Tak wyszło kochani. Dwie płyty hiszpańskie i jedna francuska, czyli 2:1. Co zrobić, wprawdzie przestrzeń jest informacją, jak przekonują buddyści, ale wpierw trzeba jej zaufać. Mogłem stawiać pieniądze u bokmachera (słuchałem i pisałem jeszcze przed meczem, którego rzecz jasna nie oglądałem), ale za to mam prawdziwe trzy cudeńka wyprodukowane przez wspaniałe kobiety jazzmanki. Ruszamy.
Lucia Rey “Nómadas”
Wakacyjny słuchaczu! Jeśli dziś rano wstałeś prawą nogą na swoim zasłużonym urlopie, w pocie czoła wykonałeś sobie przedziałek po czym pomyślałeś, że tak strasznie, ale to strasznie posłuchałbyś teraz radosnego, dynamicznego jazzu z nutą hiszpańskiego charakteru, oto niosę ci dar!
Lucia Rey zaprosi się w długą podróż po świecie kultury Morza Śródziemnego, poczujesz zapach bliskowschodnich bazarów, usłyszysz gwar ulic Rabatu, zachwycisz się wszystkimi kolorami Marrakeszu, na skórze poczujesz, jak piecze żar pólnocnoafrykańskiego słońca, a stopy chłodzi woda rzeki Ghéris.
Tak, tak - jest to, wbrew pozorom, płyta jazzowa, ale jej autorka w sobie tylko właściwy sposób łączy wywodzące się z krain sąsiadujących, jednakże różnorakie muzyczne światy, których kultury mieszały się przez wieki. Jak to bardzo słychać u pani Rey! Trzeba mieć naprawdę ogromny talent, aby - bądź, co bądź - jazzowemu projektowi nadać niepowtarzalne brzmienie mieniące się tyloma wpływami.
To jest muzyka najwyższej jakości, która wykorzystuje melodie, ale się na nich nie opiera, nie idzie dzięki nim na skróty, materiał bywa głośny, a zespół przyspiesza i czasem zagłuszyłby niejednych hardrokowców (jaka jest cudna hard końcówka w inspirowanym powieścią Jorge Saramago El Viaje del Elfante). Nieobca jest im elektronika, która w utworze tytułowym idealnie wspiera, a wręcz lewaruje jej folkowy charakter.
Lucia Rey, kompozytorka i pianistka, zwiedziła pół świata. Ukończyła studia z zakresu muzyki nowoczesnej i jazzu w Creative Music School oraz tańca współczesnego w „Real Conservatorio de Danza” w Madrycie. W 2005 roku otrzymała stypendium w „Instituto Superior de Arte de Cuba” w Hawanie. Później kontynuowała naukę w Nowym Jorku, w „Brooklyn Conservatory of Music” i „The Collective School of Music”. Koncertowała na całym świecie, występuje w wielu różnorakich projektach, ma przebogate doświadczenie. Na Nómadas towarzyszącej wspaniali muzycy Michael Olivera na perkusji, Ander García na basie i kontrabasie, Juan Carlos Aracil i Jorge Pardo na fletach.
To jedna z najlepszych płyt, jakie usłyszałem w tym roku. Doskonała, dopracowana, zrodzona z idealnej proporcji pasji i profesjonalizmu.
No to nie ma co czekać. Wciśnij PLAY i w drogę!
Alexa Torres Quartet “In Situ”
Piękna okładka. W jej kolażowym centrum urodziwa, 31-letnia dama, spuszczająca skromnie wzrok niczym Teresa Sánchez de Cepeda y Ahumada światu znana jako św. Teresa z Avilii. Oraz skrzypce. Nie pozostawia więc wątpliwości, kto gra role główne. Nad Alexą Torres, a dokładniej Alexą Torres Skillicorn (bo to Amerykanka o kubańskich korzeniach, która, by sprawę jeszcze bardziej zagmatwać, dorastała w Chile) pręży się dumnie starą trzcionką wyrysowany tytuł "In Situ”. “W miejscu”. Jak Alexa go tłumaczy: To termin archeologiczny, który odnosi się do pierwotnej pozycji artefaktu znalezionego na miejscu. Kiedy miałam 21 lat, spędziłam pięć tygodni na wykopaliskach ruin Majów w belizeńskiej dżungli, 8 lub 9 godzin dziennie kopiąc mokrą ziemię. Pamiętam uczucie podziwu, gdy w końcu odkopałam artefakt. To był skrobak – rodzaj narzędzia wyrzeźbionego w kamieniu. Kiedy go trzymałam w ręku, myślałam o tym, że prawdopodobnie jestem pierwszą osobą, która go dotknęła od ponad tysiąca lat, i wyobrażałam sobie historie ludzi, którzy tak dawno temu używali tego narzędzia. To bardzo szczególne uczucie podziwu chciałam przenieść na ten album. Termin in situ przywołuje poczucie ponownego odkrycia i rekontekstualizacji, które są procesami, które moim zdaniem odgrywają dużą rolę w improwizacji.
Hm. Skąd wykopaliska? Słuszne pytanie. Alexa jest przedstawicielką swojego multifunkcyjnego pokolenia. Oprócz programu jazzowych instrumentów smyczkowych na University of North Texas, który ukończyła jako pierwsza skrzypaczka w historii tej uczelni, ma licencjat z antropologii kulturowej i studiów latynoamerykańskich z University of Texas w Austin.
Zaczynamy. Płytę zaczyna “Yes or No”. Grubo. Kompozycja Wayna Shortera, jazzowego giganta, z ikonicznej płyty “JuJu”. Trzeba mieć sporo odwagi, by się z nią mierzyć z tak wątłym orężem, jak skrzypce. Torres jednak nie walczy z oryginałem, ale ogranemu tematowi jazzowemu nadaje ton łagodniejszy, a że jest to utwór, który daje okazję do popisów improwizacyjnych, wiolinistka i jej gitarzysta Mario Wellmann korzystają z tej okazji skwapliwie. Jeszcze silniej stempel improwizacyjny przybito na blisko siedmiominutowym “When the Wind Breaks the Chime”, przy czym tutaj, dla odmiany, Mario Wellman dostaje większe pole do popisów. Jednym z ciekawszych jest ostatni kawałek “We see”, swingująca ramotka, staroć napisana przez Theloniousa Monka, która dla mnie lśni na płycie najmocniej, jest klasycznym jazzowym kawałkiem, w którym swoje sola gra każdy członek kwartetu, nawet perkusista. O dziwo mnie się także podoba. O dziwo, bo niezbyt lubię twórczość Monka. To o mnie chyba źle świadczy, ponieważ niektórzy jego wielbiciele powiadają, że świat dzieli się na tych, którzy znają się na jazzie, bo lubią Monka i tych, którzy o jazzie nie mają zielonego pojęcia, bo Monka nie znoszą.
Wbrew domyślnym znaczeniu płyta “In situ” nie jest jednorodna. Nowoczesne, awangardowe granie w np. “Consolidation”, miesza się z głębokim pokłonem dla tradycji np. w kolejnym “Inutil Paisagem”. Jedno można powiedzieć z całą pewnością: melodii jest tu sporo, dość dużo nostalgii za starym jazzem oraz szczypta (ale maleńka) awangardy.
Sprawdźcie sami koniecznie czy wam ten koktajl smakuje!
Joanne MIchard “Entre Las Flores”
Jaka to przebogata w brzmienia, zmiany tempa, wywijańce rytmiczne, stylistyczne hołubce płyta. Dawno nie słyszałem takiej rozbudowanej produkcji jazzowej. Czego tu nie ma? Ano właśnie! Nie ma nudy, nie ma sztampy, nie ma ogrzewanego kotleta. Co jest? Jest wspaniały jazz (rym to moje drugie imię) czerpiący wielgachną chochlą zarówno z nowej awangardowej szkoły, jak i swingującej tradycji (tak, tak moi drodzy, jest na niej dokładnie tak, jak lubicie, czyli melodycznie), a całość wspiera… hiszpański rap.
W tym tyglu pierwszoplanową rolę gra Joanne Michard, saksofonistka z Paryża, miejsca w którym zaczął się europejski jazz. To właśnie nad Sekwanę przybywali pierwsi czarnoskórzy muzycy z wojskiem lejącym po łbie hitlerowców, a po nich młodsi koledzy po fachu poszukując oddechu z dusznego (czasem śmiertelnie) amerykańskiego południa. Jeanne Michard w grudniu 2022 została wybrana przez redakcję Jazz Magazine i Jazz News „French Revelation of the Year”, zatem jest to nie byle kto. Wprawdzie jeszcze nie Fryderyk, ale już tuż tuż (co ja z tymi rymami dzisiaj?)
Jej talent muzyczny cementują doświadczenia z wielu podróży do Kolumbii, Ekwadoru, Peru, Boliwii, Chile i Argentyny, następnie na Kubę i wreszcie do Nowego Jorku. Jeanne w 2021 roku stworzyła własny projekt Latin 5tet. To właśnie z tych miejsc przywiozła wrażenia, którymi nasyciła “Entre Las Flores”, swoją drugą płytę. Kawałki na płycie aż lśnią tymi światami, chce się tego słuchać bez końca, na okrągło.
Spośród wielu instrumentów obecnych na płycie pierwszy plan wysuwa się zawsze saksofon. Nic dziwnego. Ależ on ma przydymione, oldschoolowe brzmienie! Okazuje się, że instrument powstał w latach czterdziestych ubiegłego stulecia, ma bardzo obfity i taki specyficzny wszystkootulajacy bas, a Joanne wygrywa na nim doskonałe, śpiewające zagrywki. Nogi same chcą przy tym tańczyć, a pod powiekami wyłaniają się szalone paryskie imprezy z lat 50 - tych.
Z Jeanne w studio znaleźli świetni muzycy, a najważniejsi, tworzący Latin 5tet to rewelacyjna, genialna wręcz perkusistka Nastasha Rogers, Clément Simon na fortepianie, Maurizio Congiu na kontrabasie, a także Pedro Barrios na instrumentach perkusyjnych. Ale to nie wszystko, ponieważ na płycie występują m.in. doskonała śpiewaczka flamenco Paloma Pradal, a w tytułowym utworze rapuje Rodin Sotolongo. I to jak rapuje. W jazzie!
Genialny afro-kubański styl. Bierzcie i tańczcie sobie wszyscy!
Comments