The A-Side” prawie się nie odzywałem, mając w nosie jego gust, to mój kwadrat w końcu, cnie? Ale nie gadałem, gdyż uwielbiam ten utwór. Milczałem też, bo to zniszczyłoby odbiór, a jest to misterny kawałek muzyki, gdzie kontrabas mozolnie buduje swoje struktury przy wtórze miotełek i talerzy, a po drugie nie miałem o czym gadać. W “One second, please” wjeżdża wibrafon, co na moim gościu zrobiło tak ogromne wrażenie, że zerwał się na równe nogi i chciał czmychać. Nie chciałem go wypuścić ot tak, jak byle kogo, Pozwoliłem płycie dobiec końca przez genialny melodyjny "I’ve Grown Accustomed to Her Face". Wtedy go wypuściłem. Zniknął w łódzkiej, ciemnej jak Abramka przed reformą Balcerowicza, nocy.
Coś mi mówiło, że niebawem pojawi się kolejny praojcosarmata w poszukiwaniu wolnego i swobodnego blogera. Na wszelki wypadek więc zainstalowałem sobie w piwnicy alarm i kamerkę. Nie czekałem długo. Po kilku tygodniach dosłownie wyskoczył ze ściany piwnicy waląc łbem w taczkę, co tam jeszcze po tatusiu stała w pionie. Szybko doń zbiegłem. Tym razem przysłali chudego i dobrodusznie wyglądającego ofermę, Gerwazego Ostrogniewa. W mieszkaniu opatrzyłem mu zakrwawiony łeb i przeprowadziłem eksperyment z użyciem ostatniej, wspaniałej płyty Issaha Colliera "The Almighty".
Udając, że nic nie wiem, że niczego się nie domyślam zaatakowałem go znienacka dźwiękiem. W pokoju rozeszły się jazzowo-spirytualne, ostro odjechane, rozwleczone w czasie i przestrzeni, hipnotyczne, hipisowskie, niedzisiejsze utwory Colliera w duchu Alice Coltrane i nurtu spiritual, gdzie dźwięk wspina się ku nieboskłonom, jak gotyckie katedry chwaląc ducha muzyki. Przy “Duality Suite”, w którym saksofon bez cienia litości wwierca się w mózg, pianista szaleje jak natchniony, bas nadaje kosmiczne tempo, zaś perkusja leci na złamanie karku - wszyscy razem więc unoszą się w niebotycznym szaleństwie grania free, mój gość skurczył się, zmalał i jak dziecko zaczął zatykać uszy.
A więc to tak! On bał się tego słuchać, jego oczy jak złotówki błagalnie prosiły o litościwą przerwę, o naciśnięcie STOP. Olśniło mnie: oni wszyscy bali się słuchać jazzu! To w praojcosarmacji było źle widziane, oznaczało bunt jednostki wobec wszechobecnego podporządkowania wielkosarmatom psia jego mać od morza do morza! Gerwazy Ostrogniew był do tego głodny, więc zanim wyruszył poszukiwać pozostałych dwóch, którzy przepadli w przeszłości bez wieści, zeżarł mi wszystkie schabowe.
Na następnego zasadziłem się już w piwnicy. Zainstalowałem tam głośniki, podłączyłem je do sprzętu w domu, całą piwnicę ci kleiłem tabliczkami: Cisza, Milczeć i Spokój mnie tutej no i sobie czekałem, czekałem, aż się doczekałem.
Pracojcosarmata tym razem wylądował z przyszłości miękko, prawie że telemarkiem, gdyż usunąłem tatusiową taczkę z jego trajektorii lotu. Natychmiast w piwnicy puściłem mu ostatnią płytę Alessandro Fongaro “Pierte”.
Specjalnie ją wybrałem. Po pierwsze dlatego, że to nowość i sam jej jeszcze za dobrze nie odsłuchałem, po drugie, że to ostre granie free, nagrane jako krzyk szczęścia po długiej przerwie spowodowanej pandemią COVID 19, po trzecie: wiedziałem, że rytmiczne potknięcia, jakby sekcja dostawała co rusz, od nowa czkawki oraz straszący uszy wyeksponowany kontrabas i perkusja, a także dwa drapieżne saksofony lubujące się w powikłanych i do tego zapętlonych motywach podziałają na mojego niechcianego gościa, jak święcona woda na antychrysta. Fongaro, kontrabasistę, Włocha mieszkającego w Holandii, znałem, gdyż miał wcześniej bardzo dobry zespół CLOD! ale chyba jego muzycy, mimo sukcesów, nie widzieli się już we wspólnym projekcie. W końcu po czwarte, bo płyta miała swoisty punkowy nerw, to była zbuntowana, niegrzeczna, kłótliwa, rozkapryszona i wyzywająca muzyka jazzowa.
No w każdym razie żaden tam miły swing. Na przykład z tytułu wynika, że utwór będzie trwał trzy minuty, ale panowie lecą jak szaleni ponad cztery. Pewnie zapomnieli, że miało być trzy. No i w dodatku ta sekcja rytmiczna. Perkusistka Sun-mi Hong waliła w zestaw na pełnej złości, jakby chciała go rozwalić. I miała tę niezwykłą arytmię w graniu, która skupia na sobie uwagę słuchaczy.
Słusznie spytacie dlaczego stałem się złośliwy? Bo mnie wkurzyli jeden przez drugiego.
Nikt mnie kurna nie pytał czy może sobie lądować w mojej piwnicy w poszukiwaniu jakiegoś blogera-srokera. Doznałem strat finansowych (wypite nalewki, wina, zjedzone obiady, naniesione błoto, pogięta rączka tatusiowej taczki) oraz strat moralnych (sąsiedzi uważali mnie za pijaka i łobuza, który sprasza do siebie głośne towarzystwo i pije z nim po piwnicach). Żeby chociaż jakiś dyplom uznania dali, albo karnet do Teatru Wielkiego na Sylwestra za okazane im serce i pomoc. A tu gówno. To ja mam was w dupie praojcosarmackie zakute łby.
Żebyście widzieli więc, jak mój praojcosarmata Benedykt Lubomir usłyszawszy zespół Fongaro wpadł w panikę, a jednocześnie przywykły do rozkazów zachował zrezygnowaną ciszę widząc wokół siebie nakazujące ciszę napisy. Był kompletnie zdezorientowany, normalnie zwariował, chyba zaczął po cichutku chlipać. Przybywszy z praojcosarmacji gdzie jazz był występkiem, znalazł się w samym jądrze jazzu w zamknięciu, nie widząc gdzie, dlaczego, po co? Może wręcz podejrzewał, że wylądował w czyśćcu. Sami byście zwariowali. Po skończeniu płyty zlitowałem się i go wypuściłem przerażonego, nie zaprosiwszy jednak do domu. Zanim sobie poszedł powiedziałem mu, że następny z nich żywy już z piwnicy nie wyjdzie i że spodziewam się oficjalnych przeprosin od rządu praojcosarmacji. Postraszyłem, że jak mi nie wypłacą ekwiwalentu moralnego w wysokości 20 tysięcy dolarów, to stworzę w internecie bloga i opiszę całą te historię ze szczegółami, co ich kompletnie skompromituje.
Już kwartał mija, jak żaden się nie pojawił.
Ekwiwalentu jednak też nie ma.
A mieliście mnie na widelcu, barany.
No to macie swój blog, frajerzy.
Comentarios