- I jak to się czyta?
- 馬場智章.
Gerard patrzył na czarno-białą okładkę i wyraźnie się wahał, jakby nie chodziło o kupno płyty jazzowej, a decyzję o doniosłym znaczeniu, przynajmniej w skali obwodu lub dzielnicy.
- 馬場智章 ? – spytał głupkowato.
- Tak, jak mówiłem, po prostu 馬場智章 – potwierdził Sprzedawca, Który Się Zna na Dzazzie, w Najważniejszym Sklepie w Mieście, Gdzie Można Kupić Mnóstwo Ważnych Dżezowych Płyt, W Tym Winylowych.
- I mówi Pan, że warto zaryzykować – dopytywał Gerard, w tym samym, oddalonym od refleksji stylu.
- Moim zdaniem naprawdę warto, to jest absolutna nowość, wczoraj do mnie ta płyta przyleciała, przesłuchałem ją dwukrotnie i bardzo mi się podoba, jest szybka, żywa, świeża – odrzekł wyczerpująco Sprzedawca, Który Się Zna na Dzazzie.
- Zaufam Panu, wezmę ją – wyraźnie runął mur obaw, więc twarz Gerarda na moment się przyoblekła w radosną tęczę, aby po chwili przywrócić jej charakterystyczną ponurą powagę. Podsuwał kartę do czytnika, a w tym czasie Sprzedawca tłumaczył tonem znawcy:
- Jeśli zależy Panu na zrobieniu wrażenia na jubilacie, to lepszego wyboru na tę chwilę nie ma. 馬場智章 jest w Polsce kompletnie nieznany, jak zresztą większość japońskich wykonawców jazzowych, a szkoda, bo to bardzo ciekawy muzycznie rynek. Zapewniam, że będzie Pan miał swoje pięć minut na tych urodzinach - Sprzedawca, Który Się Zna na Dzazzie, wręczył Gerardowi z uśmiechem wydruk, a w kącikach jego ust błąkała się ironia, ale zauważalna tylko dla osób odbierających jakiekolwiek sygnały z otoczenia, a Gerard nie zaliczał się do tego grona.
Sprzedawca zaś w duchu cieszył się, że tak szybko opylił płytę, jaką mu firma wysyłkowa dorzuciła w gratisie. Oczywiście, że jej nie słuchał. Dawno nie słuchał jazzu, bo jazz go wkurwiał. Wkurwiali go przede wszystkim ci wszyscy pożal się boże wielcy znawcy muzyki, przyłażący do jego sklepu, umiejący wprawdzie dopisać sens do najbardziej absurdalnego łomotu swoich idoli, ale nie potrafiący się dokładnie umyć raz w tygodniu. Na szczęście ten, który wychodził był czysty i pachniał, co w pewnym sensie tłumaczyło fakt, że kompletnie nie znał się na dżezie, ale już w drzwiach minął się z niedomytkiem, który co drugi dzień grzebał tutaj w płytach, nic nie kupował, ale trzeba było po nim wietrzyć do godziny 18.
Wyszedłszy przed sklep westchnął. To nie była prosta decyzja. Jazz stanął Gerardowi w progu politycznej kariery, wlazł mu z nagła w życiorys, jak pracownik administracji w ubłoconych buciorach ma w zwyczaju wchodzić w przedpokój.
- 馬場智章 – powiedział oglądając jeszcze raz okładkę. Powtórzył raz jeszcze imię i nazwisko – Tomoaki Baba, Elektric Rider. No skośny panie Tomoaki, nie bądź pan baba i zachwyć mi porządnie przewodniczącego.
Nadszedł moment, by wam to ujawnić: Gerard był wiernym członkiem największej w Polsce partii Obywatelska Koalicja Prawi Biali i Sprawiedliwi. Na razie był wiernym członkiem szeregowym, ale miał w planach zostać członkiem ponadprzeciętnym, wiodącym, a może nawet kierującym!
Nadarzyła się właśnie ku temu okazja. Szansa spadała z nieba, znikąd, jak złoto konkwistadorów, która wielkim ludziom tego świata historia składa w ofierze, a oni ją wykorzystują, gdyż są wielcy. Gerard nie bez przyczyny mniemał, że jest wielki i historia w końcu wyściele mu życie brokatem dywanów, tak jak powinna już dawno.
Przewodniczący miejskiego koła partii zaprosił go na urodziny! Ach, co to była za chwila! Najlepszy, prawdziwie najjaśniejszy moment jego krótkiego, czterdziestoletniego życia. Gerard, jak wszyscy szeregowi członkowie OKPBiS, całymi latami szwendał się za przewodniczącym, starał się ustawiać tam, gdzie przewodniczący miał w zwyczaju przystawał, kupować tam, gdzie przewodniczący kupował, jadać tam, gdzie jego polityczny ojciec i mentor jadał. Nawet sikał tam, gdzie przewodniczący oddawał swój jasnożółty, zdrowy mocz przewodniczącego.
Gerard szukał w ten sposób okazji, która odmieni jego życie. Na co dzień matka-partia wyposażyła go w miarę dobrze opłacane stanowisko w urzędzie, od którego nic nie zależało, więc sobie spokojnie dzień w dzień pierdział w stołek i jeszcze mu za to płacili. Wprawdzie musiał 10 procent pensji odprowadzać na konto partii, ale stałe, niewidoczne zlecenie przelewu zmazało z czasem wewnętrzne wyrzuty wobec chlebodawców. Wiedział, że sam, bez pomocy matki-partii, nie utrzymałby się na takim poziomie, gdyż – wcale nie przysłowiowo – palcem do własnego odbytu trafić nie umiał, nawet w samo południe, w pełnym świetle. Miał jednak Gerard tego świadomość, takoż zapisał się do OKPBiS. Wewnętrznie czuł, że właśnie w partii OKPBiS jego nieumiejętność trafienia palcem we własny odbyt może przynieść wymierne korzyści: dla niego, dla obwodu, dzielnicy, miasta i regionu oraz dla kraju, rzecz jasna. Odkąd był w partii w każdym mijanym na ulicy Polaku widział beneficjenta swej odbytniczej nieumiejętności. I uważał, że się dzień w dzień marnuje, a jego talent wiotczeje - dlatego robił wszystko, by matka partia wyniosła go wyżej, aby mógł nie trafiać w odbyt za większe pieniądze.
Kto zaś uporczywie szuka, ten w końcu znajdzie. Któregoś dnia, w szatni, po meczu piłki nożnej, na który został zaproszony przypadkiem, gdzie w szranki stanął komitet sterujący OKPBiS kontra aktyw OKPBiS, przewodniczący zaprosił wszystkich na urodziny, w tym i Gerarda.
To był czytelny znak, że jego kariera nabiera rozpędu.
Był szkopuł: prezent dla przewodniczącego. Taki prezent to wytrych do sukcesu, trampolina, rakietowy napęd, lecz Gerard nie widział o przewodniczącym zupełnie nic. Próbował się czegoś dowiedzieć z internetu, ale znalazł same banały. Z rozterki wyrwał go przyjaciel, Michał Hieronim, który na kawie zdradził Gerardowi, że przewodniczący słucha jazzu.
– A jakiego – przenikliwie zapytał Gerard.
- Dobrego – odrzekł równie przenikliwie Michał Hieronim z uśmiechem i pognał do swych rozległych obowiązków w sekretariacie prezydium OKPBiS, gdzie literalnie nic nie robił za pensję partyjną, lecz swój obowiązek nic nie robienia wykonywał rzetelnie i uczciwie, przez co miał wielu wrogów, bo nawet w gronie partyjnym wilków nie brak.
W ten sposób Gerard trafił do Sprzedawcy, Który Się Zna na Dżezie, w Najważniejszym Sklepie w Mieście, Gdzie Można Kupić Mnóstwo Ważnych Dżezowych Płyt, W Tym Winylowych. Tam go poznaliśmy.
A co mu sprzedawca wybrał?
Tomoaki Baba Baba „Elektric Rider”
Dziewięć jazzowych utworów w 34 minuty oznacza nie lada dyscyplinę kompozycyjną oraz wartkie tempo. I tak jest w istocie. Grający na saksofonie Tomoaki nie próżnuje i od pierwszych chwili porywa słuchacza w odmęt (przepraszam wszystkich powodzian za tę paralelę) dynamicznej muzyki.
To bardzo żywiołowa płyta, nieco punkowa, potargana, z kolorowym czubem. Lider bardzo ciekawie artykułuje, bardzo mi przypomina tym sposobem grania styl pana Kuby Więcka. Ich dźwięki mają swoje własne, mocno zarysowane kontury, są przez to odróżnialne, zwłaszcza, że sporo w tym siły i akcentowania pauzą. Saksofon jest aktorem głównej roli – wprawdzie obok muskuły swoje prężą inne saksiaki, a członkowie sekcji rytmicznej dwoją się i troją, żeby ich dosłyszeć, ale Tomoaki pozwala jedynie na krótkie ucieczki i wariacje, aby za chwilę znów wysunąć się na czoło. To lider pełną gębą.
Tomoaki obleka wszystko magmą elektroniki: w tle coś piszczy, stuka, wibruje, wybucha, pulsuje. Bity kapią nieregularnie, a jednak trzymają ten szalony muzyczny kalejdoskop w pewnej powtarzalności, dzięki czemu utwory z płyty „Elektric Rider” mają swoją strukturę, a saksofon zdarza się nader często wpadać w melodyjny stupor, tęsknię wyglądając za szaloną improwizacją, w którą parokrotnie wpada – ale bardzo ostrożnie. Uważam więc, że gdyby muzycy Green Day umieli lepiej grać na instrumentach, pewnie tak właśnie komponowaliby muzykę, tylko grając głośniej i mocniej.
Nieznośnie fajne są melodyjne, krótkie zagrywki Tomoakiego, które stanowią jednocześnie powracający motyw i znak rozpoznawczy każdej kompozycji. No bo posłuchajcie, jaką cudaczną zagrywką saksofonu zaczyna się „Season of Hervest” zanim wszystko porwie wiatr całego instrumentarium – ten utwór ma zresztą swojego świetnego miniklona, króciutkie „Reprise”, które – jestem przekonany – powstało głownie po to, aby dać się wyszaleć perkusiście. Co on tam wyprawia w ciągu jednej minuty! Aj waj! Tomoaki świetnie bawi się graniem: taki „88” zagrany wraz BIGYUKI, to niespełna półtoraminutowa rytmiczna humoreska, wykonany „dla jaj” majstersztyk. W sumie tak zupełnie serio robi się na tej płycie tylko podczas rockowego „BaBaBattleRoyale” i tam dudnią wszyscy maksymalnie – jakby lider obiecał za ten kawałek premię. Bardzo mnie porywa to granie. Nie lubię, jak jest śmiertelnie serio. Serio.
Lider jest milenialsem, przyszedł na świat w Saporro 32 lata temu, czyli 60 lat po tym, jak nasz rodak Wojciech Fortuna wyskoczył sobie tam na nartach złoty medal na zimowych Igrzyskach Olimpijskich, dodajmy: pierwszy medal dla Polski podczas zimowych igrzysk olimpijskich. Tomoaki długo w Saporro miejsca nie zagrzał, bo został stypendystą Barklee w USA (dla tych kochanych czytelników, którym to nic a nic nie mówi: to taka uczelnia – mekka dla muzyków jazzowych, coś jak Oxford dla humanistów, albo MIT dla ściślaków), przeszedł jazzowe warsztaty pod skrzydłami Terri Lyne Carrington w 2010 roku. Rok później Tomoaki otrzymał pełne stypendium w Berklee College of Music. Po studiach – jak każdy rozsądny muzyk jazzowy – przeniósł się do Nowego Jorku i szlifował warsztat z najlepszymi. Aż sam stał się świetnym muzykiem. Oprócz solowej kariery Tomoaki jest członkiem supergrupy japońskich jazzowych muzyków młodego pokolenia J-Squad m.in. z Takuyą Kurodą czy Keitem Ogawą. Gra jak ta lala.
Gerard zatem kupił przez przypadek dobrą płytę, co niczego nie dowodzi, ale trzeba wyznać, że głupi, bezrefleksyjni ludzie, dzięki swemu wrodzonemu tupetowi spotykają szczęście statystycznie częściej od tych wiecznie kombinujących co też uczynić należy.
A łatwo nie było, bo podpowiedź Michała Hieronima w istocie zawierała więcej utrudnień aniżeli ułatwień. Bo cóż znaczy „dobry jazz”? W pierwszej chwili pomyślał, by prezent zdobyć udając się ścieżką utartą: jak wszyscy poczytać w sieci, które płyty jazzowe uznawane są za „wielkie” i kupić jedną z nich. Wówczas okazało się, że „wielkich” płyt jazzowych jest strasznie dużo! Co gorsza, doczytał się, że jazz dzieli się na jakiś bebop, cool jazz, free, nujazz, swing, acid jazz i jeszcze w pyteńkę więcej. Pomysł runął jak ostatnim mur w piosence Lipińskiego.
Teraz już żył w panice. Budził się oraz zasypiał z pytaniem: jaki jazz lubi przewodniczący? Gdy zaczął o to rozpytywać w partii, koledzy i koleżanki tylko dziwnie na niego zerkali. Szybko doszedł do wniosku, że stoi samotnie na wielkim placu boju przed wyborem. Źle się poczuł z tą wizją, jak przystało na osobę, która nie trafi w jasny dzień palcem we własny odbyt. Wszak Gerard mimo dyplomu uczelni wyższej był po prostu dyplomowanym głupkiem. Przecież jest ich teraz tak wielu.
Dzień urodzin przewodniczącego zbliżał się nieubłaganie, powoli stając się tematem numer jeden rozmów kolektywu partyjnego. Wspominano, kto w ubiegłych latach pierwszy się porzygał, jak obrzydliwy był katering przed trzema latu, jakie wspaniałe babeczki upiekła żona jubilata rok później i jak okazało się, że wbrew jej zapewnieniom można je było kupić w cukierni przy Piotrkowskiej.
Tymczasem Gerard czuł z każdym dniem zwiększający się ciężar swojego wyboru. Wertował internet, rozpaczliwie pisał na forach, pytał znajomych spoza kolektywu – słowem robił wszystko, aby zdobyć płytę odpowiednią, płytę, która zapewni mu uznanie, dzięki której przewodniczący zapamięta go w tłumie pochlebców. Odpowiednią, czyli ciekawą, dobrą, taką, której przewodniczący nie ma, płytę uznanego artysty, najlepiej wybitną, albo oryginalną. Tylko jak, jak, jak ją wybrać?
Podpowiedź spłynęła od matki: kup jakąś nowość. Tak! Był dzięki niej w połowie drogi. Drugą połowę stanowiły wahania: ukochany przewodniczący mógł mieć nowości, był przecież przewodniczącym, dostawał pewnie dużo płyt jako słuszny prezent dla przewodniczącego, za jego światłe przewodniczenie – rozmyślał Gerard.
Musi to być więc płyta z kraju, który nie kojarzy się większości z jazzem. I tu Gerard zdał się na innych. Dotarł dzięki internetowi do Najważniejszego Sklepu w Mieście, Gdzie Można Kupić Mnóstwo Ważnych Dżezowych Płyt, W Tym Winylowych, gdzie napierając ciałem na kontuar, chciwie łaknąc kresu swej męki zadał Sprzedawcy, Który Się Znał fundamentalne, zyciowe pytanie:
- Czy ma Pan nowe płyty z kraju, z którym jazz się nie kojarzy i w którym jazz niekoniecznie jest popularny?
No nie, że debil?
Resztę już znacie. Kupił „Elektric Rider” 馬場智章, czyli Tomoaki Baby, japońca, który śmiga na saksofonie lepiej niż niejeden jankes.
Był na prostej drodze, czuł wiatr zmian wiejący mu w twarz, gdy wchodził na zamknięte osiedle w centrum w sobotni, urodzinowy wieczór. Ściskał swe trofeum, płynął do celu jak galeon, jak Wilk pod pełnymi żaglami, powtarzając wykutą na blachę formułkę życzeń.
Przewodniczący otworzył z przyklejonym uśmiechem. No pewnie, że nie pamiętał Gerarda – nie jego jedynego, miał to wypisane na twarzy. Przewodniczący nie musi. Nasz bohater nic nie pomylił w życzeniach, starał się być naturalny, swobodny, a jednak jak trzeba zdystansowany. Wręczył prezent.
Teraz.
Szelest zrywanego papieru. Podniesione brwi. Krzywy uśmiech.
- Nowość. Japoński jazz. Z Japonii. Tomoaki Baba się nazywa artysta, tu jest napisane, to te znaczki-robaczki – Gerard akcentował każde słowo.
Przewodniczący walnął go z uśmiechem w ramię wrzeszcząc: Super. Gra na akordeonie? Uwielbiam akordeon! – Odłożył płytę byle gdzie i już go nie było.
Życie stanęło Gerardowi przed oczami. Kiedy stał w salonie oparty o ścianę, próbując w myślach złożyć swój roztrzaskany świat, zapytał stojącego obok kolegę z partii czy coś zrobił nie tak. Ten mu odrzekł z wahaniem – Nieee, tylko szef nie znosi jazzu, lubi proste, łatwe do nucenia melodie, takie wiesz, z akordeonem, hej sokoły i tak dalej… Kiedyś Michał Hieronim zabrał go na koncert jazzowy i pan przewodniczący wytrzymał dziesięć minut i przez miesiąc się do niego nie odzywał.
W tym momencie do salonu wszedł Michał Hieronim uśmiechnięty szeroko i objęty przez przewodniczącego, jak stary, dobry przyjaciel.
Comments